W wyborach samorządowych PiS zagarnie sporą część Polski lokalnej. Może to być kolejne poszerzenie władzy przez zwartą armię. Jednak możliwe, że w następstwie głosowania obóz dobrej zmiany stanie się bardziej różnorodny, dostosowujący się do mentalności różnych zakątków kraju.
Jarosław Kaczyński zrobił jedno przed ogłoszeniem listy kandydatów na prezydentów 16 wojewódzkich miast: poszukał pretekstu, aby się z każdym z nich spotkać. Badał ich stopień determinacji w walce o zwycięstwo. – Szukał potwierdzenia, że będą gryźli trawę – relacjonuje jego współpracownik.
W efekcie lider PiS oskarżany o to, że ponad wszystko przedkłada personalne posłuszeństwo i zwartość partyjnych struktur, w paru przypadkach odstąpił od swoich żelaznych zasad. W Olsztynie zgodził się na start 33-letniego Michała Wypija, politologa związanego z partią Jarosława Gowina. Człowieka, któremu nie dość, że wyciągnięto przeszłość heavymetalowego muzyka, to na dokładkę zarzucano, że przeszkadza lokalnym działaczom PiS (jeden z radnych porównał go z brudem pod paznokciami). I który sam dopuścił się niebywałej herezji z punktu widzenia logiki obozu rządowego – już kilka miesięcy wcześniej ogłosił, że kandyduje bez oficjalnego namaszczenia.
Stawka na szeryfów
Jednak Kaczyński nie przejął się lamentami miejscowych działaczy. Chciał coś dać koalicjantowi, zwłaszcza tam, gdzie zwycięstwo i tak nie jest pewne (drugi kandydat partii Gowina, Jacek Żalek, dostał Białystok, pewniejszy, choć z silnym konserwatywnym konkurentem). Ale też prezesowi wystarczyło, że Wypij chce prowadzić kampanię opartą na prostym założeniu: młody człowiek kwestionuje zastane samorządowe układy, zarzuca im nietrafione inwestycje, długi i niewykorzystanie potencjału Olsztyna jako miasta turystycznego. Jego przeciwnikiem będzie obecny prezydent Piotr Grzymowicz, produkt starej samorządowej polityki, współpracownik jeszcze poprzedniego ojca miasta Czesława Małkowskiego, sądzonego od lat za molestowanie seksualne. Olsztyn, Warmia i Mazury to teren nachylony w lewo. Nie wiadomo, czy mieszkańcy zaufają dawnemu heavymetalowcowi chcącemu wszystko zmieniać. Ale ten koncept kampanii pasuje do ogólnego założenia widocznego już w doborze kandydatów.
W wielu miastach kandydaci na szeryfów mają wstrząsać tym, co jest. Czy nie z taką intencją postawiono w Gdańsku na 29-letniego Kacpra Płażyńskiego, syna znanego w tym regionie polityka, który będzie się mierzył z kolekcjonerem mieszkań, starym wyjadaczem Pawłem Adamowiczem? A w Krakowie na szefową komisji śledczej w sprawie Amber Gold Małgorzatę Wassermann? Dziś wiele wskazuje na to, że ta świeżość nie wystarczy, że mieszkańcy Gdańska i Poznania wolą jednak starych prezydentów ze wszystkimi ich błędami, ale i z doświadczeniem. Ale może to jedyny sposób dla PiS, aby choć spróbować zawalczyć z nieuchronnym?
Czasem recepta jest inna, jak choćby w antypisowskim Poznaniu, w którym popularnemu lewicowemu prezydentowi Jackowi Jaśkowiakowi przeciwstawia się lokalnego celebrytę, znanego wydawcę Tadeusza Zyska. Zysk ma 64 lata i inne atuty niż gotowość do widowiskowej walki z układem. Stosownie do natury miasta, które ceni spokój i brak awantur. Na razie może on liczyć na 23 proc. poparcia, podczas gdy Jaśkowiak na 50 proc. Ale, jak tłumaczy kandydat PiS, poznaniacy długo milczą, a decyzje, często zaskakujące, podejmują w ostatniej chwili.
