Przed epidemiami zawsze z miast jako pierwsi uciekali rządzący i elity. Bo do nich najpierw trafiały widomości o zagrożeniu
Z Michałem Kopczyńskim rozmawia Robert Mazurek
Kiedy po raz pierwszy dopadła świat spektakularna zaraza?
W neolicie, czyli od 8 do 5 tys. lat p.n.e., choć media na ten temat milczały.
To skąd wiemy?
Mamy świadectwa kostne i możemy porównać człowieka paleolitycznego, wcześniejszego, z tym neolitycznym. Ten z paleolitu był dużo wyższy, lepiej się odżywiał, a na kościach nie ma śladów stresów środowiskowych.
Im więcej cywilizacji, tym więcej stresu? To po cośmy w to brnęli?
Tego nie wiem, ale w neolicie ludzie bywali głodni i chorowali – to był stres środowiskowy.
I w dodatku się bali, bo każdej epidemii towarzyszy strach.
A nawet lęk. Zmarły w tym roku francuski historyk Jean Delumeau w „Strachu w kulturze Zachodu” dokonuje podziału na strach i lęk. Strach to obawa przed czymś, co znamy – możemy go odczuwać przed rakiem, bezrobociem czy wypadkiem samochodowym. A lęk to obezwładniający strach przed nieznanym.
Nie wiemy co się stanie, ale się boimy?
Bo wiemy, że coś nieuchronnie przyjdzie i nas zabije. I ten lęk jest gorszy, bo nie potrafimy nad nim zapanować.
Lęk jest nieodłącznym towarzyszem epidemii.
A ludzie szukają wyjaśnień, choćby takich, że to kara za grzechy. I to działa w każdej epoce. W Rzymie za Marka Aureliusza uznano, że epidemia jest zemstą bogów za to, że nie wszyscy składali im ofiary, choćby chrześcijanie. Stąd presja na nich, by to robili, na co oni odpowiadali: „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”. Rzymianie tego nie rozumieli: co wam zależy, nie możecie rzucić tych paru ziaren zboża, co za problem? Ale dla nich to był problem.
I źle to się dla chrześcijan skończyło.
Bogowie ukarali Rzymian zarazą, więc ci musieli zemścić się na wyznawcach Chrystusa. Bo zawsze szuka się winnych. Widzimy to też dzisiaj: chiński wirus, wiadomo, wydostał się z wojskowego laboratorium…
Kara za grzechy to uniwersalne wytłumaczenie wielu nieszczęść.
Pojawiają się też hipotezy inne, choćby koniunkcja ciał niebieskich. Dawni medycy tłumaczyli, że jak trzy ciała niebieskie wejdą z sobą w kontakt, to na pewno przyjdzie złe powietrze – i te miazmaty niesione przez złe powietrze spowodują zmiany w układzie cieczy w ciele człowieka. Co można z tym zrobić? Najlepiej puścić krew.
Proste, ale chyba mało skuteczne.
Dlatego lęk nie ustępował. A jak sprawdzić, czy powietrze jest złe? Można obserwować chmury, bo – jak zauważał w 1722 r. w „Dzienniku roku zarazy” Daniel Defoe – często nad miastem pojawiały się w takich okolicznościach obłoki o kształcie ręki z mieczem. XVI-wieczny lekarz Piotr Umiastowski nakazywał z kolei sprawdzać, czy nie ma w okolicy nadmiaru żab.
Mało konkretne sposoby.
Można też było powiesić na dworze mięso – jak zaczęło gnić, to znak, że powietrze jest zepsute. No i metoda ostateczna, czyli trzeba było zebrać rano rosę i napoić nią psa. Jak zdechł, to wiadomo było, że jest groźnie. I co wtedy?
Uciekać?
Już Hipokrates zalecał ucieczkę i stosowano się do tej rady, tak przecież powstał „Dekameron”. Oczywiście nie każdy wyjeżdżał, robili to ci, którzy pierwsi wiedzieli o zbliżającym się niebezpieczeństwie, a więc władze miasta.
