Byliście pewnie świadkami takiej sytuacji wiele razy. Pojawia się, na przykład w autobusie, dziwny człowiek. Spotyka z drugim. Machają rękami oraz robią miny. I wydają osobliwe odgłosy. Nie rozumiecie, o czym rozmawiają. Ich ręce są jak wiatraki. Ich twarze, niczym buzie plastelinowych ludzików zaanimowanych na potrzeby filmu, wyrażające dziesiątki emocji naraz. Więc spuszczacie wzrok. Wycofujecie się. Ucieczka wydaje się najlepszym rozwiązaniem. Gdyby to była ślepa staruszka wahająca się, czy przejść przez skrzyżowanie, sprawa byłaby prosta. Za mankiet i na drugą stronę. Gdyby to był człowiek na wózku inwalidzkim niemogący się wspiąć na schody, bo architektowi zabrakło rozsądku na tyle, żeby zrobić podjazd, mielibyście ułatwione zadanie.
Ale co począć z tymi wiatrakami? Tymi młodymi, dobrze ubranymi ludźmi, którzy w metrze śmieją się z dowcipów, których my, słyszący, nie rozumiemy? Tak naprawdę oni nas nie potrzebują. Mają swój własny świat. Nieprzenikalny dla nas. Więc tak, spuszczamy wzrok, udajemy, że ich nie widzimy. Ale czy można nie zauważać miliona ludzi, bo tyle wynosi społeczność niesłyszących oraz mających poważne problemy ze słuchem Polaków? (Kolejne pięć milionów ma nieco mniejszy kłopot, któremu może zaradzić aparat słuchowy).
Można. Bo tak się właśnie dzieje. – Pracuję jako sekretarka w jednej z państwowych agencji – opowiada Iwona. – Dokształcam się, znam języki. A mimo tego jestem przezroczysta. Wymieniamy pozdrowienia, niezobowiązujące co słychać. I tyle.
Mówi się całym ciałem
Z Iwoną i jej niesłyszącą koleżanką Judytą spotkałam się na warsztatach dziennikarstwa prasowego, jakie prowadzę na Uniwersytecie SWPS w Warszawie. O tym, że nie słyszą, dowiedziałam się od Magdy Schromowej, która przedstawiła się jako ich tłumaczka migowa. I poprosiła mnie, żebym złożyła podpis na karcie zajęć (to konieczne, żeby wypłacili jej kasę za usługi translatorskie). To była dla mnie nowa sytuacja: bliski kontakt z osobami, które nie słyszą i w dodatku nie mówią. Ale jeśli dla mnie to incydent, to dla Iwony i Judyty normalność. Muszą sobie radzić w świecie, z którym nie mają wspólnego języka. Który je odtrąca i dyskryminuje na tysiące sposobów.
Judyta pochodzi z Częstochowy, słuch straciła na skutek ciężkiej choroby: najpierw było zapalenie płuc, potem przyplątało się zapalenie uszu, którego nie można było wyleczyć przez wiele lat. Jej dzieciństwo to lekarze, zajęcia z rehabilitacji mowy i samotność. – Mama bała się języka migowego, więc praktycznie nie miałam kontaktu ze światem. Żyłam w swoim – pisze. Rozumiała pojedyncze słowa, jakie mówiła do niej mama. Równie niewiele z tego, co mówili rówieśnicy czy nauczyciele w przedszkolu, a potem w szkołach. Bo to były masowe placówki, tych przeznaczonych dla osób niesłyszących nie ma zbyt wiele.
Jak to jest znaleźć się wśród ludzi, których się nie rozumie i którzy ciebie nie rozumieją? Wyobraź sobie, że nagle zostajesz przeniesiony w miejsce, gdzie wszyscy porozumiewają się w suahili. I musisz się nie tylko dogadywać z ludźmi mówiącymi jedynie w tym języku, ale jeszcze żądają od ciebie, abyś rozumiał wykłady, uczył się, obsługiwał klientów. Tyle że słyszący ma tę przewagę, że może przetworzyć dźwięki na pojęcia i obrazy. A co, jeśli nie słyszysz żadnych dźwięków? – W szkole podstawowej miałam ogromne zaległości w poznawaniu świata, nie znałam języka polskiego, nie umiałam mówić, nie rozumiałam ludzi, całego otoczenia. Z zajęć szkolnych praktycznie nie korzystałam, jedynie przepisywałam z tablicy. Z rodziną też nigdy nie miałam dobrych relacji, zawsze bali się ze mną rozmawiać – opowiada Judyta. Była nieśmiała, wszystko jej leciało z rąk.
