Dopiero kiedy rozmontowaliśmy szkolnictwo zawodowe, zaczęliśmy je doceniać. Jak odbudować praktyczne kształcenie, by nie popełnić błędów z PRL?
Właśnie dobiega końca ministerialny Rok Szkoły Zawodowców. Resort edukacji chciał promować wizerunek uczniów szkół zawodowych, wspierać dialog dyrektorów z przedsiębiorcami, podnosić kompetencje nauczycieli. Jednym z priorytetów było utworzenie systemu szkolnictwa dualnego na wzór niemiecki.
Eksperci z Instytutu Badań Strukturalnych w analizie dotyczącej kształcenia zawodowego zwracają uwagę, że nie ma takiej potrzeby, bo Polska ma dobre tradycje związane z kształceniem w zawodach. Cały ambaras polega jednak na tym, by stare tradycje przełożyć na nowe realia.
Zawodowcy na miarę
„Zespół szkół elektronicznych w Warszawie. Kształci się tu 1400 uczniów w różnych specjalnościach. Po zakończeniu nauki podejmują pracę w wielu ważnych dziedzinach gospodarki narodowej. Są fachowcami pożądanymi przez przemysł i niezbędnymi dla jego dalszej rozbudowy” – tak zaczyna się reportaż z 1984 r. przygotowany przez Annę Kaczoń dla „Dziennika Telewizyjnego”. W tle obrazki ze szkoły – uczniowie wchodzą, wychodzą, rozbierają metalowe elementy. W kronice widać zmianę, jaka nastąpiła przez 30 lat – zaraz po kadrach z warszawskiego elektronika jej autorzy pokazują zdjęcia z lat 40. Pełne sale. Na ścianach – Bolesław Bierut. W ławkach – sami dorośli. 50, może 70 osób. Jedni skupieni notują. Ktoś w tylnej ławce kopci papierosa. Nauczyciel na swoim biurku (solidne, ciężkie) stawia model rusztowania. Wkrótce przestaje dosięgać na samą górę.
Szkolnictwo zawodowe było potrzebne, kiedy Polska zaczynała podnosić się z wojennych zniszczeń. W 1949 r. specjalnie do tego celu powołano Centralny Urząd Szkolenia Zawodowego, który miał organizować cały system kształcenia w zawodach. Największym wyzwaniem było zadbać nie tylko o tych, którzy wchodzili dopiero do szkół, lecz także o tych, którzy z powodu wojny edukacji nie dokończyli. Dla pierwszej grupy stworzono zasadnicze szkoły zawodowe i technika. Dla drugiej – szkoły przysposobienia zawodowego, a także wieczorowe i korespondencyjne technika i zawodówki. Placówek przybywało w niebywałym tempie. W 1946 r. było ich 2830, a już cztery lata później – dwukrotnie więcej. W szczytowym okresie, czyli w 1980 r., w ponad 10 tys. szkół zawodowych kształciło się 1,8 mln ludzi. W tym czasie uczyło tam 80 tys. nauczycieli.
Większość uczniów uczęszczała do zasadniczych szkół zawodowych, gdzie zdobywali przede wszystkim zawody techniczne. W 1970 r. aż 65 proc. kształcących się w nich młodych ludzi wybierało właśnie ten kierunek. Dla porównania, w dziedzinie ekonomii kształciło się 15 proc. młodzieży ze szkół zawodowych, kierunki rolnicze i leśne wybierało 9 proc., a służbę zdrowia – jedynie 3,2 proc.
Na potrzeby przemysłu kształcił choćby wałbrzyski Zespół Szkół Zawodowych nr 5. Założony w 1957 r., na początku składał się tylko z pięcioletniego technikum mechanicznego i trzyletniej zasadniczej szkoły zawodowej. Szkoła działała pod kuratelą Dolnośląskiego Przedsiębiorstwa Urządzeń Górniczych. Nic dziwnego – region opierał się na przemyśle wydobywczym.
W szkole uczniowie poznawali tajniki odlewnictwa, w zakładowych halach produkcyjnych odbywali praktyki. A warsztaty zlokalizowane na terenie placówki zaczęły w latach 70. realizować zamówienia zakładów z całego Dolnego Śląska.
