Dziennikarz pisma Wired postanowił zniknąć. Zmienił wygląd i tożsamość, ale nie udało mu się zniknąć w sieci.
Evan Ratliff zniknął 15 sierpnia 2009 r. Ostatni raz widziano go dwa dni wcześniej w niewielkim hotelu w Las Vegas, gdzie wynajmował pokój. Zapłacił za dwa dni z góry i nikt nie potrafił powiedzieć, czy i kiedy się wymeldował. W taki sposób redaktorzy miesięcznika Wired zaczęli eksperyment, który miał odpowiedzieć na pytanie: czy w dzisiejszym świecie nowoczesnych technologii i internetu można zniknąć bez śladu.
Zadania podjął się Evan Ratliff, za jego głowę wyznaczona została nagroda 5 tys. dol., z czego aż 3 tys. pochodzić miało z kieszeni dziennikarza magazynu. Warunek był jeden: Evan musiał używać internetu, korzystać z Facebooka i Twittera, a także przeglądać w internecie strony poświęcone pościgowi. W pościg ruszyło kilkuset czytelników. Tropili zbiega, analizując jego numery IP, prześwietlając życie na podstawie informacji, które znaleźli o nim w internecie. Wymieniali się informacjami na Twitterze i Facebooku, a tysiące osób śledziło te zmagania w sieci. Ratliff został zdemaskowany w Nowym Orleanie, w 27. dniu podróży. Eksperyment cieszył się tak dużym zainteresowaniem, że Wired rozpoczęło właśnie jego kolejną edycję. Tym razem zniknąć w cyfrowym świecie postanowiły 4 osoby, a nagroda za ich wytropienie wzrosła do 30 tys. dol.
ROZMOWA
MICHAŁ FURA:
Pana historia to dowód, że w Ameryce nie można dziś zniknąć bez śladu.
EVAN RATLIFF*:
Na świecie jest wciąż wiele miejsc, w których można się zaszyć i zacząć życie od nowa. Rosyjska tajga, północne rejony Kanady lub jakiś zakątek południowoamerykańskiej dżungli teoretycznie świetnie się do tego nadają. Ale cóż to byłoby za życie? Poza tym znalezienie się w tych miejscach wcale nie byłoby takie proste. Trzeba przecież do nich dotrzeć. A dzisiaj nie jest łatwo zrobić to niepostrzeżenie. Gdziekolwiek się ruszymy, pozostawiamy po sobie ślady. Cyfrowe ślady, które trudno zatrzeć.
Dlaczego zdecydował się pan zmienić wygląd, tożsamość i przemierzać Stany Zjednoczone, by nie dać się namierzyć szukającym pana osobom?
Ludzie znikają przecież od wieków. Uciekają przed policją, wierzycielami, rodziną... Oczywiście kiedyś było to o wiele prostsze. Nie było kamer w wielu publicznych miejscach, które dziś rejestrują każdy nasz ruch. Nie było internetu, w którym prowadzimy życie towarzyskie, ale też płacimy rachunki. Nie było wreszcie telefonów komórkowych, które niczym GPS wskazują, skąd dzwonimy. Jeszcze 15 – 20 lat temu można było uciec z Nowego Jorku do Los Angeles i zacząć nowe życie. Moją wyobraźnię pobudzały też historie ludzi, którzy zdecydowali się sfabrykować swoją śmierć, o których napisałem wcześniej artykuł dla Wired. No i oczywiście kultura masowa, wykorzystująca ten motyw. W ciekawy sposób pokazał to Spike Lee w filmie „25, godzina”. Główny bohater zostaje skazany na 7 lat więzienia za handel narkotykami. W ostatniej scenie ojciec wiezie go na odsiadkę i kreśli przed nim wizję alternatywnego życia gdzieś na drugim końcu Ameryki, które syn mógłby prowadzić, gdyby zdecydował się na ucieczkę. Nie dowiadujemy się, czy tak rzeczywiście postąpił, ale to niedopowiedzenie uruchamia wyobraźnię. Człowiek zadaje sobie pytanie, co zrobiłby w takiej sytuacji, kim stałby się w nowym życiu, jakie nazwisko przyjął, jakiej pracy się podjął, co mówiłby ludziom o swoim życiu, czy mógłby się z kimś zaprzyjaźnić, zakochać w kimś, założyć rodzinę... Decydując się na ten eksperyment, też chciałem sprawdzić, jak to jest rzeczywiście.



Co trzeba zrobić, by zniknąć bez śladu?
Najlepiej udać się na przystanek autobusowy. Nie wiem, jak to jest w Polsce, ale w Stanach, by kupić bilet na pociąg, trzeba pokazać dowód osobisty. W pierwszych dniach pościgu chciałem wyjechać z Los Angeles do Nowego Orleanu i okazało się, że pociągiem nie pojadę, bo nie chcę się ujawniać. Umieściłem więc w internecie ogłoszenie, że potrzebuję transportu. Odpowiedział na nie zespół Hermit Thrushes, który jechał w tym samym kierunku. Zaoferowali miejsce w busie. Oczywiście, trzeba mieć też gotówkę, i to sporo, ponad 2 tys. dolarów. Nikomu nie powiedziałem, co będą robił i gdzie pojadę. Trasę zaplanowałem wcześniej. Przede wszystkim musiałem jednak stworzyć sobie nową tożsamość. Zdecydowałem, że będę się nazywał James Donald Gatz.
Dlaczego akurat tak?
To pseudonim, który przyjął Jay Gatsby w powieści „Wielki Gatsby”. Było łatwe do zapamiętania, ale przede wszystkim trudne do wygooglowania. Dodałem do niego środkowe imię Donald, które jest moim prawdziwym drugim imieniem. No i zmieniłem też datę urodzenia, postarzając się o rok.
Byłeś Jamesem Gatzem od 15 sierpnia. Od tego dnia czytelnicy mogli cię tropić. Co jeszcze musiałeś zrobić, by nie dać się złapać?
Nie miałem podrobionego dowodu tożsamości, ale musiałem mieć jakąś uwiarygodniającą mnie historię. Była potrzebna, gdy wynajmowałem pokój w niewielkim motelu w Nowym Orleanie, a nie chciałem używać prawdziwej tożsamości. Powiedziałem właścicielowi, że zgubiłem prawo jazdy i dowód. I zamiast tego podsunąłem mu wizytówkę Jamesa Gatza, szefa firmy Bespect, która zajmowała się śledzeniem ludzi. Jej stronę założyłem tuż przed rozpoczęciem projektu. Oprócz tego na wizytówce były linki do mojego profilu na Facebooku i Twitterze. To przekonało właściciela i wynajął mi pokój. Uderzające jest to, jak obecność w wirtualnym świecie uwiarygadnia nas w oczach innych w świecie realnym. Wystarczy, że masz profil na Facebooku i stronę firmy, a ludzie zaczynają ci wierzyć. A przecież to wszystko może być sfabrykowane, wystarczy parę minut.



Warunkiem eksperymentu było to, że musisz żyć mniej więcej tak jak wcześniej. Przede wszystkim korzystać z internetu, w tym serwisów, takich jak Facebook, Twitter i Google.
Gdybym zamknął się na miesiąc w piwnicy, na pewno nikt by mnie nie znalazł. A nam chodziło o to, by sprawdzić, czy wykorzystując informacje, które pozostawiamy po sobie w internecie, ktoś może nas namierzyć. Okazuje się, że tak, choć nie jesteśmy bezbronni. W przeglądarce Firefox jest aplikacja TrackMeNot, która pozwala ukryć, czego szukamy w Google. Używam jej cały czas. Ale są jeszcze lepsze ogólnodostępne sposoby. Znajomy z Google nauczył mnie, jak korzystać z oprogramowania o nazwie TOR. Gdy się je stosuje, nie można namierzyć prawdziwego numeru IP użytkownika, który pozwala wskazać jego miejsce pobytu. Zamiast tego TOR pokazuje numer IP jakieś lokalizacji na innej półkuli. Bardzo użyteczne, ale do złamania dla zdolnego hakera.
Oprócz tego kupiłem kilka telefonów na karty pre-paid, by nie używać normalnej komórki, którą można namierzyć. Po jednym takim telefonie dałem dziewczynie i rodzicom, by w nagłych przypadkach mogli się ze mną skontaktować. W aptece kupiłem zestaw z przyklejaną brodą i wąsami. W trakcie podróży zmieniałem swój wygląd kilkanaście razy. Dzień przed zniknięciem, jeszcze jako Evan Ratliff, wymieniłem olej w mojej hondzie, płacąc za to kartą, co mój wydawca upublicznił później na oficjalnym blogu. Chciałem, by przynajmniej przez jakiś czas myślano, że będę poruszał się swoim autem, ale tak naprawdę sprzedałem je za 3 tys. dol.
Jak czułeś się pierwszego dnia jako Gatz?
Byłem podekscytowany, ale i przerażony. Na początku martwiłem się, czy ktokolwiek będzie chciał mnie szukać. Szybko okazało się, że zainteresowanie jest ogromne. Powstały specjalne grupy na Twitterze, Facebooku i niezależnych stronach, gdzie ludzie wymieniali się opiniami na temat domniemanego miejsca mojego pobytu, planów, wyglądu. Niektórzy z nich byli mniej lub bardziej profesjonalnymi hakerami. Zdawali sobie sprawę, że czytam to, co piszą, i wiedzieli, że maskuję swoje IP przy użyciu oprogramowania TOR. Korzystając z dostępnych w internecie informacji, dokładnie prześwietlili moje życie. Sprawdzali, czy odwiedzam ulubione strony i z jakich numerów IP to robię. Dzwonili do hoteli czy sklepów, wypytując o mnie. Był nawet taki moment pierwszego czy drugiego dnia, w którym dostałem lekkiej paranoi. Przestraszyłem się, że w przelatującym niedaleko helikopterze mógł być ktoś, kto mnie ściga i już mnie namierzył. Wyobraźnia robiła swoje.



Zmieniałeś swój wygląd?
Tak, i to dość skutecznie, bo nie poznał mnie nawet przyjaciel, którego spotkałem w Nowym Orleanie. Eksperyment uświadomił mi, że by się skutecznie ukryć, musisz być kimś innym, ale nie możesz przesadzić. Tak naprawdę chodzi o to, by nie rzucać się w oczy, być niezauważonym. Nie ma miejsca na robienie z siebie gwiazdy.
Kiedy byłeś najbliżej wpadki?
Kiedy z Nowego Orleanu poleciałem do Salt Lake City na mecz piłki nożnej między reprezentacją USA i Salvadoru. Wiedziałem, że to bardzo ryzykowne. Nie mogłem tam dotrzeć inaczej niż samolotem, a to oznaczało, że muszę użyć prawdziwego dowodu. Wiedziałem też, że łowcy podejrzewają, że się tam pojawię. Od dawna spekulowali na ten temat, analizując moje zainteresowania i sprawdzając strony, które odwiedzałem przed pościgiem. Postanowiłem zaryzykować. By ich nieco zmylić, podesłałem im link do fragmentu telewizyjnej sondy na temat świńskiej grypy, w której wziąłem udział, będąc jeszcze w Los Angeles. Miałem wtedy długie włosy. Przed wejściem na stadion widziałem ludzi, którzy wyraźnie szukali mnie w tłumie. Nie rozpoznali mnie, bo przykleiłem sobie wąsy i ogoliłem środek głowy. Założyłem też zasłaniające twarz duże okulary w barwach Stanów Zjednoczonych. Ale łowcom pomagał wtedy ktoś na lotnisku. Gdy dzień później wylądowałem w Atlancie, po przekroczeniu bramek otworzyłem komputer i na stronie pościgu pojawiła się informacja, że za 5 minut wyląduję na tym lotnisku.
Po 27 dniach zostałeś zdemaskowany w Nowym Orleanie. Co cię zgubiło?
Pierwszy błąd popełniłem już na początku. Nie zmieniłem zdjęcia na profilu Jamesa Gatza w Facebooku, na którym wyglądałem tak samo jak w telewizyjnej sondzie, o której wspominałem. Jak się potem okazało, wykorzystał to Jeff Reifman, były programista Microsoftu z Seattle, którzy przystąpił do polowania kilka dni po starcie. Wiedząc, że odwiedzam strony poświęcone pościgowi, napisał program, który miał mnie znaleźć wśród tych osób. Szybko wyodrębnił kilka podejrzanych profili. W tym Jamesa Donalda Gatza, który był częstym gościem profilu Vanished Team na Facebooku. Gdy na niego wszedł i spojrzał na zdjęcie, miał pewność, że to ja. Od tamtej pory Jeff śledził IP Jamesa Gatza na Facebooku. Nie wiedziałem, że podgląda też mój Twitter pod adresem @jdgatz. A ja się trochę rozluźniłem. Będąc w Nowym Orleanie, postanowiłem, że otworzę swój profil i poszukam jakiś znajomych lub ciekawych miejsc. Trafiłem na restaurację NakedPizza. Jeff śledził moje IP, więc wiedział, że na nią wszedłem. Jeszcze tego samego dnia wysłał mejla do współwłaściciela pizzerii, informując go o pościgu i o tym, że mogę się u nich pojawić. 8 października od samego rana byli w kontakcie i wypatrywali mnie w okolicy. Złapali mnie przed niewielkim lokalnym sklepem. Tak straciłem 3 tys. dolarów.
*Evan Ratliff, dziennikarz amerykańskiego miesięcznika poświęconego nowym technologiom Wired