Tworzenie się politycznych dynastii nie jest tylko domeną autorytarnych reżimów. Rodzinne klany trzęsą także demokratycznym Zachodem
Jeb Bush może zarzekać się, że jest zupełnie innym człowiekiem i politykiem niż George W. Bush – i będzie miał w tym sporo racji – ale i tak w kampanii wyborczej będzie postrzegany jako młodszy brat prezydenta, który wpędził Amerykę w wojnę w Iraku i za czasów którego zaczął się kryzys gospodarczy. Szczególnie jeśli jego przeciwnikiem w walce o Biały Dom byłaby Hillary Rodham Clinton, żona innego byłego prezydenta, co już teraz media zapowiadają jako starcie dwóch najbardziej wpływowych obecnie rodzin politycznych w USA.
W połowie grudnia 61-letni Jeb – a właściwie John Ellis – Bush ogłosił utworzenie komitetu przygotowującego jego start w wyborach prezydenckich w 2016 r., a w następnych dniach wycofał się z zasiadania w radach nadzorczych różnych firm. Decyzja młodszego syna byłego prezydenta George’a H.W. Busha nie była wielkim zaskoczeniem – Jeb od dawna uważany był za potencjalnego kandydata Republikanów. Na dodatek kandydata bardzo dobrego – jest politykiem umiarkowanym w poglądach, zatem ma szanse powalczyć o centrowych wyborców, jego rządy jako gubernatora Florydy (przez dwie kadencje) są generalnie pozytywnie oceniane, ma żonę Meksykankę, dla której przeszedł na katolicyzm, czym zyskuje w oczach coraz liczniejszej grupy latynoskich wyborców, a jako przedstawiciel wpływowej rodziny nie będzie miał problemów ze zbieraniem funduszy na kampanię. Jest tylko jeden feler. – Największym minusem Jeba jest coś, czego nie może zmienić – jego nazwisko. Amerykanie nie mają najlepszych wspomnień z prezydentury ani jego ojca, ani brata. A przez całą kampanię będzie się przewijać pytanie: „Czy nie ma jakiejś innej rodziny, na którą można byłoby zagłosować?” – napisał na łamach „Huffington Post” komentator polityczny Chris Weigant.
Historia rodzinnych koneksji w amerykańskiej polityce jest równie długa jak historia kraju. Wymieniając tylko te najważniejsze, szósty prezydent John Quincy Adams był synem jednego z ojców założycieli USA i drugiego w kolejności lokatora Białego Domu – Johna Adamsa, Franklin Delano Roosevelt (prezydent nr 32) był kuzynem Theodore’a Roosevelta (nr 26), a żona FDR Eleanor – ambasadorem USA przy ONZ. Po II wojnie światowej za najbardziej wpływowy uchodził klan Kennedych, który wprawdzie może się poszczycić tylko jednym prezydentem (John) – i niedoszłym drugim (zamordowany w czasie kampanii Robert) – ale także liczną grupą senatorów, ambasadorów i działaczy społecznych. Bushowie zdystansowali ich wszystkich – w rodzinie są nie tylko dwaj prezydenci, ale też senator (Prescott S. Bush, czyli ojciec George’a H.W.), szef CIA i wiceprezydent kraju (George H.W.) oraz gubernatorzy Teksasu (George W.) i Florydy (Jeb). Na tym tle Clintonowie mogą wyglądać blado, bo Hillary uzupełniła dorobek męża „tylko” o funkcję senatora i sekretarz stanu, ale to i tak więcej, niż osiągnęła jakakolwiek pierwsza dama, a ma jeszcze w planie powrót do Białego Domu. Poza tym Clintonowie są klanem dopiero tworzącym się, zaś potencjalną kandydatką na pierwszą w historii kobietę prezydent jest ich córka Chelsea, która wyszła za mąż za bankiera inwestycyjnego – i syna dwóch członków Kongresu – Marca Mezvinsky’ego.
Ewentualne starcie Jeb Bush – Hillary Clinton, choć najbardziej spektakularne, nie wyczerpuje jeszcze konfiguracji z wątkiem rodzinnym w tle. Kandydatem do republikańskiej nominacji może być też senator Rand Paul – syn byłego kongresmana Rona Paula, który sam ubiegał się o prezydenturę, a znany jest jako zwolennik ograniczenia roli państwa do minimum. A niewykluczone, że o Biały Dom jeszcze raz powalczy Mitt Romney, którego ojciec był gubernatorem Michigan i też starał się o prezydencką nominację.