Jeszcze inne oblicze ma kandydatura posłanki Mirosławy Stachowiak-Różeckiej we Wrocławiu. Wypij to amator otoczony kolegami z konserwatywno-liberalnego KoLibra. Ona jest zawodowcem wychowanym wśród samorządowców. Jej atutem jest start i dobry wynik sprzed czterech lat. W konfrontacji z konserwatystą i politykiem szczebla centralnego Kazimierzem M. Ujazdowskim oraz Jackiem Sutrykiem, współpracownikiem obecnego prezydenta Rafała Dutkiewicza, będzie eksponowała swoją społeczną wrażliwość w takich kwestiach jak smog, źle funkcjonująca sieć przedszkoli czy niedomogi miejskiej komunikacji. To typ polityka, który łatwo znajdzie wspólny język z miejskimi ruchami, nawet jeśli ostatnio pracowała na Wiejskiej.
Oczywiście modelowym przykładem „szeryfa” jest rówieśnik Wypija, Patryk Jaki w Warszawie. On nie ogłaszał swojej kandydatury przed czasem, karnie czekał, ale de facto prowadził prekampanię od miesięcy. Wypij walczy w Olsztynie jedynie wrażeniem, że stary układ za mało robi. Jaki z całym reklamiarskim rozmachem prowadzi wojnę z realnymi nadużyciami reprywatyzacyjnymi wokół warszawskiego ratusza.
Miasta kluczem do sejmików
Kaczyński wahał się z decyzją w jego sprawie do ostatniej chwili, ale i w tym przypadku zdecydować miał nie wzgląd na interes Zbigniewa Ziobry (Jaki to kandydat Solidarnej Polski), lecz determinacja młodego polityka. Zarazem ma on też inny atut: jest rozpoznawalny przez kontrowersyjność. Nieprzypadkowo, choć kampanii formalnie ciągle nie ma, to jego twarz (i twarz jego konkurenta z PO Rafała Trzaskowskiewgo) stała się już jej symbolem.
Można pytać, czy PiS dobrze robi, idąc w prezydencki plebiscyt, skoro wielkie miasta to grunt dla prawicy grząski. Ale taki startujący wcześniej kandydat staje się w naturalny sposób twarzą partii w skali całego województwa, w dużo większym stopniu niż ludzie z nieułożonych jeszcze list do sejmików wojewódzkich, na których trudniej stać się liderem (może poza Podkarpaciem, gdzie Władysław Ortyl rządził przez ostatnie pięć lat jako marszałek województwa). Pojawiając się w regionalnych mediach, prowadząc kampanie jeszcze przed czasem, te nowe „gwiazdy” mogą dodać cokolwiek prawicy.
Nawet jeśli Zysk nie wygra, może wzmocnić stan posiadania PiS w całej Wielkopolsce, bo na prowincji nawet w Polsce Zachodniej wyniki nie są tak jednoznacznie antyprawicowe jak w metropoliach. O losie Jakiego zdecydowały m.in. szczegółowe badania, z których wynikło, że jego twarz może dodać obozowi rządowemu jeden mandat w sejmiku mazowieckim. A ten mandat może zdecydować, kto będzie kontrolował ten sejmik – prawica czy integrująca się opozycja.
W roku 2010 r. i 2014 r. PiS przegrywał nie tylko miasta, ale i województwa. Dopiero w 2013 r. przechwycił sejmik podkarpacki, co potwierdziły rok później kolejne wybory. Wszędzie indziej rządziły jednak antyprawicowe, często wielobarwne koalicje (na Śląsku trzeba było dobierać do takiego bloku nawet RAŚ). Teraz według obliczeń pisowskiej centrali pewne jest wzięcie pięciu sejmików: podlaskiego, lubelskiego, podkarpackiego, małopolskiego i świętokrzyskiego. W dwóch dalszych – mazowieckim i łódzkim – prawica jest bliska zwycięstwa. Dzieli to Polskę według wyraźnej linii na bardziej wschodnią i północno-zachodnią, za to wciąż nie daje obozowi rządzącemu kontroli nad większością kraju (7 sejmików na 16). Ale razem z kilkoma metropoliami i wieloma mniejszymi miastami, wraz z kadrowymi przewrotami w wielu powiatach, miasteczkach i gminach, niewątpliwie przyniesie to rewolucję. Polska stanie się bardziej pisowska.
