Kończąca się dziś republikańska konwencja miała być wielkim triumfem Donalda Trumpa. Ale ekscentrycznemu miliarderowi nie udało się ukryć wewnętrznych podziałów w partii i sztabie.
Drugiego dnia kończącej się dziś republikańskiej konwencji, która zresztą gości najmniej czarnoskórych delegatów od 1912 r., policzono głosy delegatów ze wszystkich stanów. Procedura nie różni się od finału Eurowizji. Każdy sprawozdawca podkreślał, że ziemia, którą reprezentuje, jest wyjątkowa. Ten z Nebraski mówił, że stan jest producentem wołowiny numer jeden, ten z Idaho – ziemniaków, z Minnesoty – mielonej szynki, a z Kentucky – największej na świecie fabryki Toyoty i jedynego bourbona zdatnego do picia.
Chociaż zgodnie z wynikiem prawyborów oddawano także głosy na senatora Teda Cruza i gubernatora Ohio Johna Kasicha, za każdym razem, kiedy padało nazwisko Trumpa, towarzyszyła mu formuła „głosujemy na następnego prezydenta USA!”. Szef delegacji New Jersey oświadczył, że jego stan oddał procentowo najwięcej głosów na ekscentrycznego miliardera. Wypowiedź nieco niefrasobliwa, bo New Jersey to kraina – i w telewizji, i w rzeczywistości – rodziny Soprano. Ekipa z Nowego Jorku, której przewodził Donald Trump junior, przepuściła swoją kolejkę tylko po to, by wrócić do gry, kiedy ekscentryczny miliarder przekroczył granicę wymaganych 1237 głosów. I tak syn ukoronował ojca na republikańskiego kandydata na prezydenta. Familijna impreza w trakcie telewizyjnego show.
Ale mało brakowało, by do tej reżyserowanej sielanki w ogóle nie doszło. Od trzech miesięcy mówiło się, że w partii są buntownicy liczący szable przed konwencją. Ich celem była zmiana reguł głosowania, by zwolnić delegatów z obowiązku kierowania się wynikami prawyborów w każdym stanie. Ten oddolny, mocno podzielony ruch chciał detronizacji Trumpa i wskazania kandydata z republikańskiego establishmentu. Sztab Donalda usiłował ukrócić ich wysiłki, zabiegając, by za kulisami partyjni liderzy uspokoili (czytaj: zaszantażowali) potencjalnych puczystów.
Tymczasem w poniedziałek w Public Auditorium w Cleveland, gdzie odbywa się zjazd, doszło do rewolty. Delegacje z dziewięciu stanów złożyły wniosek o zmianę reguł konwencji. Przepisy mówią, że można go zgłosić, jeśli podpiszą się pod nim reprezentanci siedmiu stanów. Prowadzący obrady kongresmen Terry Womack z Arkansas najpierw postulat przyjął, by chwilę potem go odrzucić z tłumaczeniem, że delegacje z trzech stanów wycofały podpisy. Po tym oświadczeniu w hali wybuchła awantura. Co prawda niepokoje uśmierzono, ale pełen chaosu obrazek od razu wskoczył na jedynki serwisów internetowych i telewizyjnych.
Amerykańska polityka jest niezwykle przywiązana do procedur. Targów dobija się poza widokiem opinii publicznej. Jeżeli już dochodzi do takich wrzasków, jak w Public Auditorium, to znaczy, że reżyserom spektaklu sytuacja naprawdę wymyka się spod kontroli. Tym razem mogło być kilku winnych. – W sztabie Trumpa ścierają się różne frakcje. Powiedziałbym więcej: różne frakcje wewnątrz rodziny miliardera. To w większości dyletanci i nowicjusze, którzy politykę znają z telewizora. Napięcia ujawniły się już wtedy, gdy Donald wybierał kandydata na wiceprezydenta. Nad wszystkimi próbuje zapanować szef kampanii Paul Manafort, ale nie bardzo mu to wychodzi – mówi DGP Dante Scala, politolog z University of New Hampshire.
Manafort to stary waszyngtoński wyjadacz, obeznany z polityczną grą od czasów Richarda Nixona. Trump podjął decyzję o jego zatrudnieniu dość impulsywnie. Lobbysta mieszka w jednym z luksusowych apartamentów w nowojorskim drapaczu chmur Trump Tower. Wystarczyło, że panowie spotkali się w windzie i chwilę pogadali. Problem w tym, że Manafort niedawno pracował dla Wiktora Janukowycza, a wśród jego klientów byli też rosyjscy i ukraińscy oligarchowie. Researcherzy Hillary Clinton już badają przepływy gotówki między Kremlem, Gazpromem a amerykańskim lobbystą.