W nieco lepszej sytuacji była Katarzyna Zalewska, słabosłysząca, paradoksalnie z tego powodu, że jej rodzice także mają tę przypadłość, więc głuchota początkowo nie była żadnym problemem. Śliczna dziewczynka, taki cukierek, przebojowa, bez kompleksów, była dobrze odbierana przez rówieśników i dorosłych, choć nie chciała się uczyć mówić ani nosić aparatów słuchowych. W przedszkolu, jak pisze, dobrze się bawiła i nikt jej nie dyskryminował. Kiedy poszła do podstawówki, nadal była lubiana, popularna wśród rówieśników, ale coraz bardziej zaczęła zdawać sobie sprawę, że coś z nią jest nie tak. Jako że nie wszystko rozumiała, trudno się jej było uczyć. Zaczęła mieć opory przed komunikowaniem się z innymi, bo już wiedziała, że jej gramatyka jest do bani. – Polski to dla mnie obcy język, tym prawdziwym są gesty – tłumaczy Katarzyna. Wagarowała. Odetchnęła dopiero w liceum dla osób niesłyszących i słabosłyszących w Warszawie przy Łuckiej. Tam wszyscy uczniowie i nauczyciele migali. Nikt nie był więc inny.
Judyta: – Nie nazwałabym tego innością. Jestem autentyczna głucha i tego nie zmienimy. Ale kiedyś, żeby zaakceptować swoją inność, bo wtedy tak się czułam, pokonałam tysiące kilometrów. Mimo że język polski był moim pierwszym językiem, to jednak moim językiem jest PJM (polski język migowy). Tylko w nim w pełni mogę wyrażać uczucia, emocje. Denerwuje mnie strasznie, kiedy ludzie myślą, że jak słabo mówię, to słabo sobie radzę w życiu, trzeba mi pomagać.
Kiedy mówimy, robimy to za pomocą dźwięków. Głusi robią to za pomocą gestów. Ale to nie jest tak, że wszyscy głusi na świecie migają tak samo. To nie pismo obrazkowe. Magda Schromowa tłumaczy, że każdy kraj ma swój oficjalny język migowy. A w jego ramach może się mieścić jeszcze wiele regionalnych dialektów, tak samo jak w języku mówionym. Niesłyszący Polak migający z głuchym Francuzem dogadają się tak samo, jak ci słyszący, ale nierozumiejący swoich języków. Czyli tak sobie albo wcale. Do tego dochodzą różnice kulturowe. Taki przykład: w językach migowych zachodniej kultury przeszłość jest oznaczana gestem wskazującym miejsce gdzieś za naszymi plecami, a przyszłość mamy przed sobą. W kulturze wschodniej jest inaczej: przeszłość pokazujemy z przodu, bo możemy ją zobaczyć oczyma pamięci. Przyszłość jest z tyłu, bo nie wiadomo jeszcze, jaka będzie, co dla nas oznacza.
Dlatego nawet perfekcyjnie migając, można nie być przez drugą osobę dobrze zrozumianym i zdarzają się zabawne qui pro quo. Wyobraźmy sobie foyer pełne migających ludzi – jest przerwa w ogólnopolskiej konferencji osób niesłyszących. Stoją blisko siebie, dotykają się – mówi się całym ciałem, osobista bariera przestrzeni, jak w przypadku słyszących, w zasadzie nie istnieje. Magda Schromowa podchodzi do dwóch młodych mężczyzn, zagaduje ich o to, jak długo się znają. Ci patrzą na nią, jakby oszalała. – Oni byli z Małopolski, ja migam po warszawsku – opowiada tłumaczka. Okazało się, że zapytała ich, jak długo są gejowską parą.
Albo inny przykład: jest spotkanie w międzynarodowym gronie. Pewna pani, która przyjechała na nie z Czech, wydaje się nieco wyobcowana. Więc dwóch naszych głuchych chłopaków podchodzi do niej i zaczynają namawiać, żeby po zajęciach wybrała się z nimi na piwo. Warto, bo jest bardzo tanie jak na stołeczne warunki: 5 zł za duże. A kobieta że nie, dziękuje, i w nogi. Bo zrozumiała, że mężczyźni proponują jej seks po okazyjnej cenie.
