Stosunki polsko-niemieckie stały się ostatnio jednym z głównych tematów w krajowej polityce. Nie tylko z powodu zatargu o zawracanie migrantów, lecz także szeregu innych wydarzeń: kontrowersji wokół upamiętnienia w Berlinie polskich ofiar II wojny światowej, renowacji zabytków Wrocławia czy trójmiejskiej wystawy „Nasi chłopcy”, opowiadającej o tysiącach mieszkańców Pomorza przymusowo wcielonych do armii III Rzeszy. Warto przyjrzeć się nieco bliżej tej najnowszej odsłonie antyniemieckiego wzmożenia, zaczynając od perspektywy historycznej, która moim zdaniem może pomóc w zrozumieniu obecnej sytuacji.
60 lat od listu biskupów. Pojednanie czy mit?
W tym roku obchodzimy 60. rocznicę listu biskupów polskich do niemieckich (był to zresztą przyczynek do ustanowienia w Kościele tzw. Roku Pojednania). Orędzie, w którym padły słynne słowa „przebaczamy i prosimy o przebaczenie”, jest powszechnie uznawane za jeden z przejawów wielkości prymasa tysiąclecia kardynała Stefana Wyszyńskiego. Przełom lat 50. i 60. XX w. to czas, kiedy Polacy wychodzą z okresu powojennej odbudowy i mrocznego stalinizmu, poszukując nowej tożsamości, która uwzględni specyfikę naszego dziedzictwa. Władysław Gomułka, który przejął władzę w partii na fali październikowej odwilży 1956 r., dość dobrze wpisuje się wówczas w oczekiwania społeczne. PZPR, a wraz z nią reszta kraju dokonują zwrotu nacjonalistycznego. Objawia się on głównie rozbudzeniem „antysyjonistycznych” emocji, ale dotyka też stosunku Polaków do Niemiec. Miało to przełożenie na losy mieszkańców tzw. ziem odzyskanych, których przynależność etniczna nie była jednoznaczna. Jako osoba pochodząca z Górnego Śląska pamiętam opowieści o krewnych, którzy właśnie wtedy, pod koniec lat 50., wyjechali do Niemiec. Podobna jest historia wywodzących się z Kędzierzyna-Koźla dziadków byłej minister spraw zagranicznych Niemiec Annaleny Baerbock. Oczywiście polityka Gomułki pewnie nie była jedynym ani najważniejszym powodem wyjazdu, ale trudno ją ignorować.
Najwyższa hierarchia kościelna miała świadomość problemów związanych z nacjonalistycznym zwrotem PZPR, zwłaszcza na odcinku niemieckim. Trzeba przy tym pamiętać, że sam episkopat zapewne nie był pewien granicy na Odrze i Nysie. Stolica Apostolska uznała ją w praktyce dopiero w 1972 r., erygując cztery nowe diecezje ze stolicami w Opolu, Gorzowie Wielkopolskim, Szczecinie i Koszalinie, a także dopasowując zasięg archidiecezji wrocławskiej do granic państwowych Polski. Mając na uwadze ten kontekst, ówczesny administrator apostolski we Wrocławiu kardynał Bolesław Kominek (metropolitą został formalnie dopiero wraz ze zmianami z 1972 r.) namawiał prymasa Wyszyńskiego, aby wykorzystać obchody millenijne do zainicjowania pozytywnego gestu w relacjach polsko-niemieckich. Podczas obrad II Soboru Watykańskiego rodzima delegacja wystosowywała oficjalne zaproszenia na ceremonie 1000-lecia chrztu Polski do biskupów z różnych państw. Kardynał Kominek przygotował rozszerzoną wersję listu do niemieckich hierarchów, która zyskała aprobatę Wyszyńskiego. Możliwe, że prymas chciał w ten sposób wyraźnie odróżnić się od nacjonalistycznej retoryki partii komunistycznej, która przygotowywała swoje obchody millenijne niezależnie od Kościoła.
