Alexander Van der Bellen popiera przyjmowanie uchodźców i federalną Europę, ale tym raczej nie zjednoczy podzielonych rodaków.
Alexander Van der Bellen po równie zaskakującej, co przekonującej wygranej w drugiej turze wyborów oświadczył, że chce być prezydentem środka, który będzie jednoczył Austriaków. Problem w tym, że w stabilnej i przewidywalnej politycznie Austrii w ostatnich miesiącach okazało się, że ten środek znika.
Przed policzeniem głosów oddanych pocztą, w których Van der Bellen zapewne będzie miał przewagę, różnica między nim a Norbertem Hoferem z prawicowo-populistycznej Wolnościowej Partii Austrii (FPÖ) przekraczała 134 tys., czyli była ponad cztery razy większa niż podczas unieważnionego głosowania w maju. To dość zaskakujący wynik, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę, że polityk zielonych, który w wyborach formalnie startował jako niezależny, w większości ostatnich sondaży nieznacznie przegrywał.
72-letni emerytowany profesor ekonomii jest dopiero drugim w Unii Europejskiej przywódcą państwa wywodzącym się z zielonych, a pierwszym pochodzącym z bezpośrednich wyborów. Nie znaczy to, że Austriacy stali się nagle jakoś szczególnie proekologiczni. Według badań prawie połowa jego wyborców głosowała na niego głównie po to, by zatrzymać Hofera, a nie dlatego, że był on ich wymarzonym kandydatem. Zatrzymanie Hofera się udało, ale otrzymał on 47–48 proc. głosów, co tak czy inaczej jest najlepszym wynikiem wyborczym w historii nie tylko FPÖ, ale całego współczesnego europejskiego populizmu.
To oznacza, że zjednoczenie klasy politycznej przeciwko kandydatowi skrajnej prawicy, tak jak to ma miejsce np. we Francji, już się nie udało. Po części z powodu samego Van der Bellena, który dla sporej części Austriaków – obawiających się globalizacji, ponownego niekontrolowanego napływu imigrantów czy mających po prostu konserwatywne poglądy – jest zbyt trudny do zaakceptowania. W kampanii opowiadał się za otwartością na uchodźców (Van der Bellen sam ma zresztą imigranckie korzenie; urodził się w Wiedniu, dokąd jego rodzice uciekli z ZSRR przed stalinowskimi prześladowaniami), jest zwolennikiem federalnych, pozbawionych granic stanów zjednoczonych Europy, a także legalizacji małżeństw homoseksualnych. Na dodatek mówił, że wykorzysta konstytucyjne uprawnienia prezydenta, by zablokować możliwość przejęcia władzy przez FPÖ, nawet gdyby ta wygrała następne wybory i stała się największą frakcją w parlamencie.
A to całkiem realny scenariusz. Od półtora roku nie było w Austrii ani jednego sondażu, w którym FPÖ by nie prowadziła, i to z wyraźną przewagą nad konkurencyjnymi partiami. Van der Bellen może na zewnątrz prezentować bardziej otwarte i tolerancyjne oblicze Austrii, ale biorąc pod uwagę niewielkie kompetencje prezydenta i jego nikłe zaplecze parlamentarne (zieloni mają tylko 24 miejsca w 183-osobowej Radzie Narodowej), nie może zbyt dużo zrobić, aby rozwiać obawy swoich rodaków. Wobec tego, że Austriacy z coraz większą nieufnością traktują chadeków i socjaldemokratów – dwie partie, które od zakończenia drugiej wojny światowej zdominowały tamtejszą politykę – pozostawanie w opozycji będzie dla FPÖ dość wygodną sytuacją przed następnymi, zaplanowanymi na 2018 r. wyborami. Van der Bellen może zapewniać, że nie dopuści, by FPÖ przejęła władzę, ale może się okazać, że nie będzie mógł w tej sprawie wiele zrobić.