Magda się śmieje. Ona urodziła się i dorastała w Czechach, potem – już w Polsce – mieszkała na Śląsku, teraz w Warszawie. Nieraz była świadkiem nieporozumień związanych z wzajemnym niezrozumieniem. Opowiada o szoku kulturowym, jaki przeżyli jej czescy znajomi, kiedy przed paroma laty przyjechali do Polski i w centrum Warszawy zobaczyli ogromny baner reklamujący pierwszą edycję programu „Rolnik szuka żony”. Bo słowo szukać w czeskim jest wulgarnym określeniem na stosunek płciowy.
Głuchy, nie głupi
Schromowa sama słyszy, ale język migowy fascynuje ją jako językoznawcę, podobnie jak kultura głuchych. Więc stara się być jedną z nitek szyjących porozumienie pomiędzy tymi dwoma światami. Ale czy to wypada tak sobie żartować i przytaczać humorystyczne historie? Moi rozmówcy klną soczyście. Bycie głuchym nie oznacza, że wycięto ci fragment mózgu odpowiedzialny za poczucie humoru.
Judyta: – Bardzo sobie cenię ludzi, którzy traktują mnie jak równego człowieka, kocham tych, którzy potrafią pożartować z mojego niesłyszenia, śmieją się, kiedy się przejęzyczam czy jąkam. Lubię w ludziach swobodę, a to pozwala mi czuć się sobą.
Ale jest wiele innych rzeczy, które – w wydaniu słyszących – doprowadzają głuchych do szału. Jak na przykład całkowity brak empatii. Często połączony z głupotą. I to w miejscach, gdzie byś się tego zupełnie nie spodziewał. Zdaniem Judyty najbardziej nieprzyjemni są ludzie związani ze służbą zdrowia – w przychodniach czy szpitalach. Nie raz, opowiada, były awantury, bo po bezskutecznych próbach dodzwonienia się do niej, bez jej wiedzy zmieniano np. terminy wizyt. O tym, żeby do niesłyszącej pacjentki wysłać SMS-a, jakoś nikt nie pomyślał.
Podobnie jest w urzędach. Agnieszka Kołodziejczak ubolewa nad wszechobecną kulturą telefoniczną, jaka panuje w naszym kraju. Pracuje w Stowarzyszeniu Wsparcie Społeczne „Ja-Ty-My” (Ośrodek Ekonomii Społecznej), gdzie jest specjalistą ds. monitoringu projektów. I ciągle się spotyka ze strony urzędników z żądaniem, by dzwonić, jeśli chce się dowiedzieć, co się dzieje w załatwianej właśnie przez nią sprawie. – Jak mam dzwonić, jeśli nie słyszę, pytam kiedyś panią z ZUS. A ona uparcie: niech pani dzwoni i się dowiaduje – wspomina. To nie zawsze musi być dyskryminacja czy lekceważenie (choć i te się zdarzają), ale zwyczajny brak wyobraźni i dobrej woli. W urzędach nie ma najczęściej telefonów komórkowych, tylko stacjonarne, więc wyłącznie od nastawienia urzędnika zależy, czy wyśle SMS-a, czy każe dzwonić (z e-maili wciąż jeszcze nie bardzo chce się im korzystać). Głupota w czystej postaci.
Tymczasem to właśnie głusi są często postrzegani jako ci mniej inteligentni, bo się nie można z nimi dogadać. Bo robią dziwne miny, kiedy migają. Iwona opowiada, jak po skończeniu szkoły średniej psycholog, po wypełnieniu przez nią dziesiątków testów, oświadczyła, że najlepszym dla niej zajęciem i karierą na przyszłość jest profesja krawcowej. Krawcowej? Dla niej, mola książkowego, ciekawego świata i ludzi, osoby uwielbiającej się uczyć, podejmować nowe wyzwania. – To dlatego, że nie słyszę? – zapytała, a psycholożka przyznała jej rację. Teraz Iwona zaczęła drugi fakultet, ale – jak zauważa – jest tylko sekretarką. Realizuje się, prowadząc vloga Głucha Polka Potrafi.