Dowodem na to, że w ekipie Trumpa panuje bezprecedensowy bałagan, jest nieudana mowa jego żony Melanii podczas pierwszego dnia konwencji. Media wyśmiały pochodzącą ze Słowenii byłą modelkę, bo kilkanaście linijek przemówienia zaczerpnęła słowo w słowo z wystąpienia... Michelle Obamy z konwencji demokratów w Denver w 2008 r. Chwilę później szkic mowy pokazał dziennikarzom jego autor Matt Scully. Nie było w nim fragmentów wypowiedzi pierwszej damy. Ktoś po drodze dokonał manipulacji, aby skompromitować Melanię. Wszystko wskazuje na to, że w sztabie działa kret.
Co więcej, gdy Hillary Clinton przez ostatni miesiąc uzbierała 60 mln dol., to Trump – mniej niż jedną trzecią tej sumy. Niemal w ostatniej chwili przed rozpoczęciem konwencji Narodowy Komitet Republikanów wyżebrał 6 mln od miliardera Sheldona Adelsona, żeby zjazd mógł się w ogóle odbyć. Co chwilę ktoś z otoczenia Trumpa wychodzi przed szereg i wyjawia mediom informację, która chwilę później okazuje się nieprawdziwa. Tak było, gdy zapowiedziano, że gwiazdą konwencji będzie futbolista Tim Tebow, ale sportowiec temu zaprzeczył. Lista mówców na cztery dni zjazdu miała być wysłana mediom miesiąc temu, a pokazano ją w weekend przed jego rozpoczęciem. Skończyło się tym, że 20 proc. gości specjalnych to dalsza i bliższa rodzina Trumpa. Tak jakby w ostatniej chwili wypełniano dziury po znanych politykach, którzy się rozmyślili.
Pozornie miliarder może mieć powody do radości, bo po tym, jak szef FBI James Comey skarcił Clinton za to, że jej niefrasobliwe posługiwanie się skrzynką e-mailową mogło się skończyć naruszeniem tajemnicy państwowej, ogólnokrajowe sondaże wskazały na remis. Ale osiem lat temu po udanej konwencji republikańskiej i przedstawieniu światu świeżej krwi w postaci Sarah Palin senator John McCain miał sześć punktów przewagi nad Barackiem Obamą, a wybory przegrał z kretesem. Na tym etapie kampanii sondaże są ważne w zasadzie wyłącznie dla sztabów, które dzięki nim orientują się, o jakich wyborców warto walczyć. Gra idzie o jakieś 10 stanów, m.in. Florydę, Iowa, Karolinę Płn., Ohio, Pensylwanię i Kolorado. We wszystkich drobną przewagę utrzymuje Clinton. I na razie nic nie wskazuje na to, żeby to się zmieniło, bo Trumpa – w związku ze słabym fundraisingiem – nie stać na wykwalifikowanych współpracowników. We wspomnianej Pensylwanii zatrudnia trzy osoby, a Clinton – 30.
Do tego dochodzi wspomniana rodzinna awantura o kandydata na wiceprezydenta. Za gubernatorem Indiany Mikiem Pence’em opowiadał się Manafort. Lobbysta chciał w ten sposób zabezpieczyć partyjną bazę, bo Pence, zanim objął rządy w rodzinnym stanie, był trzecim co do ważności członkiem kierownictwa republikanów w Izbie Reprezentantów, więc gwarantował dobre relacje z waszyngtońskim establishmentem. Synowie Trumpa Donald Jr. i Eric woleli ekscentrycznego gubernatora New Jersey Chrisa Christiego, a córka Ivanka z mężem byłego przewodniczącego Izby Reprezentantów Newta Gingricha. Jeden z przegranych w tej rozgrywce nie wytrzymał i puścił do mediów informację, że kandydatem będzie Pence. W sztabie wybuchł chaos. Wściekły Donald chciał się wycofać i w ostatniej chwili wskazać kogoś spoza wspomnianej listy, ale Manafort zauważył, że byłoby to niepoważne.
Do wygrania prawyborów Donaldowi Trumpowi wystarczyły Twitter i arogancja. Ale w tych plebiscytach głosują najbardziej zdeterminowani wyborcy, którym prowokacyjna retoryka odpowiadała. Żeby wygrać wybory w całym kraju, potrzebne są sprawna machina polityczna i zgodnie działające kierownictwo sztabu. Tych dwóch rzeczy Trumpowi na razie brakuje.