Prawo i Sprawiedliwość, zaskoczone wynikiem wyborów, oczekuje ponownego przeliczenia głosów w dwóch okręgach w wyborach do Senatu: nr 75 w Katowicach i nr 100 w Koszalinie. – Składamy protesty, bo w tych okręgach było dużo głosów nieważnych, a różnice między wynikami kandydatów niewielkie – tłumaczy rzeczniczka PiS Anita Czerwińska.
Protesty wpłynęły 18 października, a Sąd Najwyższy zwrócił się do przewodniczącego Państwowej Komisji Wyborczej, prokuratora generalnego i przewodniczących obu okręgowych komisji wyborczych z prośbą o pilne zajęcie stanowiska.W okręgu nr 75 wybrano wiceprezes partii Wiosna Gabrielę Morawską-Stanecką z KW SLD. Poparło ją 50,9 proc. głosujących. Jej kontrkandydat, senator minionej kadencji Czesław Ryszka (PiS), otrzymał 49,1 proc. głosów. Na Morawską-Stanecką głosowało 64,2 tys. osób, a na Ryszkę – 61,8 tys. Z kolei w okręgu nr 100 mandat zdobył poseł PO Stanisław Gawłowski startujący z własnego komitetu. Dostał 45 tys. głosów i poparcie na poziomie 33,7 proc. O mandat w okręgu nr 100 rywalizowało z nim dwóch kandydatów. Krzysztof Nieckarz z PiS uzyskał 44,6 tys. głosów (33,4 proc.), Krzysztof Berezowski z KO – 43,9 tys. głosów (32,9 proc.).
Do tego dochodzą cztery kolejne okręgi, w których PiS będzie dążyć do powtórzenia głosowania. Ale okręgów, w których zarówno PiS, jak i opozycja źle rozegrały wybory do Senatu i straciły mandat przez obecność w wyścigu kandydatów o podobnym profilu, którzy nawzajem odbierali sobie głosy, jest o wiele więcej. Choćby okręg nr 63 na Pomorzu, obejmujący m.in. Kartuzy i Kościerzynę. O reelekcję ubiegał się senator Waldemar Bonkowski, wyrzucony z PiS za serię antysemickich komentarzy w mediach społecznościowych. Odebrał on głosy oficjalnemu kandydatowi PiS Dariuszowi Drelichowi, dzięki czemu do Senatu dostał się Stanisław Lamczyk, poseł PO od czterech kadencji.
Obie strony sporu i obserwatorzy sceny politycznej są zaskoczeni rezultatami wyborów do drugiej izby, ale wynika to z tego, że od 30 lat jest ona traktowana przez partyjnych liderów jako – parafrazując klasyka – gorszy sort polskiego parlamentaryzmu. – W politologii nazywa się to nierównoprawną dwuizbowością. Senat ma o wiele mniejsze kompetencje od Sejmu – mówi DGP prof. Tomasz Słomka z UW. Dość powiedzieć, że izba dostaje od Sejmu gotową ustawę, a nie projekt ustawy. Senat może najwyżej zgłaszać poprawki, które posłowie mogą potem odrzucić.
Ale niski status izby refleksji pokazuje też to, kto się do niej wybiera. To niemalże zsyłka, czego najlepszym przykładem jest wysłanie do niej przez Grzegorza Schetynę w minionej kampanii młodego i ambitnego polityka PO Krzysztofa Brejzy z Inowrocławia. To tylko jeden z kilkudziesięciu przykładów w ostatnich 30 latach, kiedy liderzy wysyłali do „senatorium” nielubianych przez siebie działaczy.
Czasem ludzie odstawieni na boczny tor sami próbowali sił w senackich wyborach, często z własnego komitetu, ale rzadko skutecznie. Jednym z niewielu, którym się to parę razy udawało, był Włodzimierz Cimoszewicz. Była też niewielka grupa senatorów niezwiązanych z polityką głównego nurtu, ale cieszących się w swoim regionie sławą niemal feudalnego władcy. To przede wszystkim przypadek Henryka Stokłosy z Piły, jedynego niesolidarnościowego kandydata, który wygrał w 1989 r. wybory do drugiej izby.
– Jego kampania była jak na owe czasy niezwykle barwna, pełna festynów, pikników i loterii. Grał zespół Papa Dance, a uczestnicy mogli wygrać magnetowid, telewizor albo traktor. Aż trudno uwierzyć, że Piotr Baumgart z Solidarności uzyskał tylko o 10 tys. głosów mniej niż Stokłosa – mówi DGP dr Zofia Smełka-Leszczyńska, badaczka marketingu politycznego. Senat jest w zasadzie sierotą po Okrągłym Stole, kompletnie porzuconą wkrótce po wyborach z 4 czerwca 1989 r. Jak mówi DGP prof. Antoni Dudek, reinkarnację zlikwidowanej w 1946 r. izby wymyślili komuniści w ramach negocjowania z opozycją kształtu przyszłego ustroju.