Judyta marzyła, aby zostać psychologiem, ale bała się, że nie sprosta. Wybrała pedagogikę specjalną. Podczas studiów pracowała jako pomocnik biurowy w agencji pracy tymczasowej, potem w sklepie (to było wyzwanie!). Ma specjalność arterapeuty (arteterapia to leczenie przez sztukę), ale nie ma dla niej pracy w zawodzie. Teraz jest na bezrobociu, za miesiąc ma dostać posadę referenta w jednym z podkrakowskich urzędów gminnych. Realizuje się jako lektor PJM oraz fotograf.
I, niestety, rzeczywistość jest taka, że większość osób niesłyszących – jeśli w ogóle pracują, a nie są na rencie – podejmuje prace poniżej możliwości i kwalifikacji. Jeśli już ktoś da im robotę (dofinansowywaną z PFRON), to zwykle poślednią, niewymagającą kontaktu z innymi.
Katarzyna Zalewska szybko musiała dorosnąć. Kiedy miała 13 lat, jej rodzice się rozstali, siłą napędową jej rodziny była babcia. Kiedy umarła, Katarzyna miała 17 lat i na jej głowę spadła większość obowiązków rodzinnych. Dwa lata później poszła zarabiać pierwsze pieniądze. Najpierw jako magazynier, potem jako sprzątaczka. Zdobywała doświadczenia i nabierała odwagi. Do końca życia będzie wdzięczna kierowniczce w swojej następnej robocie – dostała posadę asystentki recepcjonistki. – Pani Stasia była dla mnie dobra i mnie szanowała, do dziś mamy kontakt – opowiada Katarzyna.
Od urodzenia jest osobą uzdolnioną plastycznie, od „zawsze” tworzy biżuterię artystyczną, także metodą sutasz, dlatego w końcu postanowiła skoczyć na głęboką wodę: zamiast sprzątać, spróbować pasją zarabiać na życie. W 2012 r. otworzyła działalność gospodarczą, wcześniej ucząc się przepisów, robienia biznesplanów itd. Utrzymywała się z tego przez dwa lata, po tym czasie musiała zamknąć interes. Skończył się okres, kiedy mogła płacić preferencyjne składki, a na te normalne nie było jej stać. Popadła w depresję i marazm, ale w październiku tego roku znów otworzyła działalność i walczy. Jest ciężko, ale się nie poddaje. Wie, że robi piękne rzeczy, które muszą się sprzedawać. Wierzy, że nazwa jej firmy Kavrila będzie kiedyś znana tak, jak dziś marka Swarovski.
Takich głuchych osób jak ona, które nie godzą się na to, aby być na państwowym garnuszku albo zadowalać się ochłapem, jaki się im rzuci z litości, jest więcej. Zakładają firmy, ale oprócz normalnych trudności, jakie muszą pokonywać wszyscy na wolnym rynku, oni muszą jeszcze walczyć ze złą wolą i niezrozumieniem.
Agnieszka Kołodziejczak nie słyszy od urodzenia, ale jako dziecko słyszących rodziców była posyłana do zwykłych szkół, gdzie świetnie sobie radziła. Jak opowiada, pierwszy kontakt ze światem głuchych miała dopiero w 18. roku życia, kiedy zaczęła studiować na Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi na Wydziale Tkaniny i Ubioru, a niedługo potem równolegle na Uniwersytecie Łódzkim filozofię. – Zaczęłam jeździć na plenery z artystami głuchymi i zrozumiałam, że to jest mój świat – opowiada.
Dobrze wykształcona, wydawałoby się, że świetnie funkcjonująca w obu rzeczywistościach, a jednak się bała. Momentem przełomowym był roczny wyjazd na stypendium do Norwegii, studia w Kunsthogskolen w Bergen na Wydziale Tkaniny. – Nauczyłam się norweskiego, hiszpańskiego, pogłębiłam znajomość angielskiego. I rozwinęłam się malarsko, zaczęłam iść własną drogą – opowiada. Jest bardzo aktywna, społecznie i zawodowo, udziela się w świecie artystycznym. Jest współzałożycielką Grupy Artystów Głuchych, obecnie realizują projekt Encyklopedii Sztuki w polskim języku migowym. To wszystko stało się preludium do założenia własnej działalności gospodarczej – w przyszłym roku otwiera swoją galerię MEOK w Łodzi. Trwa remont lokalu, udało się zdobyć dofinansowanie na założenie tego biznesu, gromadzi zespół współpracowników. – Zdaję sobie sprawę z ryzyka, ale lepsze to niż bierność i brak działania. Lub lekceważenie osób, które nie znają i nie rozumieją głuchych. Albo zwyczajnie się ich boją.