Poili psa rosą, by wiedzieć, czy uciekać?
Od XIV w. w większych miastach europejskich księża zbierali dane, ile osób z parafii zmarło. Jak liczba rosła, to władcy i elita wyjeżdżali, a władzę w mieście obejmowali burmistrzowie morowi. Jeden z nich ma nawet ulicę w Warszawie.
Kto taki?
Łukasz Drewno, stołeczny aptekarz, który był tym burmistrzem w latach 1624–1626 w czasie epidemii dżumy. To zasłużona postać, warto o niej pamiętać.
A co się działo, jak epidemia wybuchła?
Wtedy pojawiali się fachmani z cudownym proszkiem, po którego zażyciu się nie chorowało.
Teraz jeden pan sprzedaje lewoskrętną witaminę C, która leczy i raka, i koronawirusa.
Światem rządzą korporacje – słyszę to co tydzień od moich studentów. Nic dziwnego, że one ukrywają przed nami prawdę o cudownych specyfikach, ale my, wolni od tych wpływów, wiemy, co naprawdę leczy.
Zawsze tak było?
Jak świat światem i epidemia epidemią. Kiedyś też sprzedawano różnego rodzaju cudowne proszki czy maści. Oczywiście często lekarze byli bezradni.
Identyczny był chyba również mechanizm plotki. Różnica taka, że dziś nazywa się ją fake newsem i rozprzestrzenia się w internecie.
Żydzi zatruli studnie.
Teraz też?
(śmiech) Teraz nie ma studni, ale w XIV w. to się nasuwało jako jeden z powodów epidemii.
No właśnie, najwięcej słyszymy o średniowiecznej dżumie.
Jest duże prawdopodobieństwo, że nie była to pierwsza epidemia dżumy w Europie, bo w VI w. śródziemnomorska część kontynentu cierpiała od dżumy Justyniana.
A zaraza ateńska?
Wybuchła w 430 r. przed narodzinami Chrystusa, a opisał ją Tukidydes. Nie bardzo wiemy, co to takiego było, opis objawów nie wskazuje na dżumę, to musiała być inna choroba.
To, co dopadło Europę w XIV w., jest znane, prawda?
To była dżuma dymienicza, której zarazek wyizolowano pod koniec XIX w. Chorobę wywołuje bakteria, która siedzi w pchłach lubiących szczury.
Stąd opisy, że dżumę przenosiły szczury.
I kiedy te szczury zaczynają wymierać, to jest to pierwszy znak, że pchły przechodzą na najbliższego przyjaciela szczura, czyli człowieka. Choroba objawiała się wysoką gorączką, a po tygodniu pojawiały się bubony, czyli obrzęki węzłów chłonnych osiągające nawet wielkość cytryny.
I to była właśnie czarna śmierć.
Choć nie wszyscy umierali. Dżumy się powtarzały, pierwsze uderzenie przyszło w 1348 r. na Włochy…
Biedne te Włochy.
To cena za bycie centrum gospodarczym świata, a dziś centrum turystyki. Epidemia trwała cztery lata. W Sienie w pierwszym roku śmiertelność wzrosła 11-krotnie. Teraz czytam, że w Bergamo wzrosła 16-krotnie, ale pamiętajmy, o ile wyższa była śmiertelność w średniowieczu. O ile strach jest porównywalny, to śmiertelność już nie. Ona później, przy kolejnych nawrotach dżumy, była już zresztą mniejsza.
To prawda, że w Europie zmarło z powodu dżumy 30–50 proc. mieszkańców? Wymiera pół miasta…
Albo i więcej. Pytanie, czy władze zauważą? W Sienie nie zauważyły. Gdy w rok po epidemii zbierano podatki w tej samej wysokości, co przed nią, to lud się zbuntował i spalił ratusz.
Czym leczono dżumę?
Różnymi preparatami ziołowymi i kwarantanną. Na zadżumionym domu malowano krzyż, okiennice i drzwi zabijano deskami, donosząc żywność i medykamenty tym, którzy byli w stanie za to zapłacić. Dramatyczne sceny. Wie pan, jak w takich warunkach sporządzano testamenty?
Jak?
Delikwent podchodził do drzwi lub okna i krzyczał, jaka jest jego ostatnia wola, bo oczywiście żadne urzędy nie działały.
Sto lat temu podczas epidemii hiszpanki świat wyglądał inaczej.
Wtedy wiedziano, co się dzieje, choć tę wiedzę ukrywano. Tę grypę nazywamy hiszpanką, bo Hiszpania była neutralna w czasie I wojny światowej i tam prasa informowała o ofiarach. Nie jesteśmy w stanie oszacować śmiertelności podczas epidemii na ziemiach polskich ze względu na cenzurę i brak dokumentacji. Za to z dokumentów amerykańskich wiadomo, że pierwsze uderzenie epidemii nastąpiło w marcu 1918 r., ale najgorsze przyszło później.
Wiemy, że to był dramat.
Ludzie chodzili po ulicach amerykańskich miast w maseczkach, które nic nie pomagały. Dziewczynki skaczące w gumę śpiewały wyliczanki: „Miałam małego ptaszka, nazywał się Enza. Otworzyłam okno, wpadła influenza”. Jest przełom września i października 1918 r., przewodniczący kolegium szefów sztabów Peyton March wzywa do przerwania transportów żołnierzy do Europy ze względu na epidemię, ale prezydent Woodrow Wilson mówi, że to z powodów politycznych niemożliwe. I Stany wysyłają w ciągu ostatnich dwóch miesięcy wojny 125 tys. żołnierzy. Wielu z nich nie dopłynęło żywych do Europy, wielu zmarło w lazaretach. Niektórzy, jak znany później pisarz John Dos Passos, nie przyznawali się do choroby, by nie trafiać do szpitala. Dos Passos kupił pokątnie whisky i tym się kurował.
Dżuma to szczury i pchły, ale jak rozchodziła się epidemia? Przecież dawniej ludzie nie podróżowali tak masowo jak teraz.
Ale działały second handy, czyli wykup ubrań po zmarłych. Tak dżuma dotarła do Kłodzka w 1680 r. – tamtejszy lekarz miejski opisał, że epidemia zaczęła się od kupca, który sprzedawał używane ubrania z Wiednia, w których było ognisko tej choroby. Kupiec sprowadził towar i dżuma rozeszła się w Kłodzku.
Czemu dziś nie ma tych wszystkich strasznych chorób: dżumy, trądu, cholery? Dlaczego taka dżuma nie wraca?
Już w średniowieczu stosowano kwarantanny – i to pomagało. Jest hipoteza, że zmieniła się populacja szczurów i ten nowy, szczur wędrowny, był dla pcheł niesmaczny, więc może dlatego? Ale jest pytanie, dlaczego zniknął trąd?
No właśnie, dlaczego?
On co prawda jest jeszcze w Indiach czy w Afryce i myślimy, że to choroba egzotyczna, ale on bardzo długo utrzymywał się w Norwegii. Zresztą Norwegia była też bardzo mocno dotknięta dżumą. Jeden z tamtejszych historyków szacuje, że śmiertelność sięgała tam 60 proc.
Wróćmy do trądu, który przez wieki wywoływał przerażenie.
Trąd nie działa błyskawicznie, a jego zła sława brała się stąd, że oszpecał ludzi i wyrzucał ich poza nawias społeczeństwa. Chorzy na trąd chodzili z kołatkami, przestrzegając przed chorobą. W Europie to się skończyło około XIV w.
Ponowię pytanie: dlaczego?
Podniósł się poziom życia. Trąd nie jest chorobą tropikalną, która bierze się z upałów. On bierze się z biedy, z niedożywienia.
A cholera? Została tylko jako przekleństwo.
Ona jest o tyle inna, że jest chorobą układu pokarmowego i nie przenosi się drogą kropelkową, tylko przez skażoną wodę i żywność. Odkrył to dopiero XIX-wieczny lekarz londyński John Snow, obserwując dzielnicę Soho. Okazało się, że najwięcej zgonów jest w domach z jednej okolicy. Zadał sobie pytanie, co je łączy, i okazało się, że wszystkie czerpały wodę z pompy na Broad Street. Kazał ją zamknąć. Pomogło, ale i tak mu nie uwierzono, dopiero po jego śmierci przyznano mu rację.
Cholera była z nami dość krótko.
Przyszła z Indii w XIX w., słynne uderzenie z 1830 r. przyniosło śmierć tysiącom ludzi, umarł książę Konstanty, gen. Iwan Dybicz, a nie byli to ludzie źle odżywieni. Kolejne pandemie cholery powtarzały się nieustannie aż do czasu odkryć Louisa Pasteura i Roberta Kocha.
Siedzimy w opustoszałej Warszawie…
W mieszkaniu, nie w kawiarni, przy szklance wody i zachowując dwumetrowy dystans. Patrzę na to, co się dzieje, i czuję się przeniesiony w moje czasy.
A pan, przepraszam, z którego wieku?
Nowożytność, XVI–XVII wiek.
Czyli nie średniowiecze.
Ale mechanizmy zawsze były takie same. I jakie to wszystko miało skutki kulturowe. Bo oczywiście wbrew naszym wyobrażeniom średniowiecze się myło – i to nie tylko barbarzyńca Jagiełło, który w każdą podróż zabierał kamień mydła…
Kamień, czyli 13 kg.
Wiemy to z rachunków królewskich. Jadwiga, prawdziwa Europejka, myła się rzadziej, czyli raz w tygodniu, a on bezustannie. W średniowieczu mnóstwo wydarzeń miało miejsce w łaźniach, że przypomnę tylko spotkanie w Gąsawie, skąd Leszek Biały uciekał konno. Po weselach udawano się do łaźni, biesiadowano w łaźni, spotkania polityczne – w łaźni.
Ale jaki to ma związek z epidemiami?
Zaraz, dopiero zaczynam opowieść. Dodajmy jeszcze, że łaźnie to były fitness cluby, gdzie można było sobie krew puścić i zabawić się z płcią przeciwną. Moraliści zwalczali łaźnie, jak się dało, przez całe średniowiecze i wtedy przyszła dżuma. Wszyscy zaczęli zastanawiać się, jak to złe powietrze dostaje się do organizmu, i uznano, że także przez skórę – umyta skóra łatwiej wchłaniała zarazki.
Higiena zabija.
Erazm z Rotterdamu w 1526 r. pisał: „25 lat temu nie było nic bardziej modnego niż łaźnie publiczne, dziś już ich nie ma. Nowa dżuma nauczyła nas obchodzić się bez nich”. Wtórował mu francuski lekarz Guillaume Bunel nawołujący: „Zaklinam was, unikajcie łaźni i kąpielisk! W przeciwnym razie umrzecie”. Uznano, że mycie jest szkodliwe.
Z higieny zrezygnowano ze strachu przed epidemią?
Tak, żeby nie ryzykować.
Przesadzili w drugą stronę?
Owszem, już renesans chodził niedomyty, ale w białej koszuli, którą trzeba było zmieniać dwa razy dziennie. Ona miała przy okazji tę zaletę, że wyciągała robaki z ciała. I zawsze powinien wystawać biały kołnierz oraz białe mankiety – to symbolizowało czystość. Oczywiście tej specyficznej czystości nie towarzyszył przyjemny zapach, dlatego noszono chusteczkę z perfumami, którą się zasłaniano i chroniono przed smrodem. I tak było do XVIII w., kiedy ta tendencja powoli zaczęła się odwracać i mycie wracało do łask.
Powoli, mówi pan?
Lekarze uznali, że higiena jest konieczna i głosili wręcz teorię wielkiego smrodu jako powodu zatrucia powietrza i powstawania chorób. Ona z kolei upadła dopiero w 1858 r., kiedy Londyn opanowały wielkie upały, a poziom wody w Tamizie bardzo opadł. Nie było kanalizacji, więc wszystko spływało prosto do rzeki i panował potworny, przerażający smród. Dwór natychmiast wyjechał, parlament wyjechał, sądy się zamknęły i czekano, aż wybuchnie epidemia.
