Obserwatorzy amerykańskiej polityki zastanawiają się, czy sytuacja Donalda Trumpa bardziej przypomina 1974 r., kiedy w obliczu impeachmentu stanął Richard Nixon, czy 1998 r., gdy przeprowadzono procedurę wobec Billa Clintona.
W przypadku republikanina Nixona komisja sprawiedliwości Izby Reprezentantów przegłosowała postawienie głowie państwa trzech zarzutów i oddała wniosek pod głosowanie całej izby, w ktorej – jak dziś – przewagę mieli demokraci.
Tymczasem zanim doszło do głosowania, lider ultrakonserwatywnej frakcji Partii Republikańskiej, senator Barry Goldwater, udał się do Białego Domu i powiedział prezydentowi w oczy, że jeżeli dojdzie do procesu w Senacie, to jest dość głosów po obu stronach politycznego sporu, żeby Nixona skazać, pozbawić urzędu i otworzyć drogę regularnej procedurze karnej. Dlatego ówczesny prezydent wolał uniknąć większego upokorzenia i jako jedyny w historii USA podał się do dymisji.
W 1998 r. przeprowadzono całą procedurę. Republikanie z izby postawili Clintona w stan oskarżenia, stawiając mu zarzut krzywoprzysięstwa w zeznaniach przed wielką ławą przysięgłych, w cywilnych pozwach, które złożyły przeciwko niemu oskarżające go o nadużycia seksualne Paula Jones i Monica Lewinski. W Senacie odbył się proces, ale w ostatecznym głosowaniu oba sformułowane przez izbę zarzuty zostały odrzucone i Clintona uniewinniono. Dziesięciu republikańskich senatorów było przeciwko impeachmentowi, bo uznało, że sprawa jest zbyt małej wagi, by doprowadzać do kryzysu na najwyższym szczeblu władzy w USA.
Sprawa impeachmentu w zasadzie zawsze ma charakter polityczny. Pytanie sprowadza się dzisiaj do tego, po czyjej stronie są Amerykanie. W 1974 r. byli przeciwko Nixonowi, bo od dawna jawił się im jako postać szemrana. Stąd jego utrwalona przez historię ksywka „Tricky Dick”, czyli Cwany Rysio. W 1998 r. było odwrotnie. Gospodarka rosła, budżet miał nadwyżkę, a Clintona może nie uwielbiano, ale na pewno szanowano.
Z pozoru Donald Trump jest w trudnej sytuacji, bo z kilku sondaży opublikowanych w ciągu ostatniego miesiąca przez różne ośrodki wynika, że ufa mu między 38 a 40 proc. obywateli, czyli niewielu. Ale tak naprawdę może to mieć mniejsze znaczenie niż to, jak demokraci sprzedadzą opinii publicznej konieczność przeprowadzenia impeachmentu. Najtrudniejsze zadanie stoi przed szefową Izby Reprezentantów Nancy Pelosi.
Sprawy semantycznych różnic między „nadużyciem władzy” a „przekroczeniem uprawnień” są dla większości Amerykanów zbyt zawiłe, tym bardziej że żyjemy w czasach mniej rzetelnej i uproszczonej informacji. A że, jak wspomniałem, impeachment jest sprawą na wskroś polityczną i ma mało wspólnego z dochodzeniem sprawiedliwości, celem Pelosi jest teraz utrzymanie władzy. Republikański przewodniczący Izby Reprezentantów Newt Gingrich myślał w 1998 r., że umocni się, zatapiając Clintona. Pomylił się jak mało kto w powojennej historii USA i jego polityczna kariera wkrótce dobiegła końca.