Rzeczywistość równoległa
Każde z nich ma na koncie podobne doświadczenia jak ona. W tym roku, ze względu na znajomość języków, wzięła udział w konkursie na stanowisko w jednym z banków. Poszło jej świetnie, znalazła się w gronie kilku wybranych osób. Ale potem już się do niej z banku nie odezwali, nawet nie odpisywali na e-maile. Wystarczyło krótkie „dziękujemy, ale nie skorzystamy”. Była też na rozmowie o pracę w fundacji opiekującej się osobami niewidomymi. Jej kandydatura została odrzucona, bo nie może rozmawiać przez telefon.
Ale to jeszcze można zrozumieć, bardziej kuriozalną sytuację przeżyła inna niesłysząca prowadząca szkołę języka migowego. Wzięła udział w konkursie na prowadzenie nauki PJM urzędników jednej z dużych publicznych instytucji. Przegrała. Bo lektorami w jej szkole są osoby niesłyszące, czyli, jakby nie było, native speakerzy.
Ale kto powiedział, że będzie łatwo?
Karolina Kacprzak razem z mężem od 16 lat prowadzą agencję reklamową, jej rozkręcanie zajęło im okrągły rok, ale teraz już się kręci. Ona, choć niemal nic nie słyszy, nauczyła się mówić jakby z francuskim akcentem. – Ale mamy osobę słyszącą, która odpowiada za kontakty z klientami. Bez niej byłoby ciężko –przyznaje. Jest bardzo zajęta i chyba szczęśliwa: ma pracę, rodzinę (syn niemal 18-letni), czuje się spełniona. – Chciałabym więcej napisać, ale pilna praca mnie wzywa – kończy swojego e-maila.
Tak samo zajęta jest Iwona Cianciara: mąż, dwie córki, 9-miesięczny wnuk i jeszcze własna drukarnia na głowie. Robiła w życiu chyba już wszystko: prowadziła z mężem myjnię, sklep, salon fryzjerski i kosmetyczny, solarium. Jeździła pracować do Wielkiej Brytanii i Stanów. Popadała w długi, niemal bankrutowała, a potem się podnosiła. Firma przetrwała 20 lat i dalej będzie trwała – jest tego pewna.
Magda Bielak-Kościńska, psycholog z zawodu, razem z mężem prowadzą prywatną szkołę PJM. Niektórzy z jej klientów to osoby, które zaczynają się uczyć języka, aby przeżyć jakąś przygodę, zaspokoić ciekawość, a potem wsiąkają i odnajdują się w pracy z głuchymi. Wszyscy otwierają się bardziej na potrzeby innych. Wbrew pozorom konkurencja w branży jest spora, więc się trzeba starać, jeździć na szkolenia w kraju i za granicą, żeby zachowywać standardy i nie dać się wyprzedzić innym.
Moje rozmówczynie przekonują mnie, że głuchota może być bonusem, nie tylko przeszkodą. – Na pewno jestem lepiej zapamiętywana przez moich rozmówców niż inni, słyszący kontrahenci – uważa Agnieszka Kołodziejska. Najważniejsze to się starać, umieć negocjować, dotrzymywać słowa. Udowadniać, że głusi są równie utalentowani, przedsiębiorczy i pracowici jak słyszący. Słyszaki. Oczywiście, aby utrzymać się na rynku, potrzeba też trochę sprytu i szczęścia.
I jest jeszcze jedna rzecz, o której pewnie nie wiecie. Przewaga, jaką mają niesłyszący nad słyszącymi, polega na tym, że oni nauczyli się obsługi naszego świata. Znają go. A my nie znamy ani ich, ani ich kultury. Kto wie, że w języku migowym tworzona jest poezja? A także teksty piosenek? Mało kto był na koncercie głuchego rapera. Więc przykro to powiedzieć, ale choć słyszymy, to często jesteśmy ślepi. Albo mówiąc bardziej precyzyjnie – tacy niepełnosprawni poznawczo. Głusi na innych.
Magda podchodzi do dwóch młodych mężczyzn, zagaduje ich o to, jak długo się znają. Ci patrzą na nią, jakby oszalała. – Oni byli z Małopolski, ja migam po warszawsku – opowiada tłumaczka. Okazało się, że zapytała ich, jak długo są gejowską parą
ikona lupy />

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej