Jedna z 2478 gmin w Polsce. Sześć tysięcy mieszkańców, jedna większa miejscowość, a reszta wsie. Mieszkańcy mocno starsi, przedsiębiorczości jak na lekarstwo, jedynie dyskontów przybywa. Jest trochę pieniędzy z Unii, więc są nowe chodniki, kostka na rynku, kanalizacja, wodociągi do wsi za lasem. Szkoła wyładniała, przedszkole także. I oto na nowych, równych ulicach, nocą gaśnie uliczne oświetlenie. W całej gminie. W następne noce także. Zaniepokojeni mieszkańcy pędzą do urzędu, ale tam dowiadują się, że nic się nie zepsuło, wójt kazał wyłączać, a rada się z nim zgodziła. Jak to kazał – pytają – to w nocy nie będzie światła na ulicach? Nie, odpowiada urząd. Wójt zarządził oszczędności. A ile ma być tych oszczędności? – dopytują. Nie wiadomo, odpowiedź jest rozbrajająco szczera, przyjdą rachunki, to się zobaczy. Ale jakieś będą. Wracają więc ludzie do domów, rozmyślając o XXI w., elektryfikacji za komuny, zlikwidowanych pekaesach, zamkniętym posterunku policji i kolejnej oczywistości cywilizacyjnej, której lokalna władza właśnie ich pozbawiła.
Można by potraktować ten obrazek żartem, można by wzruszyć ramionami: przecież takich gmin są w Polsce setki, o co więc kruszyć kopie. Ale można też pomyśleć o tym wyłączaniu lamp przez pryzmat relacji władza – obywatele. Po co mieszkańcom taka samorządność, skoro nie poprawia im warunków życia? Wójt, który na takie działania się decyduje, doskonale zdaje sobie sprawę, że mieszkańcy nic mu zrobić nie mogą, a jedyne narzędzie, jakie mają – kartka wyborcza raz na cztery lata (niestety, wkrótce na pięć) – zbyt jest odległe w czasie, by było realnym zagrożeniem. Zresztą, już jego w tym głowa i umiejętności, by nie została przez oponentów wykorzystana.
Pozostało
91%
treści
Powiązane
Reklama