Znacząco wzrośnie wpływ obozu rządzącego na wiele dziedzin życia: edukację, służbę zdrowia, kulturę. Pod kontrolą PiS znajdą się potężne strumienie unijnych pieniędzy rozprowadzanych przez wojewódzkie sejmiki. Za to opozycja straci mnóstwo posad w samorządowych administracjach.
Centralizm czy samorządność?
Jak to wpłynie na ustrojową wrażliwość rządzącej prawicy? Bez wątpienia Kaczyński jest centralistą nie tylko ze względu na kontrolę nad pieniędzmi i ludźmi. Zawsze wierzył w model francuski, gdzie światłe centrum koryguje błędy prowincji. Był przekonany, często odwołując się do konkretnych przypadków, że prowincjonalne układy są trudniejsze do pokonania ze względu na słabość lokalnej, a nawet wojewódzkiej opinii publicznej. Obawiał się osłabiania spoistości wspólnoty narodowej przez partykularne podejście do kwestii oświaty czy kultury samorządowców.
Tę jego podejrzliwość wzmacniały po 2015 r. gesty samorządowych ciał jako bastionów opozycji – przypomnijmy uchwały dotyczące Trybunału Konstytucyjnego czy zapowiedzi przyjmowania imigrantów przez prezydentów miast z PO. Dla prezesa typowy działacz samorządowy był pragmatycznym technokratą myślącym o własnych interesach. Rzeczywistość była bardziej skomplikowana, w wielu wypadkach działacze samorządowi PiS nie różnili się specjalnie od tych z PO czy z lewicy. Kiedy w 2014 r. próbowano spisać zasady programowe poszczególnych ugrupowań w wyborach samorządowych, zasadniczych różnic dało się zauważyć niewiele. Choć jednak były – choćby twarde trwanie PiS przy zasadzie nielikwidowania szkół czy nieufny stosunek do lobby deweloperów. Na niektórych terenach łączyło ich to z lewicą.
Po 2015 r. i z powodu wizji ustrojowej prezesa, i praktycznej chęci podmycia siły opozycji Sejm przypuścił kilka szturmów na samorządowe kompetencje. Odebrano sejmikom i oddano wojewodom ośrodki doradztwa rolniczego, a także wojewódzkie fundusze ochrony środowiska i gospodarki wodnej, zwiększono nadzór kuratoriów nad szkołami. Samorządowcy skarżyli się też, że zmiany w podatkach zmniejszają im podstawy dochodów, choć nie zadania. Jednak najbardziej stanowczy zamach na regionalne izby obrachunkowe, które chciano mocniej związać z rządem, został zablokowany wetem prezydenta Andrzeja Dudy.
Czy fakt, że PiS weźmie część Polski samorządowej, złagodzi to napięcie? Możliwe, że wzrosną wpływy samorządowego lobby reprezentowanego w klubie parlamentarnym i w radzie politycznej partii rządzącej. Ono może postawić przynajmniej na utrzymanie ustrojowego status quo i pociągnąć za sobą innych działaczy. Pytanie, na ile będzie w stanie przekonać prezesa.
Zwłaszcza że ledwie połowa sejmików w rękach władzy raczej podtrzyma wrażenie odparcia ataku przez opozycję. PiS będzie miał dużą trudność w znalezieniu koalicjanta w pozostałych – wobec słabnięcia Ruchu Pawła Kukiza, a przyrostu siły SLD. Na dokładkę nowe samorządy są wybierane na pięć lat, nie na cztery. Można będzie więc patrzeć na te wybory jako na zabetonowanie układu po wsze czasy.
To zaogni relacje między Polską pisowską a niepisowską. Będą się mnożyły przykłady realnej dyskryminacji tych regionów czy miast, które wybrały źle, jak i przesadne oskarżenia w sytuacjach, kiedy powstanie takie wrażenie. Nawet pod rządami PO generalnie królującej w samorządach takie sytuacje się zdarzały – przypomnijmy narzekania prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza, że jest krzywdzony decyzjami o inwestycjach, bo nie chce się poddać Platformie. Teraz takie sytuacje mogą być zaczynem niejednej wojny.
