Od dawna muzułmańscy liderzy nie zajmowali tak zdecydowanego stanowiska w sprawie Izraela. – Potwierdzamy, że brutalna izraelska agresja przeciw Katarowi oraz izraelskie nieustanne agresywne działania obejmujące zbrodnie ludobójstwa, głodzenie i obleganie, podobnie jak polityka osadnictwa zagrażają perspektywom pokoju i pokojowej koegzystencji w regionie – ogłosili uczestnicy nadzwyczajnego szczytu, jaki został zorganizowany w stolicy Kataru Dosze.
A to zaledwie pierwszy z 25 punktów rezolucji, jaką zakończyło się kilkudniowe spotkanie, w którym uczestniczyli przywódcy niemal 60 państw, członków zarówno Ligi Państw Arabskich, jak i Organizacji Konferencji Islamskiej. Nie przynosi ona żadnych przełomowych ustaleń, ale po raz pierwszy od lat zawiera twarde poparcie dla Palestyńczyków oraz nie szczędzi żarliwej krytyki Izraelowi. Można odnieść wrażenie, że cofnęliśmy się do lat 70. – czasów, kiedy wsparcie dla Palestyny było liczącym się elementem zjednywania sobie sympatii poddanych.
Wrażenie potęgują wystąpienia liderów podczas szczytu. – Skoro zależy ci na uwolnieniu zakładników, to po co zabijać negocjatorów? Jak moglibyśmy teraz gościć negocjatorów z Izraela, jeśli on wysyła samoloty i drony przeciw naszemu krajowi? – dopytywał retorycznie gospodarz szczytu, emir Kataru szejk Tamim ibn Hamad Al Sani.
A to był wstęp do litanii skarg. – Ludzie przywykli już do słów. Patrzyli, jak wydajemy deklaracje potępienia, deklarację za deklaracją, a Izrael bezkarnie eskaluje działania. Przyszłe pokolenia będą pytały, czy znaleźliśmy odwagę do działania. Potępienie nie zatrzyma rakiet, deklaracje nie oswobodzą Palestyny. Muszą zostać podjęte twarde kroki. Zaangażowanie dyplomatyczne musi zostać zawieszone, podobnie jak relacje z Izraelem – przekonywał premier Malezji Anwar Ibrahim.
– Atak w Dosze to jaskrawy dowód, że Izrael stanowi zagrożenie. Nasza odpowiedź musi być jasna, zdecydowana i odstraszająca – dowodził król Jordanii Abdullah II. – Niekontrolowane działania spotęgują konflikt i zdestabilizują cały region. Ludziom w Izraelu mówię, że to, co się dzieje, to sabotaż obowiązujących porozumień pokojowych – lakonicznie kwitował egipski prezydent Abd al-Fattah as-Sisi. – Mamy do czynienia z terrorystycznym myśleniem, które żywi się chaosem i rzezią, przyobleczonymi w państwo. To myślenie trwa, bo zbrodnie uchodzą bez kary. Wśród izraelskich dygnitarzy panuje chciwa i spragniona krwi mentalność – perorował turecki prezydent Recep Tayyip Erdoğan.
I w zasadzie na tym można by poprzestać: owszem, uczestnicy chętnie przerzucali się pomysłami na odwet – zerwanie kontaktów dyplomatycznych, embargo gospodarcze lub interweniowanie na forum międzynarodowym – ale pomysły te nie przeniknęły w żadnej konkretnej formie do dokumentów zamykających spotkanie. Do myślenia dają co najwyżej emocjonalne wypowiedzi prezydentów Turcji i Egiptu oraz króla Jordanii – to tradycyjni sojusznicy USA, a pierwsze z tych państw jest członkiem NATO. Być może ich frustracja ma być usłyszana przede wszystkim w Waszyngtonie, choć nie jest też tajemnicą, że najbliższy administracji Trumpa jest dziś następca tronu Arabii Saudyjskiej, książę Muhammad ibn Salman – a akurat delegacja z Rijadu zachowała się podczas szczytu w Dosze powściągliwie. Może dlatego, że nie chciała otwarcie wesprzeć przeciwnika w rywalizacji o prymat w świecie arabskim.
Tak czy inaczej, podczas szczytu – skrycie – triumfował jego gospodarz, gdyż działania świata muzułmańskiego na rzecz Palestyńczyków pewnie skończą się niczym, za to emir udowodnił, że potrafi zmobilizować poparcie dla swojego niewielkiego kraju. I nie jest to przypadek, lecz ukoronowanie trwającej od kilkunastu lat kampanii na rzecz zbudowania z Kataru regionalnego mocarstwa – silnego nie potencjałem wojskowym, lecz specyficznym soft power.
