Gdy – za sprawą opublikowanego nagrania – sieć obiegła informacja o porwaniu Franciszka Sterczewskiego przez izraelską armię, polskie media przypomniały sobie o pośle z klubu Koalicji Obywatelskiej. Parę nagłówków: „Dramat na międzynarodowych wodach. Kim jest zatrzymany poseł KO Franciszek Sterczewski?” (Business Insider Polska), „Sterczewski jest drugą kadencję posłem. Ma skromny majątek” („Fakt”), „Sterczewski zatrzymany przez wojsko Izraela. Sikorski ostro to skomentował” (naTemat.pl).

Z tekstów można się dowiedzieć, że „sytuacja finansowa” polskiego parlamentarzysty jest „raczej skromna”, bo zgromadził tylko „nieco ponad 11,6 tys. zł oszczędności w złotówkach i nie posiada żadnych lokat w walutach obcych ani papierów wartościowych”, a ponadto jest obciążony kredytem hipotecznym na kwotę 600 tys. zł, z którego spłacił „niespełna” 2 tys. zł. Poza tym znany jest z „udziału w licznych protestach”, a w 2021 r. „media obiegło nagranie, na którym poseł na granicy z Białorusią próbował przekazać migrantom torbę z jedzeniem i lekami”.

To wszystko prawda. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że Franciszek Sterczewski wciąż jest bardziej aktywistą niż politykiem. Mimo zasiadania w ławach sejmowych od dwóch kadencji i obecności w jednym z największych klubów parlamentarnych jest outsiderem bez zaplecza politycznego. W sejmowych statystykach również niczym się nie wyróżnia – pod względem złożonych interpelacji, zapytań, podpisanych projektów poselskich czy udziału w głosowaniach plasuje się w środku stawki. Zasiada w dwóch komisjach – infrastruktury oraz sprawiedliwości i praw człowieka. – To ten typ parlamentarzysty, który nie ma żadnego znaczenia. Przemknie, podpisze listę, pojawi się na komisji, usiądzie z tyłu sali. Ale tak naprawdę nikogo nie obchodzi, czy jest, czy go nie ma – słyszymy w KO, gdy pytamy o popularnego „Franka”. – W pierwszej kadencji był chyba bardziej zauważalny niż w drugiej – mówi inna z jego klubowych koleżanek. – Nikt go i tak nie traktuje poważnie – dodaje trzeci z naszych rozmówców.

Poważnie nie traktował go także szef polskiej dyplomacji Radosław Sikorski, gdy tydzień przed porwaniem robił ankietę w mediach społecznościowych. „Jeśli obywatel RP, nawet poseł, wielokrotnie ostrzegany, udaje się w rejon wojny, to państwo polskie powinno: a) pokryć koszty ewakuacji; b) odzyskać koszty ewakuacji” – pytał minister Sikorski. Jak nietrudno się domyślić, głosami internautów wygrała opcja nr 2.

Nie był to zresztą ostatni popis ministra i kierowanego przez niego resortu. Gdy opozycyjni posłowie krytykowali MSZ za opieszałość i bagatelizowanie sprawy, rzecznik polskiej dyplomacji Maciej Wewiór zamieszczał kolejne tweety. W jednym z nich wszedł w polemikę z byłym wiceministrem Pawłem Jabłońskim z Prawa i Sprawiedliwości, który sugerował, że należałoby wezwać izraelskiego ambasadora i wręczyć notę protestacyjną. „Wręczenie noty i co dalej? Nam zależy na bezpiecznym powrocie wszystkich naszych obywateli, a nie na robieniu happeningu. #RobimyNieGadamy także w dyplomacji!” – podkreślał Wewiór.

Z całą pewnością Franciszek Sterczewski podjął się misji straceńczej, nieopłacalnej – a na dodatek – kompletnie bez znaczenia. Jedyny jej walor – symboliczny – w żadnym stopniu nie przewyższa ryzyka, jakie wziął na siebie poseł KO. „Płynął w gruncie rzeczy chyba tylko po to, by go ostatecznie zamknięto” – pisał publicysta Wiktor Świetlik na łamach Interii. I trudno się z tymi słowami nie zgodzić.

Od polskich władz mamy jednak prawo wymagać, że w takich chwilach staną na wysokości zadania. W przestrzeni publicznej nie ograniczą się do bon motów („nie mam zakładników na wymianę” – Sikorski na czwartkowej konferencji w Gdańsku), a podejmą wszelkie środki – również te narracyjne – aby zademonstrować, że nie ma zgody na zatrzymania polskich parlamentarzystów poza granicami naszego kraju. Na krytykę, publiczne komentarze i wyciąganie politycznych konsekwencji będzie jeszcze czas – gdy „Franek” stanie na płycie lotniska w Warszawie. Są bowiem rzeczy ważne i ważniejsze. ©℗