Jesienią eksplodują kampanijne petardy. Na razie jednak kampania wywołuje wrażenie paraliżu. Tak jakby wszystko było przesądzone.
wakacje, więc trudno oczekiwać nadzwyczajnego zainteresowania Polaków polityką. A jednak kilka polskich kampanii wyborczych toczyło się już latem. Ta jest wyjątkowo pozbawiona życia. Nie chodzi o to, że politycy nie wykonują rutynowych wyborczych objazdów. Wykonują, tyle że nie mówią niczego nowego ani ciekawego.
Obie strony są jakby sparaliżowane przekonaniem, że bitwa została rozstrzygnięta, nim się na dobre zaczęła. Przy czym jeśli już ktoś, to paradoksalnie zwycięzca sondaży, czyli obóz rządzący, bywa bardziej ruchliwy i pomysłowy.
Można drwić z Jarosława Kaczyńskiego, że zabawnie wyglądał na spotkaniu w Zbuczynie, w strażackim kasku. Ale to symbol definitywnego przejęcia roli, jaką na polskiej prowincji zajmowało PSL. Wraz z zapowiedziami zwiększenia transferów finansowych na wieś to bezcenne widowisko w momencie, kiedy zepchnięcie pod próg ludowców, połączonych dość egzotycznym sojuszem z Pawłem Kukizem, jest PiS szczególnie potrzebne. Z PSL zrobić to najłatwiej, a to być może klucz do przejęcia po 13 października bezwzględnej większości w Sejmie.
Inny przykład to zorganizowanie defilady wojskowej 15 sierpnia w Katowicach. Można drwić, że PiS pogodził się ze Śląskiem czy przypominać dawne przejawy nieporozumień między tym regionem a Jarosławem Kaczyńskim. I można wypominać premierowi Morawieckiemu korzystanie z wojskowej imprezy we własnej wyborczej kampanii. Ale pomysł swoistej „deglomeracji defilad” to gest wobec całej Polski pozawarszawskiej. Defilada w mało pisowskich Katowicach cieszyła się dużym zainteresowaniem, była zresztą zręcznie reklamowana. A w obliczu radykalnych ekologicznych zapowiedzi opozycji „skończenia z węglem” sojusz akurat Śląska z obecną władzą się nasuwa. Więc z niego skorzystano, i to pomysłowo.
Na to wszystko opozycja, z dominującą tam Koalicją Obywatelską, reaguje uszczypliwymi uwagami i memami. Własnej agendy na razie prawie nie ma. Nie pracuje nawet z tymi grupami społecznymi, które z kolei nie mają blisko do obecnej władzy, jak choćby nauczyciele czy lekarze. Możliwe, że odkłada tę pracę na jesień, ale efektów nie osiąga się w tej sferze jedną wypowiedzią czy gestem, a powtarzanym refrenem. Liderzy KO zdają się uważać przewagę PiS za bardziej społeczną niż polityczną, wynikłą z samopoczucia poszczególnych grup i środowisk, więc strukturalną, w skali najbliższych miesięcy trwałą. Nie ogłaszają tego, ale gdy spojrzeć na ich miny, można tak przypuszczać.
Na razie mamy dwa naturalne składniki kampanii. Pierwszym jest spór ideologiczny wywołany ofensywą środowisk LGBT, które już kampanię europejską wykorzystały do prezentacji swoich żądań, bez skłonności do odkładania czegokolwiek. Na dokładkę w sztafażu już nie antykościelnym nawet, a antyreligijnym. Można się zżymać na słowa abp. Jędraszewskiego o „tęczowej zarazie”. Tyle że wcześniej były wizerunki waginy wpisanej w monstrancję na paradzie równości w Gdańsku, a potem w Warszawie.
Można też przypisywać PiS szerzenie lęków przed społecznością LGBT. Gdy jednak pada postulat adopcji dzieci przez jednopłciowe pary, odrzucany przez zdecydowaną większość Polaków, obóz rządowy nie musi wymyślać lęków, wystarczą realnie istniejące. Liderzy mniejszości seksualnych postawili partie opozycji w trudnej sytuacji. I niespecjalnie przejmują się tym, że blokują im być może zwycięstwo, a tym samym spełnienie przynajmniej niektórych własnych prawnych postulatów. Najważniejsze stało się głośne wykrzyczenie żalów, choćby wobec Kościoła.
W ten segment kampanii najłatwiej weszła lewica, ostatecznie przejęta przez szyld SLD. Trudno powiedzieć, czy cały jej elektorat jest emocjonalnie zaangażowany w żądania gejów i lesbijek. Wystarczy, że nie lubi Kościoła. Wyrazistość w tej kwestii stała się receptą na szybkie osiągnięcie 11‒12 proc. Zarazem wątpliwe, aby pozwalała na dalszą ekspansję. Oczywiście po stronie tego bloku mogą też być wyborcy najbardziej socjalni, nieufający obietnicom ekonomicznym dawnych liberałów z PO, czy radykalni ekolodzy. Ale motywacja światopoglądowa zdaje się dominować.
Przerost tej tematyki nad innymi komplikuje życie ludowcom. Czym bardziej wojownicza jest strategia organizatorów parad równości, tym bardziej jedyną przeciwwagą dla nich wydaje się obóz rządowy. Kłopot ma też PO z jej drobnymi koalicjantami, partia najbardziej po stronie opozycji pojemna i mainstreamowa. Pozostaje jej wiązanie z obozem rządowym żenujących skądinąd ekscesów, typu nalepki „Gazety Polskiej” czy przemoc w Białymstoku. Sam Grzegorz Schetyna zmieniał zdanie w sprawie związków partnerskich w ciągu jednej doby, zaś jego ostateczna argumentacja za nimi (ułatwmy dziedziczenie i dostęp do informacji w szpitalach) rozwścieczyła światopoglądowych radykałów.