Przekleństwo korupcji
Tego typu rodzinne koneksje w polityce nie są wcale specyfiką USA. Nie ma praktycznie kraju, w którym nie byłoby przypadku, że syn, córka czy kuzyn byłego prezydenta lub premiera zajmuje znaczące stanowisko w życiu publicznym albo że głowa państwa jest potomkiem byłego parlamentarzysty czy ministra. I nie chodzi wcale o autorytarne reżimy, gdzie władza przechodzi z ojca na syna (Korea Północna, Azerbejdżan czy Syria) bądź systemy tak przeżarte nepotyzmem, że szef państwa obsadza prawie całą administrację członkami rodziny (Gwinea Równikowa).
W niektórych państwach takie polityczne dynastie są jednak częstsze niż w innych, są wręcz czymś normalnym. Tak jest choćby w Indiach, gdzie od uzyskania niepodległości w 1947 r. do końca zimnej wojny premierami byli – z krótkimi przerwami – wyłącznie członkowie rodu Nehru-Gandhi. Pierwszy premier tego kraju Jawaharlal Nehru, zresztą syn czołowego działacza na rzecz niepodległości, był ojcem Indiry Gandhi, a po jej zabójstwie urząd przejął jej najstarszy syn Rajiv, który też później został zamordowany. Wdowa po Rajivie, Sonia, jest od kilkunastu lat szefową Indyjskiego Kongresu Narodowego, czyli największej partii politycznej w kraju, a ich syn Rahul wiceprzewodniczącym. Co ciekawe, stryjeczny brat Rahula, Varun Gandhi, jest prominentnym działaczem konkurencyjnej wobec Kongresu, obecnie rządzącej Indyjskiej Partii Ludowej, więc jest możliwe, że za kilka lub kilkanaście lat staną przeciwko sobie, rywalizując o fotel premiera. W podobnym stopniu rodzinne koneksje rządzą polityką w dwóch sąsiednich państwach – Pakistanie i Bangladeszu.
Ale zbyt silne rodzinno-polityczne powiązania rzadko kiedy wychodzą krajowi na dobre. Trudno o bardziej wymowny przykład niż Grecja. Po przywróceniu demokracji w 1974 r. scena polityczna została zdominowana przez dwie partie powołane do życia przez przedstawicieli dwóch wpływowych rodzin politycznych. Andreas Papandreu, syn Georgiosa, trzykrotnego premiera z okresu sprzed dyktatury wojskowej, był liderem socjalistycznego PASOK-u przez 22 lata, a szefem rządu przez ponad 10. Kilka lat po nim władzę w partii na dekadę przejął Georgios A. Papandreu, który później został trzecim z rodu premierem. Z kolei założycielem konserwatywnej Nowej Demokracji był Konstantinos G. Karamanlis, czterokrotny premier i dwukrotny prezydent kraju. Jego brat Achilleas był kilkukrotnie deputowanym i ministrem, zaś pod koniec ubiegłego wieku szefem partii na 12 lat został bratanek Konstantinosa, dla odmiany nazywający się Konstantinos A. Karamanlis. Sytuacja, w której dwie wpływowe rodziny kontrolowały znaczącą część polityki i biznesu, siłą rzeczy stwarzała podstawy dla rozwoju korupcji i klientelizmu, a to właśnie one wraz z unikaniem podatków tkwiły u źródeł greckiego kryzysu. – W ciągu ostatnich dekad widzieliśmy elitę, z rodzinami Papandreu, Karamanlisów i Mitsotakisów na czele, jak tworzyła system gospodarczych przywilejów. Rozrzucali na około miliardy, których rząd nie miał, i zasypywali przyjaciół i krewnych bogactwami, które w całości były na kredyt. Ci przywódcy podzielili administrację tak, by każdy mógł uszczknąć swoją część, i stworzyli w ten sposób biurokratycznego potwora – oceniał w czasie greckiego kryzysu niemiecki tygodnik „Der Spiegel”.