Polski system szkolnictwa zawodowego zaczęto krytykować już w połowie lat 70. W opublikowanym wówczas „Raporcie o stanie oświaty” znalazły się liczne zarzuty. Mowa była o przestarzałym wyposażeniu szkół zawodowych, nieprzystających do rzeczywistości programach nauczania, nieumiejętności stosowania przez uczniów zdobytej wiedzy w praktyce. I choć wydanie „DTV” z 1984 r. próbuje zaklinać rzeczywistość, przekonując, że młodzież zdobywa wiedzę i umiejętności w „nowocześnie wyposażonych salach, warsztatach i laboratoriach”, a udział zakładów pracy w procesie kształcenia „przyczyni się do dalszego zwiększania ich przydatności dla gospodarki narodowej”, wszystkie te argumenty pozostały aktualne w zasadzie przez kolejne 50 lat.
Na tle pozostałych szkół stosunkowo najlepiej wypadły placówki przyzakładowe – to one kształciły konkretne, dostosowane do potrzeb pracodawców kadry. Niemal każdy znajdował po nich pracę. Choć związanie z pojedynczymi zakładami było ich wielkim atutem, w perspektywie stało się również główną przyczyną upadku. Do dziś w kraju zostało 2 tys. zasadniczych szkół zawodowych i drugie tyle techników. W tym roku szkolnym kształcą łącznie ok. 700 tys. uczniów.
Z konsekwencjami przemian musiał mierzyć się choćby dyrektor wałbrzyskiego mechanika, czyli Zespołu Szkół Zawodowych nr 5. – W dawnym systemie ludzie byli kształtowani na miarę, a szkoła była bardzo mocno powiązana z przemysłem – mówi Zenon Grabiński. – W latach 90. przemysłu zabrakło, a szkoły musiały odnaleźć się w nowej rzeczywistości. My z profilu odlewniczego, czysto mechanicznego, zaczęliśmy zmieniać naszą placówkę w szkołę samochodową. W latach 90. była podmiotem samoistnym, naszych uczniów wysyłaliśmy do firm tylko na praktyki zawodowe.
Nie tylko fach w ręku
„Ta szkoła nierównej szansy stawała się dla zdecydowanej większości młodzieży, głównie z rodzin robotniczych i chłopskich, ostatnim szczeblem kształcenia. Podstawową jej wadą było wąsko rozumiane specjalistyczne kształcenie i bardzo skromny program edukacji ogólnej, co w konsekwencji znaczyło słabe przygotowanie do kontynuowania nauki w szkole wyższego szczebla” – piszą w raporcie o szkołach zawodowych z przełomu wieków analitycy z Instytutu Badań Edukacyjnych, oświatowego think tanku nadzorowanego przez MEN. Przekonują, że braki w wykształceniu przełożyły się na późniejsze bezrobocie.
W czasie półwiecza istnienia PRL wybudowano około 1,5 tys. nowych zakładów przemysłowych. Jeszcze w 1988 r. łącznie dawały one zatrudnienie ponad 1,7 mln osób, kształciły też rzesze kolejnych pracowników. Po 1989 r. zakłady, które kiedyś nakręcały regiony, stały się ich przekleństwem – co trzeci z założonych w PRL zakładów upadł lub został zlikwidowany. Pracownicy trafiali zwykle na bruk. A to nie był koniec problemów. „Niedopasowanie absolwentów do popytu na pracę zostało jeszcze wzmocnione przez zmiany w wymiarze przestrzennym. Dezagraryzacja i naturalna skłonność do koncentracji kapitału w innych miejscach niż flagowe inwestycje z okresu gospodarki centralnie planowanej doprowadziły do tego, że miejsca pracy powstawały częściej w dużych aglomeracjach, a absolwenci kierunków przemysłowych z małych ośrodków nie mogli znaleźć pracy. Jednocześnie likwidacja miejsc pracy koncentrowała się na wsi i w mniejszych miastach, odległych od dużych ośrodków. Tam właśnie najsilniej wzrosła stopa bezrobocia” – piszą Maciej Lis i Agata Miazga z Instytutu Badań Strukturalnych w analizie „Czas na jakość w szkolnictwie zawodowym”.