Może również wrócić odruch przycinania samorządowych kompetencji. Czy wymierzony tylko w polityków opozycji na fotelach marszałków sejmików i prezydentów miast? Może także we własnych ludzi, zbyt wyemancypowanych i pewnych siebie?
Zjeść ciastko i je mieć
Jarosław Kaczyński szczerze chce wygrać te wybory. Stąd stawia na indywidualności, niekoniecznie niewolniczo uległe wobec PiS. Pytałem czwórkę bardzo różnych kandydatów na prezydentów, wszyscy deklarowali, że partia nie stawiała im żadnych warunków. Mogli mi powiedzieć, co zechcą, ale ja im wierzę.
Jeśli kandydaci na prezydenta spoza pisowskiego jądra mają dziś z kimś kłopot, to nie z kierownictwem na Nowogrodzkiej, a z lokalnymi partyjnymi watażkami, którzy w niektórych przypadkach wolą nawet obecnego prezydenta miasta czy marszałka, niekoniecznie z PiS, niż własnego, który wyrośnie na nową wielkość. Za to centrala na razie wiele od nich nie chce. Poza jednym – aby wygrali. Tak jest choćby w Białymstoku, gdzie Jacek Żalek jest solą w oku partyjnego notabla Krzysztofa Jurgiela.
Niemniej może się powtórzyć sytuacja z Andrzejem Dudą – też szczerze promowanym na najwyższy urząd w państwie, aby pomógł partii. Jego niezależność zaczęła drażnić w kilka tygodni po wyborach parlamentarnych. Prezydenci miast czy burmistrzowie są niezależni z definicji, bo nieusuwalni. Będą dysponowali dużymi pieniędzmi i środkami wpływania na rzeczywistość. Z kolei marszałków województw, z pewnego punktu widzenia nawet potężniejszych, choć mniej znanych, usunąć można. Nawet nachylony ku samorządom rząd Platformy potrafił przeprowadzać brutalnie takie operacje (Grzegorz Schetyna na Dolnym Śląsku wobec marszałka Andrzeja Łosia). Ale taki marszałek też będzie miał swoje atuty, obrośnie wpływami i ludźmi.
W dawnych czasach PiS się nie wahał. W 2011 r. był członkiem koalicji samorządowej w radzie miasta Łodzi, miał swojego wiceprezydenta. Kiedy lokalni działacze zaczęli żyrować zamykanie szkół, zdecydowano się na brutalną operację: wyrzucono tych ludzi, łącznie z wiceprezydentem Krzysztofem Piątkowskim, rozwiązano łódzkie struktury, rezygnując z dnia na dzień z udziału we władzy. Spór miał naturę programową, można jednak wskazać inne przykłady, kiedy o podobnych decyzjach decydowały błahsze powody.
Może więc lepiej po prostu odebrać takim wielkorządcom, także własnym, prawne instrumenty władzy? Nie twierdzę jednak, że tak będzie na pewno. Prezes Kaczyński wystąpi tradycyjnie w roli kogoś, kto chce mieć ciastko, czyli popularnych lokalnych liderów nieświecących tylko odbitym światłem aparatu. A zarazem będzie chciał ciastko zjeść. Znając jego dotychczasowe obyczaje, powinien się tych liderów zacząć obawiać w pięć minut po ich wyłonieniu.
Finał jest nie do przewidzenia, zwłaszcza że władza prezesa cokolwiek słabnie, a zapanowanie nad zwaśnionymi frakcjami w centrali zajmuje mu dostatecznie wiele czasu. Zakładam więc, że może nastąpić bardziej trwała zmiana. PiS z partii zorganizowanej przynajmniej w teorii na podobieństwo wojska może się zacząć zmieniać w racjonalnie złożoną federację. Oczywiście pojawi się mnóstwo oporów i trudności – partia słabnąca w ogólnopolskich sondażach będzie miała pokusę, aby stawać się oblężoną twierdzą. Zresztą w jakimś sensie cały czas nią pozostaje. Polska kultura polityczna pozostaje z wielu powodów kulturą centralistyczną, nie tylko w PiS. Ale w PiS szczególnie, z powodu przekonań i doświadczeń, lidera oraz działaczy.
