Dotychczasowy prezydent Ugandy Yoweri Museveni, który rządzi krajem od 25 lat, zdobył w piątkowych wyborach ponad 68 proc. głosów, a jego główny przeciwnik Kizza Besigye - 26 proc. Oficjalne rezultaty wyborów ogłoszono w niedzielę w Kampali.

Według obserwatorów z Unii Europejskiej frekwencja nie przekraczała 30 proc.

Lider opozycyjnego Forum na rzecz Demokratycznej Zmiany (FDC) Besigye nie uznaje wyniku wyborów. Na sobotniej konferencji prasowej oskarżył obecny rząd o handel głosami, przekupstwo i fabrykowanie kart do głosowania, które pokazał dziennikarzom.

"W poprzednich wyborach wyczerpaliśmy już wszystkie możliwe środki prawne" - oświadczył Besigye, który po raz trzeci był głównym rywalem prezydenta Museveniego. "Czy są środki konstytucyjne, by ludzie sprawiedliwie mogli wyrażać swoją wolę?" - pytał. Ostrzegł również, że zwolennicy opozycji, zainspirowani wydarzeniami w Egipcie i w Tunezji, mogą wyjść na ulice.

"Protesty? Niech spróbuje, bo to już czas, a wtedy dowie się, co to są protesty" - powiedział dziennikarzom Museveni na swoim ranczo w Rwakitura.

W piątek po zakończeniu głosowań w każdej komisji wyborczej na oczach świadków kolejno wyjmowano karty do głosowania z urn i odczytywano nazwiska kandydatów zaznaczone przez wyborców.

W centrum Kampali na głównym rynku Nakasero przed ogłoszeniem wyników głosowania zgromadziło się około tysiąca ludzi. Stojąca w grupie zwolenników Museveniego Estera powiedziała PAP: "Ja głosowałam na naszego w kapeluszu. Nie boje się przeciwników prezydenta, armia poradzi sobie z demonstrantami".

Patrick, zwolennik Besigye, na pytanie PAP, czy będą demonstracje, odpowiedział: "Jeśli prezydent wygra, dla mnie to znaczy, że wybory są sfałszowane, ale nie będę demonstrował, bo jak tu walczyć z armią?".

W Kampali zaostrzono środki bezpieczeństwa. Na ulicach rozmieszczono setki policjantów i żołnierzy. Nad stolicą latają samoloty patrolowe. Atmosfera jest dość napięta.

Podczas głosowania na terenie komisji wyborczych w całym kraju pod zarzutem rozbojów, zakłócania porządku i nielegalnego posiadania broni aresztowano 80 osób. Jedna osoba została śmiertelnie pobita, a dziennikarza lokalnej gazety poważnie postrzelono.



Historia Ugandy jest bogata w okrucieństwa. Od lat siedemdziesiątych krajem rządzili dyktatorzy Idi Amin i Milton Obote. W tym czasie brutalnie zamordowano ponad pół miliona ludzi.

67-letni obecnie Museveni doszedł do władzy w 1986 roku i szybko zaczął wprowadzać w kraju demokratyczne reformy. Odkrycie sporych pokładów ropy i gazu na zachodzie kraju polepszyło sytuację ekonomiczną ponad 34 mln obywateli.

W latach 1998-2003 kraj zaangażował się w krwawy konflikt zbrojny na terenie Demokratycznej Republiki Konga. Rząd DRK oskarżył Ugandę o działania zbrojne w bogatej w surowce prowincji Kiwu. Rząd ugandyjski obciążył winą władze Konga, zarzucając im, że nie potrafią rozbroić rebelianckich ugrupowań na terenie własnego kraju.

Jednym z nich jest Armia Boskiego Oporu (LRA), która od 1987 roku budzi postrach na północy Ugandy i w krajach sąsiadujących, przemocą wcielając do swoich oddziałów nieletnich. Przywódca armii Joseph Kony, który twierdzi, że chce rządzić Ugandą zgodnie z Dekalogiem, jest ścigany przez Międzynarodowy Trybunał Karny listem gończym za zbrodnie przeciwko ludzkości. Armia Bożego Oporu, która wymordowała dziesiątki tysięcy ludzi, a ponad 1,5 mln zmusiła do ucieczki, uważana jest za jedno z najskuteczniejszych i najgroźniejszych ugrupowań rebelianckich w Afryce. Do tej pory wojska ugandyjskie walczą z nią bezskutecznie.