Wybory w Austrii przyniosły kolejny pat ze wskazaniem. Podobnie jak elekcja w USA czy referendum o brexicie
Reakcja mediów i polityków z tradycyjnych stronnictw na wynik wyborów prezydenckich w Austrii była entuzjastyczna. Niemal wszyscy powtarzają, że „zwyciężył zdrowy rozsądek”, a „decyzja Austriaków to odtrutka na brexit i wygraną Donalda Trumpa”, „projekt europejski ocalał”.
Tymczasem różnica między wygranym Alexandrem Van der Bellenem a przegranym Norbertem Hoferem to ledwie 350 tys. głosów. Tym razem języczek u wagi nieznacznie przesunął się na stronę – powiedzmy – establishmentową. Doprawdy trudno jest się w tym dopatrywać ostatecznego zwycięstwa dobra nad złem, tak jak trudno brexit czy porażkę Hillary Clinton nazywać końcem epoki liberalnej demokracji. Przykład amerykański jest tu szczególnie widowiskowy: Donald Trump zdobył o 2,5 mln głosów mniej, a został prezydentem wskutek anachronicznych procedur, których zakładnikami stały się zachodnie demokracje.
W ciągu ostatniego roku Hiszpanie dwukrotnie szli wybrać parlament, bo za pierwszym razem nie udało się stworzyć koalicji rządowej. W kwietniu Holendrzy po przesyconej straszeniem i nieprawdziwymi informacjami kampanii odrzucili w referendum umowę stowarzyszeniową między Unią Europejską a Ukrainą. W Belgii kilka lat temu przez 541 dni nie udało się stworzyć rządu. Demokrację remisu parę lat temu skutecznie oszukali Włosi. Wprowadzili zasadę, że ta partia, która choćby nieznacznie wygra w głosowaniu powszechnym, dostaje 40 dodatkowych mandatów w Izbie Deputowanych. Najbardziej skorzystał na tym w 2006 r. Romano Prodi, którego lewicowy blok pokonał prawicę Silvia Berlusconiego 40 tys. głosów z 40 mln oddanych, a zdobył w parlamencie na tyle komfortową większość, że nie musiał się w ogóle oglądać na opozycję.
Można by się w ogóle zastanowić, czy wybory powszechne są rzeczywiście warunkiem sine qua non demokracji. W starożytnych Atenach nie wybierano obywateli na urzędy, tylko losowano, kto je obejmie. Dziś niby wybiera się lepszego od gorszego kandydata, a w referendach lepszą od gorszej ideę. Ale nie ma sytuacji jednoznacznych i – w dobie negatywnych kampanii – głosuje się często na mniejsze zło. Alexander Van der Bellen nie wygrał dlatego, że większość Austriaków chce radykalnie lewicowej polityki, poskromienia kapitalizmu wieloma regulacjami i skrajnej multikulturowości. Większość, i to nieznaczna, po prostu wolała to od autorytaryzmu, otwarcie proponowanego przez jego rywala.
Ten, kto obejmuje władzę wskutek skomplikowanego systemu wyborczego, niekoniecznie ma legitymację, by radykalnie zmieniać system polityczny, argumentując, że lud za nim murem stoi. W Polsce po 1989 r. jeszcze nigdy nie rządziła koalicja, która zdobyłaby ponad 50 proc. głosów. A doliczmy do tego niską, oscylującą wokół 50 proc. frekwencję. Za rządzącymi murem stoi zatem zwykle mniej niż jedna czwarta elektoratu. W Austrii Van der Bellen jako prezydent elekt już ma związane ręce, bo wygrał jako reprezentant tak szerokiej koalicji, że dochodzenie w ramach niej do kompromisów będzie skrajnie trudne. W Stanach Zjednoczonych po tym, jak Trump przegrał w głosowaniu powszechnym, ale wskutek procedur został prezydentem, demokraci niefortunnie dali się zapędzić do narożnika i czują się wzgardzoną mniejszością, zamiast dyskontować to, że agenda ich kandydatki w sumie wygrała. A już najtrudniej ma premier Theresa May, bo choć zwyciężył brexit, to przecież połowa (bez kilku promili) Brytyjczyków chce zostać w Unii.
Procedury wyborcze okaleczają demokrację liberalną, bo ograniczają się do samego aktu głosowania. Jak bowiem zadbać o porządny, zrównoważony dostęp do solidnej informacji? Gdzie ludzie mogą dyskutować o tym, co jest najlepsze dla ich małych i dużych wspólnot? Ten grzech popełnia się przy implementowaniu demokracji w krajach postautorytarnych, jak Irak, Afganistan czy Kongo. Zakłada się, że wystarczy urządzić głosowanie, jak na Zachodzie, i wszystko się dobrze skończy. Lekceważy się przy tym miejscowe quasi-demokratyczne instytucje, jak lokalne narady na wsi i w małych miasteczkach, oraz tradycyjne sposoby mediacji, gdy pojawia się konflikt.
Antidotum na wyborczą pułapkę znalazła rada miejska holenderskiego Utrechtu. Miejscy rajcy poprzez losowanie wybierają 150 mieszkańców, którzy poprzez debaty stworzą plan bezpieczeństwa energetycznego. To jest sposób na to, by uwzględnić głos tych, którzy w ramach remisu ze wskazaniem przegrali. A w związku z tym jest to pomysł na autentyczną demokrację.
7,2 tyloma punktami procentowymi wygrał w Austrii Alexander Van der Bellen
3,8 tyloma punktami procentowymi wygrali zwolennicy brexitu w Wielkiej Brytanii
1,9 tyloma punktami procentowymi Hillary Clinton wygrała głosowanie powszechne