Kiedy czytam o aferach takich jak solna, przypomina mi się pewna scenka sprzed kilku lat. Północne Indie, górska mieścina, po ulicach pośród stert śmieci chodzą bezdomne krowy i psy, śpią bezdomni ludzie. Przechodzę przez metalową zardzewiałą kładkę nad strumykiem – ściekiem. Zastanawiam się, kiedy ta kładka się zarwie. Rozglądając się dookoła, można być pewnym, że nikt nie będzie sprawdzał, czy ona jeszcze może dźwigać ludzi, po prostu kiedyś pod kimś runie i wtedy będzie wiadomo, że potrzebna jest nowa.
Na szczęście mnie to nie dotyczy – pomyślałam z wyższością. Ja mieszkam w Europie, tu się takie rzeczy sprawdza. Tu są standardy, jest kontrola.
Ale dziś moje zaufanie do systemu zarywa się, jak już to pewnie zrobiła ta zardzewiała kładka. Gdzie te standardy? Gdzie kontrola? Jak to możliwe, że w europejskich, polskich sklepach przez całe lata sprzedaje się jedzenie z trucizną i żadna państwowa instytucja tego nie wykryła? Rozumiem, że jakiś pojedynczy, niewielki producent przez miesiąc mógłby pozostać niezauważony, ale kilkadziesiąt firm wpuszczających w obieg, na ogromną skalę, niejadalny, a być może i rakotwórczy odpad produkcyjny? Jak to możliwe, że nikt się o tym przez kilka lat nie dowiedział? W dodatku proceder by trwał, gdyby nie wykrył go dziennikarz.
Kolejna sprawa to zachwiana wiara w człowieka. Polaka – Europejczyka. Bo skoro niejadalną sól sprzedawało setkami ton trzech producentów, a wcześniej pracownicy tych firm kupowali odpad, suszyli go, pakowali, księgowali... Zakładając, że w każdej z firm o sprawie wiedziało kilka osób, doliczając tych, którzy wiedzieli, co kupują, w podtruwanie było zaangażowanych kilkudziesięciu ludzi! Przez lata brali udział we wprowadzaniu do obrotu trucizny albo byli jego świadkami i nikogo nie ruszyło z tego powodu sumienie. Nikt nie zawiadomił policji. I to jest drugi powód, dla którego przy okazji afery solnej przestaję mieć to miłe poczucie wyższości cywilizowanego Europejczyka nad społeczeństwami mającymi za nic czyjeś zdrowie, a nawet życie.