Rozmowa różnymi językami
Na razie sama kampania wyborcza sprzyja rozluźnieniu programowemu. Jaki już dokonał rewolucji, choć przykrytej kampanijnym zgiełkiem. Zapowiadając całkiem nieprawicowe podejście do kwestii finansowania in vitro przez miasto czy cofając tradycyjny prawicowy sprzeciw wobec parady równości, wyszedł naprzeciw specyfice stolicy, za to w poprzek podejścia swego obozu do rzeczywistości. Pewien jego kolega komentuje złośliwie: – Niedługo zobaczymy jego samego na paradzie równości. Patrzę na jego kampanijne otoczenie i niewielu widzę tam prawicowców, raczej zmyślnych speców od PR.
Inni kandydaci nie idą tak daleko. – Powtarzam, że mając do wyboru finansowanie in vitro i hospicjum, wybieram hospicjum – deklaruje Mirosława Stachowiak-Różecka. Ale i ona podkreśla, że decydować będzie rada miasta, a mieszkańcy mają swoje własne możliwości inicjowania uchwał, notabene przyznane im przez kodeks wyborczy sprzed pół roku. W każdym razie z wielkomiejskim elektoratem rozmawia się inaczej niż z mieszkańcami miasteczek na ścianie wschodniej. Najzręczniejsi politycy już to wiedzą.
W przypadku Jakiego ta nadgorliwość budzi mieszane uczucia. Demonstruje ją polityk Solidarnej Polski, która próbowała być jeszcze bardziej konserwatywna niż PiS. Zarazem ta kampania będzie przede wszystkim o smogu, komunikacji czy przedszkolach.
Ale może to jakaś zapowiedź dostosowywania się polityków PiS do specyfiki lokalnych społeczności i regionów. Niekoniecznie tylko w sferze postulatów, ale choćby języka. Od lat mówi się, że prawica ma trudność w znalezieniu porozumienia z Polską Zachodnią, gdzie wypada generalnie gorzej. Powodów można upatrywać w różnicach mentalności. Język praktycznych Wielkopolan czy Pomorzan jest inny niż romantyczno-tromtadrackie deklaracje pisowskiej czołówki.
Tadeusz Zysk próbuje pozyskać mieszkańców Poznania ich własnym stylem. Pytany o kampanię opowiada długo i ze swadą, jak zamierza ją dostosować do specyfiki miasta. Chce mu obiecać powrót do dawnej świetności, czego jego zdaniem nie osiągnął Jaśkowiak. – On jest całkowicie niepoznański, chaotyczny, kłótliwy, agresywny. Owszem, wyrosły z ruchów miejskich, ale preferujący ideologię ponad rolę gospodarza miasta – tłumaczy Zysk.
GazetaPrawna.pl
Kandydat, który nawet nie wstąpił do PiS, chce wyciszać konflikty, także ideologiczne. In vitro? – Nie mam nic przeciw, ale czy w sytuacji, gdy 16 tys. ludzi umiera rocznie od smogu, to jest pierwsza potrzeba? – odpowiada. Dociskany o potrzebę stawiania monumentalnego katolickiego pomnika wdzięczności wdaje się w rozważania o innych pomnikach – choćby króla Przemysła II. Wszystko razem po poznańsku, czyli praktycznie. – Możemy się tu pomieścić z różnymi wrażliwościami – to jego motto.
Możliwe, że te wszystkie nieśmiałe zmiany znikną po kampanii. Ba, że zostaną przytłumione wojnami między Polską centralną i samorządową, prawicową i bardziej pragmatyczną. Wojnami jeszcze gwałtowniejszymi niż obecne. Ale możliwe, że obserwujemy początek czegoś nowego. Może z samorządowych wyborów wyjdzie inna Polska? Bardziej pisowska, ale pisowska inaczej.
W jakiejś mierze mógłby to być powrót do odleglejszej przeszłości. Bo czy Lech Kaczyński jako kandydat na prezydenta Warszawy przypominał do końca obecny PiS?