Wybuchła?
Nie, na przełomie września i października spadły obfite deszcze i wszystko wróciło do normy. Smród zniknął, nie było epidemii. Wtedy lekarze przekonali się, że to nie złe powietrze odpowiada za wszystkie choroby.
Raz każą się myć, potem nie myć, potem znowu myć – zwariować można.
To był czas, kiedy dopiero badano wpływ drobnoustrojów na wywoływanie chorób. Zapomnianą, choć bardzo wielką rolę odegrał wtedy węgierski lekarz z Wiednia Ignaz Semmelweis. On zauważył, że w klinice położniczej, w której pracował jego profesor, on sam i inni lekarze, śmiertelność matek na gorączkę połogową była bardzo wysoka. W drugiej klinice, której lekarze w zasadzie nie odwiedzali, ta śmiertelność była dużo niższa. Zachodził w głowę, dlaczego? Wtedy zmarł jego przyjaciel patolog, który zranił się skalpelem w czasie sekcji.
Jak to Semmelweis połączył?
Zauważył, że lekarze idą rano na sekcje, potem przechodzą do kliniki, nie myjąc rąk, bo dżentelmen ma je zawsze czyste. Semmelweis nakazał mycie rąk w roztworze chloru i śmiertelność gwałtownie spadła. Powinien być sławny, prawda?
Powinien.
Tymczasem został zaszczuty, bo oskarżył lekarzy o powodowanie chorób, a swojego odkrycia nie potrafił naukowo udowodnić. Pasteur był jeszcze młodym chemikiem i dopiero zabierał się do pracy nad winem. Semmelweis został uznany za wariata i nie doczekał się uznania za życia, choć umarł dwa lata po publikacji rozprawy Pasteura o winie (odkrył, że fermentację powodują drobnoustroje – red.) i rok po tym, jak Joseph Lister w Anglii pisał o konieczności dezynfekcji narzędzi chirurgicznych.
Smutna historia, trochę jak z tym chińskim lekarzem, który pierwszy opisał koronawirusa.
Tylko że tu zdecydowała polityka.
Właściwie świat się niewiele zmienia. Mamy leki, internety, lasery, a jak przychodzi epidemia, to boimy się jak za pierwszej dżumy.
Odzwyczailiśmy się od lęku, te sto lat od hiszpanki przyzwyczaiło nas do życia w bezpieczeństwie. Oczywiście są choroby chroniczne, są choroby, z którymi nie umiemy sobie poradzić, jak nowotwory, ale nauczyliśmy się obok nich żyć. Tu nagle przychodzi nie wiadomo co, zabija i rozbija normalny porządek życia społecznego. I to jest denerwujące, wywołujące strach.
A internet, nasza globalna wioska?
Media, a zwłaszcza te społecznościowe, przybliżają nam niebezpieczeństwo. Minister zdrowia patrzy przez pryzmat ogółu, myśli w kategoriach systemu ochrony zdrowia, o tysiącach chorych. A my w mediach widzimy indywidualne przypadki. Zagrożenie przestaje być anonimowe, to budzi większy strach.
Większy? Skala, w porównaniu z dżumą, jest relatywnie mała.
Ale chorych mówiących do nas spod respiratora widzimy na ekranie komputera. To jest bardziej sugestywne niż tysiące anonimowych ofiar gdzieś daleko. Ale historia pokazuje, że to przejdzie. Zaraz znajdą szczepionkę i jakoś tę pandemię przetrwamy. ©℗
Już przed wiekami działały second handy, czyli wykup ubrań po zmarłych. Tak dżuma dotarła do Kłodzka w 1680 r. – tamtejszy lekarz miejski opisał, że epidemia zaczęła się od kupca, który sprzedawał używane ubrania z Wiednia, w których było ognisko tej choroby
Magazyn DGP 27 marca 2020 / Dziennik Gazeta Prawna