Przełamanie takich zakonserwowanych rodzinno-politycznych układów nie jest jednak łatwe. Próbowano tego – w sposób ustawowy – np. na Filipinach, gdzie zdominowanie polityki przez kilka wpływowych rodzin i będąca tego konsekwencją korupcja są uważane za jedne z najważniejszych problemów tego kraju. Ale mimo zapisu w konstytucji o równych szansach wyborczych dla wszystkich i zmiany ordynacji wyborczej, sytuacja się nie poprawiła. Odsetek deputowanych, których rodzina, krewni i znajomi pełnią jakieś funkcje publiczne, nadal przekracza 60 proc.
Wątłe latorośle
Wielkie polityczne klany w rodzaju Bushów, Kennedych, Gandhich czy Papandreu z całym wachlarzem formalnych i nieformalnych powiązań są jednak w mniejszości. Częściej rodzinne powiązania ograniczają się do relacji ojciec – syn i nie przekładają aż na takie wpływy, a choć zaangażowanie seniora w politykę zwykle ułatwia start młodszemu pokoleniu, nie zawsze się to udaje.
Biorąc pod uwagę pozycję i estymę, którą we Francji cieszył się gen. Charles de Gaulle, jego potomkowie zrobili w polityce karierę raczej skromną. Jedyny syn generała Philippe doszedł wprawdzie w marynarce do stopnia admirała, a następnie przez 18 lat zasiadał w senacie, lecz nie można powiedzieć, by był tam postacią znaczącą. Jego najstarszy syn Charles też próbował sił w polityce i nawet przez dwie kadencje był eurodeputowanym, ale został zapamiętany głównie z transferu z gaullistowskiego Ruchu dla Francji do skrajnie prawicowego Frontu Narodowego Jeana-Marie Le Pena. Kilka lat później starzejący się Le Pen przekazał stery marginalnej wówczas partii w ręce swojej córki Marine, a ta – dzięki pewnemu złagodzeniu retoryki oraz sprzyjającym okolicznościom w postaci kryzysu gospodarczego i narastających nastrojów antyimigranckich – wyprowadziła ją na pierwsze miejsce w przedwyborczych sondażach. Ze względu na polityczną izolację Frontu Narodowego trudno jednak mówić o wpływowym klanie Le Penów, nawet jeśli dorasta już trzecie pokolenie – od dwóch lat w Zgromadzeniu Narodowym zasiada 25-letnia Marion Marechal-Le Pen, wnuczka Jeana-Marie i siostrzenica Marine.
Pomijając braci Kaczyńskich, którzy karierę robili równolegle, w Polsce najbardziej znanymi przypadkami polityki rodzinnej byli Adam Gierek – syn byłego I sekretarza PZPR Edwarda, i Jarosław Wałęsa, czwarty syn Lecha. Obaj trafili do europarlamentu (Jarosław Wałęsa wcześniej zasiadał także w Sejmie), co na tle ich ojców nie jest nadzwyczajnym osiągnięciem. Zważywszy, że Edward Gierek był przywódcą partii komunistycznej, a Lech Wałęsa postacią ogólnie budzącą kontrowersje, trudno powiedzieć, czy ich synom znane nazwisko bardziej pomagało, czy przeszkadzało.
Bo znane nazwisko może być też obciążeniem, i to większym niż w przypadku Jeba Busha. Choć też nie wszyscy się tym przejmują. Alessandra Mussolini, wnuczka faszystowskiego dyktatora Włoch Benito, zrobiła w polityce całkiem sporą karierę, bo zasiadała w obu izbach włoskiego parlamentu, a obecnie ponownie jest deputowaną do Parlamentu Europejskiego, ale od początku było jasne, że ponad pewien próg poparcia nie przeskoczy i zawsze pozostanie marginesem politycznym. Jeszcze mniej obiekcji miał Jean-Serge Bokassa, jeden z synów samozwańczego cesarza Cesarstwa Środkowoafrykańskiego i bodaj najbardziej karykaturalnego afrykańskiego dyktatora z czasów zimnej wojny. Przed dekadą przymierzał się ponoć do startu w wyborach prezydenckich. W tym przypadku nazwisko okazało się jednak zbyt dużym obciążeniem i musiał się zadowolić rolą deputowanego.
Przełamanie zakonserwowanych rodzinno-politycznych układów nie jest jednak łatwe. Próbowano tego – w sposób ustawowy – na Filipinach, gdzie zdominowanie polityki przez kilka wpływowych rodzin i będąca tego konsekwencją korupcja są uważane za jedne z najważniejszych problemów tego kraju. Ale sytuacja się nie poprawiła