Dla dominującego nurtu opozycji szansą byłoby hasło wygaszenia ideologicznej wojny i spokojnego rozważania najbardziej oczywistych (nie wszystkich) postulatów reprezentacji LGBT. Jednak liderzy KO nie mają wystarczającego autorytetu u nikogo, aby do tego przekonywać. Dominujące media tego nurtu tak zapamiętale pogrążyły się w ogłaszaniu kolejnych manifestów przeciw biskupom czy publikowaniu aktów apostazji celebrytów, że do wypracowania szerszej strategii nie są zdolne.
I jest drugi nurt kampanii: krytyka pisowskiej arogancji władzy. Opozycja odniosła tu jeden spektakularny sukces. „Ustrzeliła”, zresztą zasłużenie, pisowskiego marszałka Sejmu. Jednak choć Marek Kuchciński został przez Polaków w sondażach potępiony za korzystanie z rządowych samolotów jak z taksówek, ogólny rozkład sił między partiami prawie się nie zmienił. Wyborcy nadal zdają się rozumować, że nawet jeśli rządzący nadużywają władzy, dzielą się z wyborcami owocem wzrostu, a ów wzrost jest argumentem za nimi.
Zwłaszcza politycy KO próbują iść za ciosem, mnożąc kolejne zarzuty, choćby wobec marszałka Senatu, coraz bardziej błahe i nieoczywiste. Jest wilczym prawem opozycji korzystanie z każdego potknięcia władzy, a ta obecna wyraźnie postawiła na model „grab zagrabione”. Skoro III RP była w mniemaniu ideologów „dobrej zmiany” jednym wielkim złodziejstwem, preferują oni silną dominującą partię, która odpowiednio wynagradza swoich ludzi. To zdradliwa wizja, prowadząca do traktowania Polski jako partyjnej własności. Ale walka z nią jako oś kampanii raczej nie przyniesie sukcesu.
Eskalacja oskarżeń większych i mniejszych już zmęczyła wyborców. Wielu przestało ich w ogóle słuchać. Następuje dewaluacja słów. Znika poczucie: jesteśmy siłą, która proponuje coś nowego. Rodzi się za to wrażenie szarpania za nogawki najsilniejszego, którego nie sposób jest dosięgnąć w inny sposób.
W odwodzie pozostają kolejne działa, których amunicja nie będzie się nawet sprowadzać tylko do tropienia aktualnych grzeszków władzy. Mówi się o publikacji jesienią książki o Mariuszu Kamińskim, wpływowym kontrolerze pisowskich służb specjalnych. Rzecz powstaje w kręgu współpracowników Romana Giertycha. Tam zarzuty mają sięgać daleko w przeszłość. Tyle że sięgnięcie po nie utwierdzi stereotyp bezsilnej opozycji ratującej się hakami.
PiS powinien sobie właściwie życzyć przekształcenia kampanii w wielki sąd nad jego rządami. Jego władza pozostaje w takim przypadku jedynym punktem odniesienia. Znikają za to pozytywne konsekwencje wielobarwności i wielonurtowości opozycji, skoro wszyscy jej liderzy ostatecznie są zmuszeni powtarzać to samo.
Są kwestie, które tego osądu wymagają, bo wykraczają poza doraźność kampanii. Jeśli rządzący angażują Trybunał Konstytucyjny do blokowania obywatelom elementarnego dostępu do publicznej informacji (mowa o listach poparcia dla kandydatów do KRS), jakość demokracji naprawdę znajduje się w stanie opłakanym. Jeśli historia śmierci boksera Dawida Kosteckiego rodzi podejrzenie o mord w więzieniu, czyli o porachunki z niewygodnym świadkiem, budzimy się o krok od włoskich patologii, pod rządami formacji, która obiecywała ich eliminację.
Tyle że to są historie zbyt skomplikowane i nieoczywiste dla ludzi, aby z nich uczynić koła zamachowe kampanii. A kiedy przychodzi do zderzenia na oferty „co zrobimy dla zwykłych Polaków”, pisowskie rozdawnictwo staje się bezkonkurencyjne. Liderzy PO i pozostałych partii opozycyjnych podpisali się pod nim także. Może w najmniejszym stopniu blok ludowców i Kukiza, ale tak naprawdę wszystkie liczące się siły polityczne, które znajdą się w kolejnym parlamencie. Po stronie opozycyjnej nie było lidera, który miałby wystarczający autorytet, aby zaproponować inną filozofię załatwiania potrzeb państwa i obywateli. Poza prawicową Konfederacją, ta jednak skreśla się choćby radykalizmem w tematyce Unii Europejskiej.
Z przegranych wyborów europejskich Schetyna wyciągnął jedną korzyść. Pozwalając zaangażować się w nią Donaldowi Tuskowi, wciągnął go do współodpowiedzialności za porażkę. Odczarował wielkiego nieobecnego, pozbawił go nimbu nieomylności. Dziś na tle Tuska lider PO, przedstawiany jako mały technik władzy, nie wygląda najgorzej. Tyle że jest to dominacja na polu kompletnie jałowym, w pustynnym czy księżycowym krajobrazie. Potrzeba lat, żeby się to zmieniło.