Inicjatywa kardynałów Kominka i Wyszyńskiego spotkała się z ogromnym sprzeciwem nie tylko w PZPR, lecz także w duchowieństwie i wśród wierzących. Partia wykorzystała to jako pretekst do uderzenia w prymasa, a wraz z nim w całą instytucję Kościoła. Inicjatywa nie spotkała się też ze zrozumieniem i z należytą odpowiedzią ze strony niemieckich biskupów, co sam Wyszyński wspominał po latach z dużym rozżaleniem. Historia przyznała jednak słuszność prymasowi tysiąclecia. Orędzie polskich biskupów odegrało niezwykle ważną rolę kilkanaście lat później, w okresie stanu wojennego, kiedy niemieccy katolicy wielkodusznie zaangażowali się we wsparcie Solidarności.
Skąd rośnie niechęć do Niemiec w Polsce? Tło historyczne i współczesne
Wspominam ten list nie tylko z powodu 60. rocznicy, lecz przede wszystkim dlatego, że dostrzegam wiele podobieństw między retoryką polityczną dominującą dziś zarówno na prawicy, jak i lewicy, a narracją wykorzystywaną za rządów Gomułki. Rosyjska inwazja na Ukrainę i niejednoznaczna postawa niemieckiego rządu wobec konfliktu (nie wspominając o wcześniejszych konszachtach gazowych Berlina i Moskwy) negatywnie wpłynęła na postrzeganie naszego zachodniego sąsiada przez polskie społeczeństwo. Jak pokazały badania Przemysława Sadury i Sławomira Sierakowskiego z jesieni 2022 r., wrogość wobec Niemców, którą dotąd kojarzono głównie z prawicowymi wyborcami, po wybuchu wojny pojawiła się również w wielkomiejskim, liberalnym elektoracie. Budowana po upadku komunizmu społeczna sympatia do Niemiec – nazwana kiedyś przez Klausa Bachmanna „kiczem pojednania” – szybko wyparowała. Za sprawą powrotu wojny do Europy głęboko ukryte resentymenty historyczne wyszły z ukrycia.
Czym innym jest jednak ujawniająca się w ostatnich latach społeczna niechęć do Niemiec, a czym innym wykorzystanie jej do celów politycznych. Trudno mi uwierzyć, że erupcja wrogich nastrojów, wzmacniana medialnymi doniesieniami o „rewizjonistycznym” kursie Berlina, nastąpiła spontanicznie. Ktoś raczej uznał, że warto cynicznie tą kartą grać. Akcja z Ruchem Obrony Granic doskonale pasuje do dwóch prawicowych narracji: antymigracyjnej i antyniemieckiej. Są tam nawet symboliczni antybohaterowie – niemieccy pogranicznicy i „inżynierowie z Afryki” (tak pogardliwie określani są imigranci z Bliskiego Wschodu). Co z tego, że sprawcami głośnych ostatnio przestępstw byli przybysze z Gruzji, Wenezueli i Kolumbii, którzy przyjechali do Polski legalnie – nie przez naszą zachodnią granicę.
Rzecz w tym, że nasilenie antyniemieckich nastrojów nie dzieje się w próżni. Nie mam wątpliwości, że choć awanturę nakręcają politycy Konfederacji czy Prawa i Sprawiedliwości, to ich cichymi sojusznikami są kremlowskie służby. One wiedzą, że tak jak nie da się w Polsce grać na budowanie przyjaznego wizerunku Rosji, tak można podważać zaufanie do Zachodu. Zaostrzanie konfliktu polsko-niemieckiego to niezawodny sposób na rozhuśtanie społecznych emocji i destabilizację sytuacji politycznej w kraju. Obserwując wydarzenia ostatnich tygodni, jestem jednocześnie zdumiony i przerażony tym, jak łatwo poszło. Z pewnością udział miały w tym media społecznościowe, nad którymi polskie służby zupełnie nie panują. Dzięki algorytmom, botom i innym narzędziom sztucznej inteligencji negatywne emocje mogą się dziś rozprzestrzeniać jak ogień po słomie. W internecie można bez trudu znaleźć opinie, że celem Niemiec jest odzyskanie utraconych ziem, a działania podejmowane przez władze Wrocławia czy Gdańska, o których szeroko donoszą prawicowe media, to przygotowanie gruntu do przejęcia tych miast przez Berlin. Nie różni się to niczym od rosyjskiej propagandy, która próbuje przekonać Ukraińców, że Polacy marzą o zaanektowaniu zachodniej części ich kraju ze Lwowem. To dla mnie mocna wskazówka potwierdzająca hipotezę o rosyjskim śladzie.
Wszystko to nie oznacza, że nasze relacje z Niemcami są bezproblemowe. Wręcz przeciwnie. Na wielu płaszczyznach – polityki historycznej, energetycznej, bezpieczeństwa, konkurencji – niemiecki rząd prowadzi brutalną grę o swoje interesy, uderzając nierzadko w polską rację stanu. Zajmując się stosunkami polsko-niemieckimi od prawie 20 lat, zdążyłem się skutecznie wyleczyć z entuzjazmu i ze złudzeń co do elit polityczno-biznesowych zza Odry. Kiedy czytam wspomnienia Wyszyńskiego, doskonale rozumiem jego rozżalenie.
Pojednanie nie wyklucza napięć i sporów. A wypominanie sobie dziadków z Wehrmachtu (jako Górnoślązak też go miałem) czy straszenie aneksją ziem odzyskanych jest głupawe, a do tego skrajnie przeciwskuteczne w negocjacjach z rządem w Berlinie. Polska ma pełne prawo dopominać się od Niemiec symbolicznego i materialnego zadośćuczynienia za straty spowodowane II wojną światową (nawet jeśli nie nazwiemy tego wprost reparacjami). Co więcej, uważam, że osiągnięcie takiego celu leży w zasięgu naszych możliwości. Oczywiście o ile będziemy konsekwentni i nie popadniemy w antyniemiecką histerię, którą nasi partnerzy wykorzystają przeciwko nam.
Czy Kościół może zatrzymać falę nacjonalizmu?
Z dużym uznaniem przyjąłem komunikat metropolity wrocławskiego i wiceprzewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski abp. Józefa Kupnego, który powołując się na dziedzictwo swojego poprzednika kardynała Kominka, napisał: „Czuję się wręcz zobowiązany, by przypomnieć, iż to właśnie z Wrocławia wyszła niesamowita iskra pojednania polsko-niemieckiego. Pragnę ją kontynuować. Pojednanie tak pojmowane nie oznacza jednak rezygnacji z polskiej racji stanu”. Dzień później wystosował kolejny komunikat: „Gdy państwo i społeczeństwo jest tak mocno podzielone oraz skonfliktowane – jako Kościół i jako biskupi – powinniśmy zachować postawę «ponad podziałami». Na pewno nie zadziałamy na rzecz pojednania, opowiadając się po jakiejś stronie politycznego sporu. Wtedy nie zbudujemy mostów”.
Wiceprzewodniczący KEP do tej pory nie dał się poznać jako „gracz” w przestrzeni politycznej, więc nie spodziewałem się takiej reakcji. Zwłaszcza że przesłanie arcybiskupa kontrastuje z narodowymi emocjami, które szeroko rozprzestrzeniły się w tradycyjnie katolickim elektoracie za sprawą m.in. Grzegorza Brauna. Choć Kościół nie odgrywa już tak ważnej roli politycznej jak w latach PRL, to niewykluczone, że jest jedną z ostatnich instytucji życia publicznego, która ma potencjał, by zatrzymać rozkręcające się narodowe szaleństwo.
Chciałbym, aby podobnych głosów ze strony duchownych było więcej. Jeśli współczesny Kościół ma nieść swoje dziedzictwo i nadal wpływać na losy państwa, to powinien aktywnie działać na rzecz budowania społecznego pokoju i depolaryzacji. ©Ⓟ