Niewielki, ale ambitny. Ambicje Kataru
Emir nie patrzył w kamerę, lecz w bok, najwyraźniej na słuchających go dworzan i dygnitarzy. – Przyszedł czas, by otworzyć nową kartę w podróży naszego narodu – mówił Hamad ibn Chalifa al Sani. – Należy ona do nowego pokolenia, które przejmie odpowiedzialność oraz zrealizuje swoje innowacyjne pomysły. Przekazuję władzę Tamimowi ibn Hamadowi Al Saniemu. W pełni ufam, że ma on kwalifikacje, by ponosić tę odpowiedzialność i jest godzien pokładanego w nim zaufania – czytał dobitnie z trzymanej kartki.
Abdykacja Hamada w 2013 r. była niemałym zaskoczeniem. Miał wtedy 61 lat i choć spekulowano, że oddaje tron ze względu na kiepski stan zdrowia, trzyma się nieźle podobno do dziś. Co więcej, swego czasu pragnął władzy tak bardzo, że odsunął od niej ojca. Ale wiedział też, co z nią zrobić: to za jego panowania Doha zaczęła się przeradzać z portu dla rybaków i poławiaczy pereł w metropolię. Pierwsi imigranci z odległych państw ummy, np. z Pakistanu, wspominali, że u progu lat 90. w mieście nie było ani szerokich ulic, ani strzelistych wieżowców.
Oczywiście, nie byłoby tej gwałtownej modernizacji bez gigantycznych bogactw naturalnych, przede wszystkim – trzecich na świecie co do wielkości – zasobów gazu naturalnego. Na nim emir zbudował kraj, w którym dochód per capita uchodzi za jeden z najwyższych na świecie, krajowy fundusz inwestycyjny dysponuje kilkuset miliardami dolarów, a kraj o powierzchni ciut mniejszej od województwa świętokrzyskiego jest jednym z regionalnych – i globalnych – hubów transportowych i turystycznych. Obok ponad 300-tysięcznej rodzimej populacji żyje tu jeszcze dobre 2,7 mln migrantów (samych Indusów jest dwukrotnie więcej niż Katarczyków).
A przede wszystkim jeszcze w latach 90. emir zaszył w konstytucji zapisy pozwalające na uznaniowe przekazanie władzy – nie tylko w obrębie dynastii, lecz też z pominięciem tradycyjnej zasady starszeństwa. Tamim jest czwartym synem Hamada i dla osób postronnych – jednym z najbardziej tajemniczych monarchów świata. O ile Hamad kończył Oksford, o tyle jego syn wolał uczelnię wojskową – jest absolwentem Sandhurst. Zawsze w drugim szeregu, niewyróżniający się urodą ani rozrywkowym stylem życia. W chwili objęcia tronu w wieku 33 lat – i praktycznie do dziś – o Tamimie niewiele dało i daje się powiedzieć.
„Szejk Tamim jest powszechnie uważany za bardziej konserwatywnego od ojca – pisze o nim John McManus, reportażysta i autor opublikowanej trzy lata temu książki «Inside Qatar. The Hidden Stories from One of the Richest Nations on Earth». – To za jego sprawą zapadły niedawne populistyczne decyzje, m.in. o zmianie na Uniwersytecie Katarskim języka wykładowego z angielskiego na arabski czy o obowiązkowej służbie wojskowej dla wszystkich mężczyzn. Poza nieustanną pogonią za modernizacją, łatwo dostrzec równoległą ścieżkę polityki rządowej zafiksowanej na zachowaniu tradycji. Władcy próbują trzymać konserwatywne środowiska w kraju po swojej stronie”. „Zgodnie ze sprzedawanym światu wizerunkiem Kataru, promowanym przez kontrolowane media takie jak stacja Al-Dżazira, w tym kraju praktycznie nie ma wewnętrznych problemów – pisał Allen J. Fromherz, profesor historii z Georgia University w monografii «Qatar. A Modern History», wydanej, gdy Hamad oddawał władzę potomkowi. – Wizerunek ten zakłada, że wszyscy Katarczycy akceptują władzę emira. Tu nie ma politykierstwa, nie zawsze nawet jest klarowne stanowisko w wielu kwestiach międzynarodowych, poza stanowiskiem definiowanym na bazie interesu bezpieczeństwa, rozwoju i prosperity”.
I mimo upływu przeszło dekady niewiele się pod tym względem zmieniło: o opozycji wobec reżimu Al Sanich świat usłyszał dopiero osiem lat temu, gdy Katar starł się na regionalnym forum z Arabią Saudyjską – i zapewne odpryskiem tego starcia było powołanie opozycyjnej partii na obczyźnie. Założonej skądinąd przez biznesmenów prowadzących interesy w Arabii, co od początku podważało wiarygodność tego ugrupowania. I chyba nie jest przypadkiem, że opozycja ta ujawniła się w chwili, gdy Katar zaczął łowić w mętnych wodach regionalnej i światowej polityki.
