Ceną za zrównoważony budżet mogą być wyższe koszty pracy, co negatywnie wpłynie na aktywność inwestycyjną firm – alarmują eksperci.
Ceną za zrównoważony budżet mogą być wyższe koszty pracy, co negatywnie wpłynie na aktywność inwestycyjną firm – alarmują eksperci.
Chodzi o likwidację limitu 30-krotności średniego wynagrodzenia, po przekroczeniu którego nie odprowadza się składek emerytalnej i rentowej do ZUS. Choć rząd sygnalizował ten pomysł na początku roku, trwały dyskusje i wydawało się, że w projekcie budżetu ostatecznie się nie znajdzie. Stało się jednak inaczej i to m.in. dzięki temu udało się zbilansować budżet: efekt netto likwidacji limitu to dodatkowe 5,2 mld zł.
Te pieniądze w państwowej kasie będą pochodzić od pracodawców i ich pracowników w dodatkowych składkach na ZUS. I to, według ekonomistów, największa wada tego rozwiązania. Grzegorz Maliszewski, główny ekonomista Banku Millenium, uważa, że zrównoważenie budżetu jest oparte na jednorazowych dochodach i dodatkowych wpływach, co może mieć zły wpływ rozwój gospodarki.
– Bo jak połączymy wyższe składki na ZUS z wprowadzeniem pracowniczych planów kapitałowych, które przecież też będą dodatkowym kosztem, to mamy wzrost obciążeń przedsiębiorstw w czasie spowolnienia gospodarczego. To może ograniczać skłonność do inwestowania, a to zła wiadomość z punktu widzenia budowania potencjału gospodarki na przyszłość – mówi Maliszewski.
I dodaje, że rząd, projektując budżet, zdecydował się na bezpośredni zastrzyk dla konsumpcji w postaci transferów społecznych, zamiast wspierać gospodarczy potencjał. Takie głosy dochodzą już z firm, zwłaszcza tych zatrudniających wysokokwalifikowanych i wysokopłatnych specjalistów. Bo na limicie w tym roku korzystają osoby, których roczny dochód jest wyższy od 142 950 zł, czyli chodzi o zarobki miesięcznie na poziomie 12 tys. zł.
– Będzie trudniej konkurować zwłaszcza o informatyków – mówi nam osoba zajmująca się kadrami w jednej z firm. To będzie oznaczało, że z czasem firmy zaczną optymalizować zatrudnienie i część osób obecnie pracujących na etatach będzie uciekało np. w samozatrudnienie lub inne formy, na czym będzie tracił ZUS. Takie tendencje było widać już w zeszłym roku, gdy rząd w nadzwyczajnym trybie przyjął projekt ustawy ws. zniesienia limitu składek, a potem uchwalił ją parlament. Nie weszła jednak w życie – prezydent Andrzej Duda zaskarżył ją do Trybunału Konstytucyjnego, który uchylił przepisy z powodu zbyt forsownego tempa prac i niedotrzymania terminów konsultacji.
Łukasz Kozłowski, ekspert Federacji Przedsiębiorców Polskich, także mówi, że zwiększanie obciążeń dla firm u progu gospodarczego spowolnienia jest ryzykowne, bo może wzmacniać negatywne tendencje w gospodarce. – Niezależnie od momentu cyklu koniunktury takich rozwiązań jak likwidacja 30-krotności nie warto wprowadzać. Bo w dłuższym terminie takie działanie nie poprawia stanu finansów publicznych – mówi. Zwraca uwagę, że wzrost składek w perspektywie lat oznaczał będzie konieczność wypłaty wyższych emerytur.
– Oczywiście w krótkim czasie spowoduje to poprawę salda budżetowego, ale potem podniesie koszty wypłaty świadczeń. I będą to wypłaty dla osób, które nie potrzebują zabezpieczenia emerytalnego z publicznego systemu aż w takim stopniu. Bo zarabiają na tyle dużo, że same mogą odłożyć na starość – mówi Łukasz Kozłowski. Z tego punktu widzenia to krótkowzroczne działanie, które będzie prowadziło do zwiększenia zróżnicowania wysokości emerytur. Na dłuższą metę może podkopywać system emerytalny w obecnym kształcie i zwiększać presję na wprowadzenie tzw. emerytur obywatelskich.
Rząd nie zdąży z uchwaleniem ustawy przed wyborami, ale jeśli PiS będzie dalej rządził, zapewne nastąpi to po wyborach. Choć budzi ono kontrowersje w tym obozie politycznym, zwłaszcza wśród części osób z otoczenia premiera, to – jak wynika z rozmów z politykami PiS – zwolennikiem tego rozwiązania jest lider partii.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama