Do niedawna teza o odporności amerykańskiej gospodarki na politykę ekonomiczną Donalda Trumpa – w szczególności coraz wyższe cła na importowane do USA towary – nie budziła większych kontrowersji. Potwierdzały to dane, oceny analityków wskazujące na malejące ryzyko recesji czy rekordowe kursy akcji na Wall Street.

Słabe dane z rynku pracy sygnalizują spowolnienie gospodarcze

Sytuacja zmieniła się 1 sierpnia, po publikacji danych z amerykańskiego rynku pracy. Biuro Statystyki Pracy (BLS) poinformowało, że w lipcu w sektorach pozarolniczych powstało 73 tys. nowych etatów. Wynik był słabszy od prognoz ekonomistów, którzy oczekiwali odczytu nieznacznie powyżej 100 tys. Co więcej, BLS skorygował wcześniej opublikowane liczby. Okazało się, że w maju nie powstało 147 tys. miejsc pracy, lecz jedynie 19 tys. Z kolei wynik czerwcowy został obniżony ze 144 tys. do 14 tys.

Liczba nowych etatów poza rolnictwem to jeden z najważniejszych wskaźników obrazujących kondycję amerykańskiej gospodarki. Wyniki z maja i czerwca, o których pierwotnie informował BLS, sugerowały, że aktywność ekonomiczna jest na solidnym poziomie i nie ma powodów do niepokoju. Nie można powiedzieć tego samego o skorygowanych liczbach. Ostatni przypadek, kiedy trzy miesiące z rzędu powstało mniej niż 100 tys. etatów, miał miejsce – pomijając okres pandemii – w 2012 r.

Wyraźne pogorszenie na rynku pracy rymuje się z innymi sygnałami osłabienia gospodarki USA. Jeden z przykładów to spadek inwestycji, które w drugim kwartale były niższe o 0,1 proc. w porównaniu z tym samym okresem rok wcześniej. Osłabło również tempo wzrostu popytu ze strony konsumentów i prywatnych przedsiębiorstw – do 2,4 proc. w ujęciu rocznym, co jest najsłabszym wynikiem od dwóch lat. Tak jak prognozowali ekonomiści, polityka handlowa Donalda Trumpa tworzy atmosferę niepewności i ogranicza inwestycje przedsiębiorstw, a podwyższone cła działają jak podatek nałożony na konsumentów.

Inflacja i podwyżki ceł obciążają kieszenie Amerykanów

Taryfy coraz wyraźniej wpływają też na inflację. W czerwcu roczna dynamika cen konsumpcyjnych wyniosła 2,7 proc. wobec 2,4 proc. miesiąc wcześniej. W ujęciu miesiąc do miesiąca ceny rosły najszybciej od stycznia. Analitycy Goldman Sachs prognozują, że podwyższone tempo utrzyma się do 2027 r., bo spodziewają się, iż Donald Trump będzie dalej zwiększał bariery celne. Inflacja drenuje kieszenie konsumentów, osłabiając wartość nabywczą ich zarobków. Na koniec 2027 r. tempo wzrostu cen pozostanie wyższe od zakładanych przez Fed 2 proc. To zaś ograniczy władzy monetarnej pole do obniżek stóp procentowych. Wyższy koszt pieniądza oznacza wyższe koszty ponoszone przez gospodarstwa domowe i przedsiębiorstwa. Te wszystkie liczby nie muszą przekładać się na recesję. Niemniej sugerują, że w najbliższych kwartałach tempo wzrostu gospodarczego, utrzymującego się ostatnio na poziomie 2 proc. rocznie, może spaść. Tymczasem celem Donalda Trumpa jest wzrost PKB na poziomie 3 proc.

Pod koniec lipca w mediach społecznościowych prezydenta USA przetoczyła się kampania sławiąca jego dokonania w pierwszych sześciu miesiącach sprawowania urzędu. Na stronie internetowej Białego Domu pojawiła się lista 20 wyborczych obietnic, które spełnił republikanin. Jedna z nich dotyczyła gospodarki – Trump miał zlikwidować inflację i doprowadzić do sytuacji, w której zarobki pracowników fizycznych (blue-collar) rosną w najszybszym tempie od niemal 60 lat. Rzekomym dowodem na to, jak bardzo pomylili się ekonomiści prognozujący negatywne skutki polityki gospodarczej Trumpa, był trwający przez cztery miesiące przyrost nowych miejsc pracy.

