Jak powiedział w czwartek na konferencji prasowej wiceprezydent Sopotu Wojciech Fułek, prawo do zgromadzeń jest jednym z podstawowych praw demokracji.
"Urząd przyjmuje do wiadomości zgłoszenie o planowanej pikiecie, mając jednocześnie nadzieję, że organizatorzy będą przestrzegać zadeklarowanych przez siebie warunków i ogólnie prawa, w tym m.in. prawa do ciszy nocnej" - powiedział wiceprezydent, dodając, że w piśmie do organizatorów urząd zaznaczył, że tereny zielone nie są właściwym miejscem do stawiania namiotów czy przenośnych toalet.
"W związku z koniecznością zachowania ciszy nocnej, nie ma żadnego uzasadnienia dla montażu namiotów w miejscu dla tego nie przeznaczonym i nieprzystosowanym" - napisał Fułek w piśmie do związkowców, wskazując jednocześnie kilka innych miejsc, jak choćby pobliski camping, które mogą "bez dodatkowych zagrożeń i ewentualnych szkód stanowić zaplecze socjalne dla uczestników zgromadzenia".
Fułek poinformował też związkowców w piśmie, że w razie jakichkolwiek zniszczeń w mieniu publicznym, miasto obciąży organizatorów kosztami. Dziennikarzom powiedział, że zgodnie z przepisami o planowanej pikiecie powiadomione zostały wszelkie niezbędne służby, w tym policja oraz straż miejska, które w przypadku łamania prawa będą interweniować.
Zarówno w piśmie do organizatorów pikiety, jak i za pośrednictwem mediów na konferencji prasowej, wiceprezydent zaapelował też o "zachowanie pokojowego charakteru zgromadzenia oraz uszanowanie prywatności mieszkańców Sopotu".
Na konferencji prasowej Fułek zwrócił również uwagę, że związkowcy w piśmie do urzędu, w którym prosili o zgodę na manifestację, informowali o maksymalnie 50 uczestnikach pikiety. Jak zaznaczył wiceprezydent Sopotu, w mediach związkowcy mówili o większej liczbie protestujących. Fułek przypomniał też, że organizatorzy pikiety nie mają zgody (nie wystąpili o nią do Zarządu Dróg i Zieleni w Sopocie - PAP) na zajęcie pasa drogowego.
Rzecznik rządu Paweł Graś nazwał miasteczko namiotowe "niezwykle osobliwą" formą protestu, taką, która przyjmuje właściwie formy "szantażu" czy "zastraszania" i godzi przede wszystkim w rodzinę premiera. "Wydaje się, że to zaczyna przekraczać pewne granice, w Polsce dotychczas nieprzekraczalne" - powiedział PAP Graś.
Rzecznik zaznaczył, że nikt w Polsce nie zakazuje protestów, które odbywają się i w Warszawie, i w innych miastach.
"Ale wkraczanie przez demonstrantów do domów prywatnych, atakowanie rodziny, czy Bogu ducha winnych sąsiadów - tak jak na przykład w przypadku pana premiera - uważamy za formę, która łamie dobre zasady życia publicznego, dobre obyczaje, nie służy wyjaśnieniu jakichkolwiek postulatów, a tylko +zadymie+ i medialnemu poklaskowi organizatorów tego protestu na czele z panem Guzikiewiczem" - podkreślił Graś.
Wiceprzewodniczący stoczniowej Solidarności Karol Guzikiewicz powiedział PAP, że związek ma nadzieję, iż premier spotka się z uczestnikami pikiety. "Trzeba rozmawiać, a my nie mieliśmy innego wyjścia i stąd nasza determinacja, aby postawić miasteczko namiotowe" - powiedział.
Dodał, że przed kamienicą, gdzie mieszka Tusk, ustawionych zostanie ok. 10-14 namiotów. "Na stałe będzie 50-osobowa grupa stoczniowców, którzy będą się co jakiś czas wymieniać" - wyjaśnił Guzikiewicz. Organizatorzy manifestacji przed domem premiera oczekują, że przyłączą się do niej pracownicy innych stoczni i zakładów związanych z przemysłem okrętowym.
Pikieta "S" ma związek z planowanymi zwolnieniami w Stoczni Gdańsk. Z zakładu, który od stycznia 2008 r. jest własnością ukraińskiej spółka ISD Polska, w ramach restrukturyzacji ma odejść ok. 300 osób. Ludzie ci mają - zgodnie z ustawą o zwolnieniach grupowych, otrzymać odprawy w wysokości trzech, dwóch lub jednej pensji (w zależności od stażu pracy). Związek chce, by pracownicy dostali taką samą pomoc, jak stoczniowcy w Gdyni i w Szczecinie w ramach specustawy stoczniowej: odszkodowania od 20 do 60 tys. zł, ofertę szkoleń zawodowych oraz zasiłek na czas przekwalifikowania się i poszukiwania zatrudnienia.