Szkoły zawodowe popadły w niełaskę. Od 1991 r. głównym celem edukacyjnych reform było zwiększenie odsetka uczniów, którzy posiadali wykształcenie średnie. Konsekwencje tej polityki widać w liczbach. O ile w pokoleniu dzisiejszych 45–55-latków szkołę zawodową ukończyło 36 proc. Polaków, o tyle w grupie 25–34-latków – już tylko 15 proc. Mimo że uczniów zawodówek ubyło, dla wielu z nich wciąż brakuje pracy. Najgorzej jest wśród kształconych na masową skalę mechaników i kucharzy – to zawody nadwyżkowe w każdym raporcie Głównego Urzędu Statystycznego.
– Najbardziej niepokojące jest to, że w szkołach zawodowych zaniedbuje się kształcenie ogólne – przypomniał, komentując raport dla DGP, Maciej Lis, jeden z autorów analizy IBS. – Za kilkanaście lat tylko niewielka część zawodów, których teraz uczymy, będzie aktualna. Absolwent szkoły zawodowej musi zostać wyposażony także w umiejętności, które w przyszłości pozwolą nauczyć się nowych rzeczy – przekonywał. Dokładnie takie same wnioski padały w raporcie o edukacji zawodowej z lat 70.
Partnerzy dla biznesu
Pod koniec lat 90. o tym, że w rejonie Wałbrzycha wydobywano węgiel, świadczą już tylko powstające jak grzyby po deszczu biedaszyby. W styczniu 1997 r. stopa bezrobocia w kraju wynosiła 13,3 proc. W rejonie Wałbrzycha pracy nie miał co piąty dorosły mieszkaniec.
Na osłodę zwalniani z państwowych zakładów robotnicy dostawali odprawy. Region – specjalną strefę ekonomiczną, która miała przyjąć nowe zakłady przemysłowe. Na początku strefa miała 256 hektarów i przyjęła ledwie kilka przedsiębiorstw. W 2010 r. rozrosła się do 1600 hektarów. Tylko w tym roku zainwestowano w nią 11 mld zł i sprowadzono 28 inwestorów.
Choć strefa to tylko rozwiązanie czasowe – preferencyjne warunki prowadzenia biznesu będą w niej tylko do 2026 r. – jest szansa, żeby wypracować w niej takie rozwiązania, które posłużą mieszkańcom też później. W maju zaczął tam działać klaster edukacyjny. Już zrzesza około 70 podmiotów – pracodawców, szkoły, samorządy. Poprzez spotkania robocze i konferencje ma wspierać ich współpracę w zakresie kształcenia. Od września jego członkowie rozpoczynają na przykład kampanię promującą szkolnictwo zawodowe w gimnazjach.
Powrót do PRL? Dyrektor wałbrzyskiego mechanika przyznaje, że model jest podobny, ale pozycje szkoły i pracodawcy już zupełnie inne. – Nie wchodzimy w to na zasadach niewolniczych. Jesteśmy równorzędnym partnerem dla firm, które chcą z nami współpracować – mówi. A w praktyce wygląda to tak: – Toyota Manufacturing Polska czy Faurecia doposażają nas w sprzęt. Dostajemy silniki, skrzynie biegów. Jakiś czas temu także toyotę avensis – wylicza. – Z naszymi mecenasami rozmawiamy otwarcie: potrzebujemy przygotować uczniów do konkursu Infomatrix. W związku z tym muszą mieć dostęp do konkretnych technologii. Przedsiębiorcy to rozumieją, bo wiedzą, że za chwilę będą potrzebowali absolwentów, których my kształcimy. Wiedzą, że roczniki, które mają w zakładach, już wchodzą w wiek emerytalny i że nie wykształcili delfina – mówi dyrektor.
Efekty współpracy widać. Projekt dwóch uczniów „Układ elektropneumatyczny do sortowania elementów metalowych i niemetalowych” przeszedł przez polski festiwal E(x)plory, gdzie rywalizują nasi najzdolniejsi młodzi wynalazcy. W międzynarodowym Infomatrixie zdobyli dzięki niemu brązowy medal.
