Rezultat rozmów z Komisją Europejską jest całkowitą kapitulacją. Dziś widać to wyraźnie. Skala proponowanych zmian w wymiarze sprawiedliwości to koronny dowód, że pieniądze nie mogłyby popłynąć do Polski, gdyby nie całkowite złożenie broni przez PiS. Nie było ich „za chwilę” i „na wyciągnięcie ręki”.
Najpierw musiała być zgoda na pozatraktatowe mechanizmy dyscyplinujące państwa UE. Opisywaliśmy je szczegółowo w DGP. To był nokaut techniczny. Później przyszedł czas na napisanie ustawy pod dyktando i z aprobatą KE. I to jest już nokaut.
Mateusz Morawiecki w procesie negocjacji nad pieniędzmi z umownego funduszu covidowego zgodził się na przyjęcie rozwiązań, które są źródłem porażki prawicy w kwestii wymiaru sprawiedliwości. To przede wszystkim mechanizm warunkowości z grudnia 2020 r., który doprowadził rząd do kamieni milowych. A od kamieni milowych do szczegółowego opisu tego, jak ma wyglądać polskie ustawodawstwo dotyczące wymiaru sprawiedliwości. Opozycja powie, że dobrze się stało, bo Zjednoczona Prawica była o krok od pozbawienia sądów niezawisłości. I to jest prawda. Ale prawdą jest też, że przy okazji wojny z Komisją rząd Morawieckiego pozbawił się suwerenności w bardzo wrażliwym obszarze.
Wszystko to stało się w warunkach głębokiego kryzysu instytucji europejskich. TSUE to radykalnie upolityczniony trybunał talibanu unijnego, który już dziś łakomo spogląda na doprowadzenie do zmian w sferze światopoglądowej na terenie całej UE. Wzmacniając swoje kompetencje w wojnie z Polską, wzmocnił również swój autorytet w wojnie o Unię „nowoczesną”, a nie „konserwatywną”. To też zasługa w dużej mierze PiS. To Prawo i Sprawiedliwość pozwoliło TSUE budować się na kontrze do środkowo-europejskich XD-satrapii w stylu Jarosława Kaczyńskiego i Victora Orbána.
Polska kapituluje również równolegle do wielkiej afery korupcyjnej w Parlamencie Europejskim. Od lat było jasne, że PE to siedlisko lobbystów i nowoczesnego cwaniactwa zalegendowanego w kilometrówki, liczące milion asystentów biura, pracę polegającą na wiecznym obiedzie na mieście z różnej maści załatwiaczami czy w końcu pobieranie żywej gotówki w walizce, którą posegregowano na kupki z banknotami o nominałach 50 euro. Ewa Kaili to tylko symbol znacznie głębszych chorób, które trapią PE. Afera była jednak doskonałym powodem do nieco większej asertywności wobec jego przedstawicieli.
Z Komisją Europejską jest podobnie. Jej przewodnicząca Ursula von der Leyen za chwilę może mieć nie mniejsze problemy. Sprawa jej telefonu i SMS-ów do Pfizera wciąż pozostaje niewyjaśniona. A przypomnijmy, że problemy z telefonem to nie pierwsze zagadnienie tego typu w karierze niemieckiej polityk. Gdy była ministrem obrony Niemiec, również jakiś chochlik wyczyścił jej smartfona z wiadomości i billingów, które mogłyby rzucić nieco więcej światła na styl załatwiania interesów w resorcie. Niemieccy parlamentarzyści, dokładnie tak jak teraz dziennikarze w sprawie Pfizera - zgłaszali zarzut, że von der Leyen w niejasnych okolicznościach i bez przetargu kupowała usługi doradcze. A jej telefon został wyczyszczony, gdy zgłoszono go w śledztwie jako dowód. Najpierw ministerstwo tłumaczyło, że nie wiadomo, gdzie jest urządzenie. Później nie było do niego PIN-u. A gdy się znalazł - i telefon, i PIN - okazało się, że został on profesjonalnie pozbawiony wszelkich danych. Znając przeszłość von der Leyen i jej obecne kłopoty z Pfizerem, też można było być bardziej asertywnym. Tym bardziej że to rzekomo dzięki poparciu PiS jest ona szefową Komisji. Tak przynajmniej przekonywała partia, gdy objęła ona swe stanowisko.
Wszystkie te okoliczności okazały się jednak zupełnie nieistotne. Pogarszająca się sytuacja gospodarcza wymuszała na rządzie kapitulację, bo potrzebne są pieniądze z KPO i z polityki spójności. Wcale zresztą nie jest pewne, że i po tym upokorzeniu zaczną one płynąć. Nie ma gwarancji, że Komisja nie przeczołga niesfornych prawaków do końca.
PiS mógł tę wojnę wygrać. Uparcie trzymając się art. 7 i taktycznego układu z Węgrami mógł powiedzieć „sprawdzam” i doprowadzić do głosowania na jego podstawie. Taki scenariusz wymagał jednomyślności, której w UE nie ma i nie było. Mateusz Morawiecki wybrał jednak federalizm. I od teraz będzie wstawał z kolan. Po to, żeby podziękować, że znów go uderzono. Gdy następnym razem Komisja zablokuje pieniądze z kolejnego funduszu ad hoc (podobnego z natury do covidowego), np. z powodu braku zgody na zalegalizowanie w Polsce zmian obyczajowych, nie będzie można się dziwić. Ten rząd swą niemądrą polityką europejską tak dalece pogłębił integrację, że nie powstrzyma tego nawet protokół brytyjski. Nikt nie oddał tyle suwerenności Brukseli, ile Mateusz Morawiecki. Za to należy mu się tytuł federalisty roku. Zamiast zbudowania dyktatury w Polsce, doprowadził do większego zjednoczenia UE.