Pierwszy z propozycją wybrania Senatu poszedł Stanisław Ciosek do bp. Alojzego Orszulika i zaproponował, że strona solidarnościowa będzie mieć w nim 60 proc. Ale częścią tego paktu miał też być urząd silnego prezydenta w miejsce Rady Państwa, a wszystko już wtedy wskazywało na to, że zostanie nim Wojciech Jaruzelski. Obie strony wyjeżdżały do Magdalenki, nie będąc pewne kompromisu. Dopiero w czasie rozmów w podwarszawskim ośrodku MSW Aleksander Kwaśniewski zaproponował całkowicie wolne wybory do Senatu, na co przystał Bronisław Geremek, godząc się jednocześnie na proponowaną przez władze PRL silną prezydenturę.
Z tym postanowieniem obie strony usiadły pięć miesięcy później przy Okrągłym Stole i przyklepały, że Senat będzie instytucją ze stuprocentowym mandatem społeczeństwa. Odtąd nic się w jego roli nie zmieniło. Co więcej, wiele partii na różnych etapach postulowało jego likwidację, w tym PO, PSL, Samoobrona, SLD i Twój Ruch. SLD i PSL miały wraz z także niechętną drugiej izbie Unią Pracy ogromną przewagę w komisji konstytucyjnej, która pracowała nad ustawą zasadniczą, przyjętą w 1997 r. Senat mimo wszystko ostał się dzięki… głosom senatorów z owej komisji.
Spójrzmy, jak bikameralizm wygląda u innych i jakie kompetencje ma tam izba kolokwialnie, ale często niepoprawnie zwana wyższą. Radykalnym przykładem silnego Senatu są Stany Zjednoczone. Każda ustawa musi tam uzyskać jego poparcie. Prace legislacyjne odbywają się równolegle i nie może dojść do sytuacji, w której Izba Reprezentantów podsyła senatorom gotową już ustawę z nonszalancką prośbą o recenzję, a najlepiej o niewtrącenie się, tak jak to ma miejsce u nas. Izba nie może odrzucić projektu Senatu i zawsze trzeba znaleźć jakiś kompromis.
Do kompetencji Senatu należy również m.in. zatwierdzanie sędziów federalnych, ambasadorów, członków rządu i innych wysokich urzędników. Zatwierdza on też bądź odrzuca traktaty międzynarodowe zawierane przez prezydenta i sądzi go w wypadku postawienia przez Izbę Reprezentantów w stan oskarżenia, zgodnie z procedurą zwaną impeachmentem, o czym sporo ostatnio na łamach DGP pisaliśmy. Ale amerykański scenariusz z silnym Senatem jest nie do zrealizowania w Polsce. USA są państwem federacyjnym, a senatorowie, po dwóch z każdego stanu, są emanacją suwerenności stanów, a nie obywateli. Różnica między jednym a drugim nieco się dziś zatarła, ale jeszcze w 1910 r. senatorów wybierały legislatury stanowe.
We Francji Senat jest ciałem doradczym z bardzo ograniczonymi prerogatywami. Poza tym pozostaje instytucją mało demokratyczną jak na 2019 r., bo jego członków wybiera ledwie 145 tys. elektorów, rekrutujących się głównie spośród przedstawicieli władzy lokalnej. Rola niemieckiego Bundesratu jest ściśle związana z federacyjnym charakterem RFN. Składa się on z przedstawicieli rządów krajowych. Ich liczbę konstytucja uzależnia od liczby głosów należących do danego landu. Członkowie izby posiadają mandat imperatywny. Oznacza to, iż są oni związani instrukcjami swoich rządów i muszą głosować w sposób przez nie nakazany.
Od czasu do czasu pojawiają się w Polsce propozycje, jak wzmocnić albo zreformować Senat. Nawet w ostatniej kampanii sporo mówiło się o przekształceniu go w izbę, w której głos mieliby samorządowcy. W 2005 r. Liga Polskich Rodzin optowała za włączaniem do niego z urzędu delegacji władz kilku wyższych uczelni. Inną godną rozważenia propozycją byłoby rozdzielenie kadencji obu izb. Wybory do Senatu mogłyby się odbywać w innym czasie i trybie niż do Sejmu albo po prostu przy okazji tych ostatnich można by wymieniać część składu Senatu – wówczas kadencja senatora mogłaby zostać wydłużona, co wzmocniłoby mandat parlamentarzysty z izby refleksji.
Senat jest w zasadzie sierotą po Okrągłym Stole, kompletnie porzuconą wkrótce po wyborach z 4 czerwca 1989 r.