Katar - wielki mediator
Bo też nie jest wielką tajemnicą, że emirat ma olbrzymie ambicje odgrywania w polityce regionalnej i międzynarodowej znacznie większej roli, niż wynikałoby to z jego wielkości czy populacji. Starania o to podjął jeszcze przed abdykacją emir Hamad – tylko na zakupy dzieł sztuki wysupłał z państwowej kasy kilka miliardów dolarów, nie przebierając za bardzo. Z Zachodu brał najgłośniejsze nazwiska, jak Cézanne, Warhol, Rothko, Hirst. Sztukę muzułmańskiego Orientu kupowano już jak leci, bez wielkiego przebierania – to miała być (i zapewne jest) największa kolekcja tego typu na świecie.
Twarzą tych zakupów była kilka lat młodsza od obecnego emira szejcha Majassa Al Sani – znacznie lepiej wypadająca w obiektywie i czująca się przed nim bardziej naturalnie niż jej brat. Majassa na długo przed trzydziestką objęła kierownictwo Qatar Museums Authority i w sporej mierze to ona pilotowała – a przynajmniej firmowała – powstawanie takich instytucji jak Muzeum Narodowe Kataru czy Muzeum Dziedzictwa Islamskiego. Do tego władze emiratu dorzuciły jeszcze organizację mundialu oraz Al-Dżazirę – stację, która oczywiście problemy Kataru obchodzi z daleka, ale w stosunku do innych krajów, zwłaszcza sąsiednich, bywa brutalnie szczera. Zasadniczo, jej reporterom – tym w edycji międzynarodowej, rzecz jasna – trudno zarzucać brak profesjonalizmu czy doświadczenia z najlepszych redakcji świata.
Ale emir Kataru dokonał też czegoś, co marzyło się wielu przywódcom państw, również zachodnich, a wychodziło sporadycznie – stał się z zawodu mediatorem. Początki były nieśmiałe: od 2004 r. wysłannicy emiratu angażowali się w uwalnianie zakładników z Zachodu więzionych przez rozmaite frakcje rebelianckie w Iraku, czasem nawet z sukcesem. Kilka lat później Katarczycy bezskutecznie próbowali pojednać jemeńskich rebeliantów Huti z władzami w Sanie. Ciut lepiej poszło zaprowadzenie tymczasowego spokoju w Libanie, gdzie w 2008 r. Hezbollah skonfrontował się z rządem. A już za pełny sukces można uznać negocjacje, które w zasadzie zakończyły krwawy konflikt w sudańskim Darfurze.
W ostatnich latach rozmach działań mediatorów z Dohy jeszcze się zwiększył. Dwa lata temu Katarczycy doprowadzili do powrotu do Ukrainy grupki dzieci, które zostały porwane do Rosji w trakcie trwającej do dziś wojny. A w lipcu w Dosze podpisano porozumienie pokojowe między rządem Demokratycznej Republiki Konga a jedną z najsilniejszych partyzantek, destabilizującej obfite w surowce regiony kraju – M23.
Jednak częścią warsztatu mediatora – pojmowanego tak, jak robią to Katarczycy – jest pajęczyna nieformalnych kontaktów (a bywa, że i sponsoringu) z ugrupowaniami, które budzą na świecie, a w szczególności na Zachodzie, niewiele sympatii. Już w 2013 r. biuro w Dosze otworzyli talibowie – i zaczęły się tajne negocjacje między afgańskimi radykałami a Białym Domem, które finalnie przyniosły zawarte w 2020 r. porozumienie, którego częścią było wyjście Amerykanów i ich aliantów spod Hindukuszu. Na podobnej zasadzie od lat funkcjonują w Katarze przedstawicielstwa Hamasu. Jego wieloletni, oficjalnie emerytowany lider Chalid Meszal, od lat mieszka przeważnie w Katarze – i to on mógł być celem niedawnego ataku rakietowego. Inni hamasowcy też zapewne do niedawna czuli się tam bezpieczniej niż np. w Teheranie, gdzie zginął nie tak dawno temu inny lider ugrupowania Isma’il Hanijja.
Ale talibowie czy Hamas to zapewne ledwie początek długiej listy formacji, z którymi kontakty pielęgnuje Doha. Te koneksje doprowadziły zresztą do największego kryzysu w relacjach Kataru z sąsiadami i ich sojusznikami. W 2017 r. kraje Zatoki Perskiej, na czele z Arabią Saudyjską i Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi – do których potem dołączyły m.in. Egipt i Jordania – ogłosiły bojkot Kataru. Saudyjczycy zamknęli wówczas lądowe przejścia graniczne z emiratem, ustanawiając de facto blokadę.
