Przejście wielu pracowników na pracę zdalną w pandemii, małe zainteresowanie procedurą uznawania COVID-19 za chorobę zawodową i większe bezpieczeństwo pracy spowodowały, że spadły wydatki na świadczenia z ubezpieczenia wypadkowego.
Przejście wielu pracowników na pracę zdalną w pandemii, małe zainteresowanie procedurą uznawania COVID-19 za chorobę zawodową i większe bezpieczeństwo pracy spowodowały, że spadły wydatki na świadczenia z ubezpieczenia wypadkowego.
Z danych ZUS wynika, że choć kwota wypłat zasiłków chorobowych z funduszu wypadkowego zwiększyła się w 2021 r. o 6,3 proc., w stosunku do 2020 r. była jednak o 7,8 mln zł niższa niż przed epidemią (patrz infografika). Co więcej, dane pokazują, że w 2021 r. osób pobierających renty wypadkowe z tytułu choroby zawodowej było nawet mniej niż w 2020 r. (o 4,6 tys. osób) i mniej o 8,1 tys. niż przed epidemią. Przyczyn może być kilka.
- Generalnie obserwujemy, że poziom wydatków na świadczenia z funduszu wypadkowego stale się obniża. Wynika to m.in. z tego, że firmy kładą coraz większy nacisk na kwestie bezpieczeństwa - mówi Łukasz Kozłowski z Federacji Przedsiębiorców Polskich.
Doktor Tomasz Lasocki z Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego dodaje, że niższa kwota wypłaconych świadczeń może wynikać również z przejścia wielu pracowników na tryb zdalny, co przełożyło się na mniejszą liczbę wypadków przy pracy.
Łukasz Kozłowski nie przeceniałby tej przyczyny. - Branże, w których wypadkowość jest największa, np. budowlana, pomimo pandemii cały czas działały - podkreśla.
COVID-19 jako choroba zawodowa…
Doktor Lasocki zwraca uwagę, że dane ZUS mogą wskazywać również na małe zainteresowanie procedurą uznawania COVID-19 za chorobę zawodową. - Uwierzenie statystykom mogłoby prowadzić do wniosku, że nikt się w pracy nie zarażał koronawirusem, co jest oczywiście nieprawdą, biorąc pod uwagę choćby liczbę zakażeń - wskazuje.
Z corocznego raportu Instytutu Medycyny Pracy im. prof. J. Nofera w Łodzi wynika, że w 2020 r. COVID-19 jako chorobę zawodową rozpoznano jedynie u 38 osób.
O tym, że COVID-19 może zostać uznany za chorobę zawodową na podstawie obowiązujących przepisów, informowaliśmy w DGP wielokrotnie. Potwierdził to także m.in. Stanisław Szwed, wiceminister rodziny i polityki społecznej, w odpowiedzi na interpelację poselską (pisaliśmy o tym w DGP nr 199/2020 „Wyższy zasiłek nie tylko dla medyków”).
Dla ubezpieczonego oznaczało to spore korzyści.
- Osobie, u której stwierdzono niezdolność do pracy spowodowaną chorobą zawodową, przysługuje zasiłek z ubezpieczenia wypadkowego w wysokości 100 proc. podstawy jego wymiaru. Gdyby w jej wyniku doszło do poważniejszych powikłań, chory może liczyć na rentę wypadkową (korzystniejszą niż ta z ubezpieczenia rentowego). Jeśli umarł z powodu choroby zawodowej, jego najbliższym należy się renta rodzinna wypadkowa, która jest obliczana w sposób znacznie korzystniejszy niż ogólna renta rodzinna. Ubezpieczony (a w przypadku jego śmierci najbliżsi) w przewidzianych ustawą przypadkach otrzymuje także z ZUS jednorazowe odszkodowanie - wyjaśnia dr Lasocki.
…nie przebił się do świadomości…
Dlaczego zatem tak niewiele osób zdecydowało się na skorzystanie z tych rozwiązań?
- Przede wszystkim z powodu małej świadomości ludzi dotyczących swoich uprawnień. Większość z nich nie wiedziała, że ma taką możliwość, więc nie wszczynała postępowań o uznanie COVID-19 za chorobę zawodową. Żaden spośród wielu moich rozmówców, którzy przeszli COVID-19, nie był świadomy, że ma takie prawo. Większości choroba zawodowa kojarzy się raczej ze schorzeniem przypisanym do danej profesji. A tak nie musi być. Należy jedynie udowodnić, że zachorowanie na chorobę wymienioną w odpowiednim wykazie najprawdopodobniej zostało wywołane czynnikami, które występowały w środowisku pracy - wskazuje dr Lasocki.
Podkreśla, że o świadczenia z ubezpieczenia wypadkowego mogą ubiegać się nie tylko medycy, lecz także np. sprzedawcy, nauczyciele, pracownicy biurowi i każdy, kto zaraził się koronawirusem, wykonując swoje obowiązki zawodowe. Ekspert przyznaje, że nie widział, aby instytucje publiczne, takie jak ministerstwa, ZUS, sanepid, wojewódzkie ośrodki medycyny pracy, prowadziły akacje informacyjne na ten temat.
…nie pomagają też trudne procedury...
- Nie wystarcza tu zwykłe zaświadczenie lekarskie. Konieczne jest uruchomienie trzyetapowej procedury zakończonej wydaniem orzeczenia przez lekarza orzecznika o rozpoznaniu choroby zawodowej - wyjaśnia Tomasz Lasocki.
Ale jeśli już chory takie potwierdzenie uzyska, otrzyma należne świadczenie naliczane od momentu zaistnienia ryzyka ubezpieczeniowego (niezdolności do pracy).
Zdaniem Łukasza Kozłowskiego do wszczynania procedur mogła zniechęcać właśnie konieczność wykazania, że ktoś zaraził się w pracy. - Szczególnie, że w pewnym momencie mieliśmy dziennie po kilkadziesiąt tysięcy przypadków - zaznacza.
...ale jeszcze nie wszystko stracone
- Jest jeszcze szansa dla tych, którzy odczuwają poważne konsekwencje zachorowania na COVID-19, a do zakażenia doszło w miejscu pracy. Mogą oni wszcząć procedurę i otrzymać korzystniejszą rentę wypadkową oraz jednorazowe odszkodowanie, bo takie osoby nie są ograniczone żadnym terminem. Wypłatę dostaną jednak od momentu złożenia wniosku (odpowiednio o rentę i odszkodowanie) - wskazuje dr Lasocki.
Taką możliwość mają też bliscy osób, które zmarły z powodu koronawirusa. - Dostałyby wtedy wyższą rentę rodzinną po zmarłym i jednorazowe odszkodowanie. O to pierwsze świadczenie można ubiegać się co prawda bezterminowo, ale na dochodzenie odszkodowania są trzy lata od momentu zgonu - wyjaśnia ekspert.
Ostrzega jednak, że w każdym przypadku udowodnienie, że ktoś zaraził się w pracy, będzie bardzo trudne.
/>
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama