Jeśli w języku komentatorów i polityków zaczynają pojawiać się słowa, dotąd tam nieobecne, to znaczy, że zaczyna się otwierać okno możliwości, dotychczas szczelnie zamknięte. Z taką sytuacją mamy właśnie do czynienia. Chodzi o słowa „rewolucja” i „wojna domowa” (to ostatnie bez obowiązującego do niedawna dodatku „zimna” – chodzi o taką prawdziwą, krwawą), które w ostatnich tygodniach zostały odczarowane; komentatorzy i politycy zaczęli ich (na razie w trybie warunkowym) używać. A więc niezależnie od tego, jak oceniamy prawdopodobieństwo materializacji opisywanego za pomocą tych sformułowań horroru, należy to zagrożenie potraktować poważnie.

Czy zaczniemy osuwać się w tę stronę? Zależy to od reakcji rządzących na przewidywalną decyzję Sądu Najwyższego o ważności wyborów. Obecnie raczej wydaje się, że strona ta nie pójdzie jako całość w kierunku sugerowanym przez obóz umownie zwany giertychowskim: czyli jakiejś formy podważenia decyzji wyborców. Potrzebna do tego byłaby jedność i determinacja, a tych nie ma ani wśród rządzących polityków, ani w ich intelektualno-medialnym zapleczu. Teza o systemowym sfałszowaniu wyborów przez opozycję jest zbyt, by tak rzec, brawurowa nawet dla wielu – chyba większości – przeciwników PiS i Karola Nawrockiego. Również katastrofalne dla Polski efekty wejścia w tego rodzaju wewnętrzny konflikt są dla tej większości zbyt oczywiste.

Czy znaczy to, że próba uniemożliwienia za pomocą któregoś z suflowanych scenariuszy przez stronę rządzącą objęcia pałacu przez prezydenta elekta (albo, bo i o tym się mówi, przyjęcie uchwały, iż z racji wątpliwości co do statusu decydującej o uznaniu wyborów Izby SN jego weta nie obowiązują) jest całkowicie nierealna? Niestety, nie można mieć tej pewności. Bo wprawdzie większość szeroko pojętego obozu rządowego raczej tego nie chce, ale mniejszość – jak najbardziej. Co może być kluczowe, ta mniejszość silniej chce podjęcia takich działań, niż większość ich nie chce. A historia daje nam wiele przykładów sytuacji, w których zdeterminowana i dobrze zorganizowana mniejszość narzucała swoją wolę mniej zdeterminowanej i gorzej zorganizowanej większości.

Premier Tusk, zachowując w kwestii ważności wyborów pytyjskie milczenie albo wypowiadając się niejednoznacznie, podsyca nastroje i nadzieje tej mniejszości i zwiększa prawdopodobieństwo realizacji giertychowskiego scenariusza – nawet jeśli sam jeszcze nie podjął takiej decyzji. Podobnie można powiedzieć o działaniach ministra Bodnara, zlecającego prokuraturom kontrolę części komisji wyborczych.

Zwolennicy kwestionowania ważności wyborów mają, można sądzić, nadzieję, iż stanie się tak, jak w tekście opublikowanym jeszcze w styczniu przewidywał Klaus Bachmann. Snuł on wizję, w której na skutek niejasności dotyczących wyniku wyborów urzędujący prezydent ogłosi, że do momentu ich rozstrzygnięcia dalej sprawuje władzę (dodajmy, że byłoby to zgodne z kodeksem wyborczym, który jednoznacznie stanowi, iż „ustępujący Prezydent Rzeczypospolitej kończy urzędowanie z chwilą złożenia przysięgi przez nowo wybranego Prezydenta”). Bachmann napisał jednak, że w takim wypadku „wiemy, która strona taką konfrontację wygra: ta, która ma poparcie rządu. Rząd bowiem ma aparat, urzędników… i wydaje rozkazy policji, służbom specjalnym i wojsku. Jeśli chce, może wyprowadzić sędziów TK, prezydenta i całą IKNSP z budynku oraz zamknąć ich w areszcie. Wiemy to, bo tak się stało w Gruzji: przed groźbą aresztu pani prezydent opuściła w końcu swój gmach”.

Ba, ale prezydent Duda wydaje się dawać do zrozumienia, że zachowa się inaczej. A jest, przypomnijmy, nominalnym zwierzchnikiem sił zbrojnych. Zaś determinacja tych, którzy chcą bronić wyniku wyborów, wydaje się co najmniej równa determinacji tych, którzy chcą go podważyć. Przy czym ta pierwsza grupa jest chyba liczniejsza.

Scenariusz gruziński nie ma więc w Polsce szans. Inna sprawa, że próba jego realizacji otworzyłaby nam wszystkim drogę do piekieł. Wszystkim – czyli również wrogom Nawrockiego. Warto, by przemyśleli to zwolennicy zablokowania nowej prezydentury. ©℗