Poszło o protegowanych Dohy na całym Bliskim Wschodzie. W Syrii państwa Zatoki wspierały zwalczające się frakcje, podobnie w Libii – Katar popierał rząd w Trypolisie, w którego składzie znaleźli się też mniej lub bardziej umiarkowani islamiści; Egipt czy ZEA stoją raczej po stronie rebelianckiej armii gen. Chalify Haftara, który jest znany z niechęci do dżihadystów czy nawet muzułmańskich konserwatystów. Katar nie ma problemu z popieraniem Braci Muzułmańskich, które z kolei u świeckich dyktatorów i monarchów z Zatoki wywołuje ciarki na grzbiecie. Emir podtrzymuje kontakty z Iranem, co dla nieprzepadających za szyitami Saudyjczyków jest niedopuszczalne. Doha w swoim czasie zaprzeczyła też oskarżeniom o wspieranie Państwa Islamskiego, ale zapewne nie monitorowała też szczególnie rygorystycznie, czy przez emirat nie przepływa pomoc dla tych dżihadystów.
Bojkot Kataru trwał niespełna cztery lata i został zniesiony pod presją Kuwejtu i USA, które ostatecznie przekonały Saudyjczyków i ich sojuszników do zniesienia blokady. Oksfordzki politolog Samuel Ramani uznał całą awanturę za niemały sukces Dohy: Katar przetrwał blokadę, wzmocnił się gospodarczo i politycznie, rozbudował armię, zdobył doświadczenie z budowania kontaktów poza regionem (w tym z Iranem, Turcją i muzułmańskimi krajami w Azji Południowo-Wschodniej czy Środkowej). No i nabrał asertywności, najwyraźniej chcąc być naraz czymś na kształt bliskowschodniej Szwajcarii (neutralność) i Norwegii (doświadczenie w mediowaniu w konfliktach). Izraelskie ataki pewnie tę pewność siebie mocno nadszarpnęły. Ale nadszarpnęły też o wiele więcej.
Bliskowschodnie kostki domina
O ile efekty nadzwyczajnego zlotu przywódców państw arabskich i muzułmańskich w Dosze sprowadzać się będą zapewne do retorycznych popisów, o tyle nie pójdą za nim żadne bezpośrednie działania. Wynika to z ich bezsilności wobec Izraela, bezsilności będącej wynikiem budowanego przez dekady przeświadczenia, że USA obronią Izrael przed wrogim atakiem, ale też, że państwa arabskie będą przez USA chronione przed izraelskim atakiem, o ile zachowają odpowiedni dystans.
I takie status quo runęło, gdyż trudno uznać słowa Donalda Trumpa, że „nie jest szczęśliwy z powodu tego ataku”, za gwarancje bezpieczeństwa. Na dłuższą metę to wzmocni przekonanie liderów państw arabskich, że muszą od nowa zbudować bezpieczeństwo swoich reżimów, co oznaczałoby rozkręcenie spirali zbrojeń – i potencjalnych konfliktów – na Bliskim Wschodzie.
Niewykluczony jest powrót Hamasu – czy szerzej: sprawy palestyńskiej – na arabskie salony. Przez wiele lat Arabowie o niej zapominali, koncentrując się na wojnie Ameryki z terroryzmem, Arabskiej Wiośnie czy po prostu bogaceniu się na ropie i gazie. Dramatyczne obrazy z Palestyny mogą okazać się impulsem, który popchnie ich ponownie, przynajmniej na pewien czas, do udzielania mniej lub bardziej symbolicznego wsparcia Palestynie. A co za tym idzie, dla Hamasu, gdyż rywalizujący niegdyś z tym ugrupowaniem Fatah jest dziś stronnictwem zmumifikowanym i bezczynnym. Palestyńscy radykałowie od dekad dobrze przyjmowani byli niemal wyłącznie w Teheranie (który i tak nie miał nic do stracenia), Ankarze (gdzie Erdoğan z przyjemnością prowokował Zachód demonstracjami przyjaźni) czy w Katarze (który uznawał to za przyczynek do kolejnego udanego procesu mediacyjnego). Dziś mogą otworzyć się dla nich nowe drzwi i nowe portfele.
Dodatkowo, kolejną kostką domina mogą być przesunięcia w globalnych sferach wpływów mocarstw. Od dobrych kilku lat bez większego wysiłku można dostrzec, jak państwa arabskie zbliżają się do Rosji, a arbitrem w bliskowschodnich niesnaskach stają się Chiny. Skoro Stany Zjednoczone – czy nawet Zachód – nie radzą sobie z zapewnianiem bezpieczeństwa swoim arabskim sojusznikom, mogą to przecież robić Moskwa czy Pekin. ©Ⓟ