Trump zwalnia szefową Biura Statystyki Pracy – zarzuty o manipulacje

To być może tłumaczy reakcję prezydenta na publikację zrewidowanych danych BLS. Trump nakazał zwolnić z pracy ze skutkiem natychmiastowym kierującą biurem komisarz Erikę McEntarfer. Zarzucił jej manipulowanie danymi z pobudek politycznych. Mimo że korekty statystyk są w wielu przypadkach standardem – w szczególności, gdy chodzi o liczbę nowych etatów. Wynika to z metodologii. BLS sporządza raporty w oparciu o ankiety wypełniane przez 121 tys. firm i agencji rządowych, które odpowiadają za 26 proc. miejsc pracy w sektorach pozarolniczych. Z tej grupy ok. 60 proc. podmiotów przesyła dane przed publikacją informacji za dany miesiąc, a w przypadku pozostałych BLS posługuje się szacunkami. Gdy ankietowane jednostki nadsyłają rzeczywiste liczby, biuro koryguje wcześniej opublikowany raport.

Za zwolnienie Eriki McEntarfer na prezydenta spadła krytyka ze strony politycznych oponentów, byłych urzędników i ekonomistów. Zarzucili oni Trumpowi stosowanie standardów rodem z reżimów autorytarnych i podważanie zaufania do informacji publikowanych przez federalne instytucje. Według członków obecnej administracji prezydent chciałby, aby w BLS byli jego ludzie, bo dzięki temu dane dotyczące zatrudnienia będą „bardziej przejrzyste i wiarygodne”.

W posunięciu Trumpa nie chodzi jednak o względy merytoryczne. To kontynuacja strategii określanej przez media jako bait-and-switch. Polega ona na przypisywaniu sobie zasług, gdy z gospodarki płyną pozytywne sygnały – np. gdy rosną kursy na Wall Street albo dane makroekonomiczne są lepsze od oczekiwań. Jeśli pojawiają się problemy, Trump szuka winnych. Na początku prezydentury najczęściej wskazywał na administrację Joego Bidena, przekonując, że gospodarka wymaga po niej „detoksu”. Obecnie winnym jest m.in. Jerome Powell, „najgorszy szef Fed w historii”, który nie chce obniżać stóp procentowych. Erika McEntarfer dołączyła do tego grona za publikację „zmanipulowanych” danych z rynku pracy. Celem jej działań było – według szefa administracji – pokazanie republikanów i jego samego w złym świetle.

Tak jak prognozowali ekonomiści, polityka handlowa Donalda Trumpa tworzy atmosferę niepewności i ogranicza inwestycje przedsiębiorstw, a podwyższone cła działają jak podatek nałożony na konsumentów

Protekcjonizm jako priorytet. Czy taryfy ochronne pomogą gospodarce?

W przypadku polityki handlowej zasługą Trumpa są np. rekordowe wpływy do budżetu z ceł. Albo wynegocjowane z partnerami zobowiązania do inwestowania w USA. Korea Południowa ma wydać w Stanach Zjednoczonych 350 mld dol., Japonia 500 mld dol., a UE 600 mld dol. Wszystko to w zamian za utrzymanie taryf na odpowiednim poziomie. Trump mówi swoim zwolennikom, że to on będzie sterował tymi inwestycjami, a zyski trafią w 90 proc. do Ameryki. To zgodne z logiką prezydenta, który uważa, że wie „lepiej niż ktokolwiek inny, co jest dobre dla rynków i Stanów Zjednoczonych”. W tej narracji nie ma miejsca na niuanse – choćby to, że zobowiązania partnerów do inwestowania w USA mają wypełnić w większości prywatne firmy z tych państw. Jaki mechanizm ma sprawić, że to Trump będzie zarządzał ich inwestycjami?

Obecnie amerykańska gospodarka trawi pierwszą, kwietniową falę ceł wyrównawczych. W tym tygodniu nadszedł czas na drugi etap: podstawowe cła dla kilkudziesięciu partnerów handlowych USA wzrosną z 10 do 11–40 proc. Trump próbował wprowadzić te stawki już cztery miesiące temu, ale wycofał się pod wpływem spadku cen amerykańskich aktywów i narastających ostrzeżeń przed nadchodzącą recesją.

Do prezydenta USA przylgnęła wówczas łatka TACO (Trump Always Chickens Out) – człowieka, który zawsze się wycofuje, gdy pojawiają się przeciwności. Obecnie opór jest mniejszy. Wprawdzie w dniu ogłoszenia podwyższonych ceł kursy akcji na Wall Street spadły najmocniej od dwóch miesięcy, ale większość strat szybko została odrobiona. W połączeniu z przekonaniem o własnej nieomylności powoduje to, że amerykański prezydent brnie w protekcjonistyczną politykę, na której według ekspertów nikt nie zyskuje. ©Ⓟ