W szkole po PRL został właściwie tylko budynek. A w nim: pracownia mechatroniki samochodowej, pracowni optymalizacji procesów czy pracowni podstaw elektrotechniki. Wszystkie wyposażone, skomputeryzowane. Do renowacji dołożyli się i partnerzy, i Unia. Placówka pozyskała 6 mln zł ze środków na modernizację szkolnictwa zawodowego.
Młodzi wynalazcy, którzy wychodzą ze szkoły przy ul. Ogrodowej, mogą liczyć na pracę zaraz po szkole. Nie wszyscy jednak docierają do końca nauki – w każdym zawodzie szkołę rozpoczyna około 30 uczniów. Świadectwo odbiera połowa. W urzędzie dla bezrobotnych zarejestrowany jest jeden ubiegłoroczny absolwent.
– Gwarancji pracy po szkole nie ma, ale są szanse – cieszy się dyrektor. – Zwłaszcza że nasi uczniowie mają możliwość odbywania naprawdę dobrych praktyk zawodowych. Rekrutacja na nie odbywa się tak, jak przyjmowanie do pracy – przedstawiciele firmy przychodzą do szkoły, rozmawiają z uczniami, wybierają kandydatów. To przygotowuje ich do startowania na rynku pracy.
Joanna Kluzik-Rostkowska zapowiedziała, że wkrótce odda do użytku narzędzie, które pozwoli pracodawcom konsultować podstawy programowe do kształcenia zawodowego. – Wreszcie ministerstwo nas goni – cieszy się dyrektor. W jego szkole inżynierowie Toyoty czy Faurecii od dawna konsultują to, czego będą dowiadywać się uczniowie. Przyznaje, że bez tego uczyli się przestarzałych, niepotrzebnych kompetencji. Przedstawiciele firm szkolą także nauczycieli – tylko ostatnio ci przeszli solidny kurs obsługi programu do projektowania AutoCAD.
Dwa światy
Przykład wałbrzyskiego „Mechanika” to nadal raczej wyjątek niż reguła. Choć w tym roku po raz pierwszy więcej uczniów wybrało technika i szkoły zawodowe niż licea ogólnokształcące, wiele wskazuje na to, że kształcący się w nich uczniowie nadal będą się rozczarowywać w konfrontacji z rynkiem pracy. Już teraz 28 proc. absolwentów zasadniczych szkół zawodowych i 24 proc. absolwentów techników nie pracuje ani nie kształci się dalej. Dla porównania – w grupie absolwentów liceów to 13 proc.
Warsaw Enterprise Institute i Dom Badawczy Maison przyjrzały się problemowi kształcenia zawodowego w Polsce. Ankieterzy badania chcieli sprawdzić, jak układa się współpraca między dyrektorami szkół a przedsiębiorcami. Przepytali o wzajemne relacje 382 szefów placówek i 532 właścicieli firm. Okazało się, że nawet sami szefowie placówek nie mają najlepszego zdania o szkołach zawodowych. Choć większość jest przekonana, że z takim wykształceniem znalezienie pracy jest raczej możliwe, aż 44 proc. podkreśla, że to bardzo trudne.
Raport pokazał, że pracodawcy i dyrektorzy to dwa odrębne światy. Tylko połowa dyrektorów deklaruje, że współpracuje z przedsiębiorcami, pomagając uczniom w zawodowym starcie. Co trzeci dyrektor wskazuje jako przyczynę braku takiej współpracy kompletny brak zainteresowania ze strony przedsiębiorców. 56 proc. ankietowanych za słabą współpracę wini w pełni właścicieli firm. – To przerzucanie odpowiedzialności na drugą stronę – uważa prof. Dominika Maison, autorka badania. Nieco bardziej krytyczni są wobec siebie przedsiębiorcy. Choć szkoły o bierność obwinia 40 proc., 24 proc. widzi problem po swojej stronie, a 36 proc. podaje inną przyczynę.
Prof. Dominika Maison nie ma wątpliwości – Jeśli szkoły zawodowe mają działać, tę przepaść trzeba zasypać – mówił.