Jeśli strona, z którą pracujemy, stosuje sztuczki i wciąga nas z powrotem w problemy, mamy do czynienia z tym samym problemem, z którym mieliśmy wcześniej do czynienia – tak prezydent Rwandy Paul Kagame komentował w ostatni weekend porozumienie pokojowe z Demokratyczną Republiką Konga, podpisane ledwie tydzień wcześniej w Waszyngtonie. Wypowiedź mało klarowna, za to jasno przebija z niej sceptycyzm, czy umowa długo się utrzyma. Wrogość między DR Konga, drugim pod względem wielkości krajem Afryki, a Rwandą, jego maleńkim sąsiadem, przełożyła się w ostatnich trzydziestu latach na ciąg wojen domowych we wschodniej części DR Konga, w których zginęło ok. 6 mln ludzi. Konflikty ciągną się od lat 90., od czasu ludobójstwa w Rwandzie – i przeważnie sprowadzają się do podsycania rebelii na terytorium większego sąsiada.
„Cudowny triumf” – tak prezydent USA Donald Trump skwitował ceremonię podpisania porozumienia między Kinszasą a Kigali. Porozumienie zawiera zobowiązania do: wstrzymania wrogich działań, poszanowania integralności terytorialnej sąsiada i wstrzymania wsparcia dla wszelkich nieformalnych grup zbrojnych. Umowie przyklasnęli Rosjanie, Francuzi, ONZ i Unia Afrykańska. Finalnym aktem ma być szczyt prezydentów Konga i Rwandy w Waszyngtonie, który symbolicznie otworzy nowy rozdział. W nowym status quo Amerykanie chcą sobie przy okazji zabezpieczyć dostęp do złóż rzadkich surowców, które stanowią bogactwo – i przekleństwo – DR Konga.
Problem w tym, że Waszyngton wkracza na bardzo grząski grunt. W DR Konga roi się od zbrojnych milicji i bojówek, na które Rwanda nie ma wpływu. Nabrzmiewa także konflikt między prezydentami – byłym i obecnym: choć Joseph Kabila oddał władzę w 2018 r. w pokojowy sposób, to Felix Tshisekedi – jak się powszechnie uważa – przejął ją, gwarantując poprzednikowi zachowanie nieformalnych wpływów i immunitetu. Alians polityków zaczął się sypać wkrótce po głosowaniu, a ostatnio to już otwarty konflikt. A wszystkiemu przyglądają się z boku Chińczycy, którzy w ostatnich dwóch dekadach kurczowo uchwycili się złóż rzadkich surowców, z kongijskim kobaltem na czele. „Cudowny triumf” Waszyngtonu może się zatem zakończyć spektakularną klapą.
Scheda po Kogucie
Afrykańska Wojna Światowa, Wieczna Wojna, Wojna-Ośmiornica – sami Kongijczycy, ale i zagraniczni reporterzy czy eksperci rywalizują o to, jak nazwać kolejne fale przemocy, które przetaczają się przez ten kraj. Pierwsze wybuchły w chwili, gdy w 1960 r. z Konga wyjeżdżali Belgowie: w poszczególnych regionach wybuchały rebelie – dawnych niewolników, głodujących rolników, plemion, które były zbyt słabe, by zyskać wpływ na nowe państwo, plemion, które były zbyt silne, by pogodzić się z faktem, że wpływem trzeba byłoby się podzielić.
Olbrzymią większość buntów stłumił Joseph-Désiré Mobutu. „Przy wsparciu zachodnich rządów motywowanych zimnowojenną rywalizacją oraz zagranicznych najemników obalił wyłoniony w wyborach rząd. Przyznał sobie wyjątkową władzę, zdusił rebelie z wyjątkiem odległych regionów Fizi i gór Ruwenzori, a w 1967 r. zlikwidował wszystkie partie i założył Mouvement populaire de la révolution (MPR), którego członkiem zostawał w chwili urodzenia się każdy Kongijczyk” – pisze Jason K. Stearns, znawca meandrów kongijskiej historii, w książce „The War That Doesn't Say Its Name: The Unending Conflict In The Congo”.
Na ok. 30 lat w DR Konga (według reżimu: Zairze) zapanował Pax Mobutuensis. W pierwszej dekadzie dyktatura przyniosła pewne korzyści: po latach kolonialnej eksploatacji, w stosunkowo stabilnych warunkach wewnętrznych oraz przy wsparciu Zachodu, który dbał o swojego alianta w sercu Afryki, mieszkańcy mieli szansę nieco odetchnąć i się wzbogacić. Ale z czasem tempo rozwoju zaczęło zwalniać, za to pięść Mobutu twardnieć: jego biografie odnotowują paskudny los adwersarzy reżimu, jego coraz to bardziej ekstrawaganckie szaleństwa, a przede wszystkim system rządów oparty na szczuciu na siebie poszczególnych grup społecznych, organizacji, plemion, etnosów. O ile na początku rządów dyktator unifikował ludy kraju, to pod ich koniec zasiewał już ziarno pod przyszłe wojny domowe.
Waszyngton wkracza na bardzo grząski grunt. W DR Konga roi się od zbrojnych milicji i bojówek, nabrzmiewa także konflikt między prezydentami – byłym i obecnym
„Wszechmocny wojownik, który pozostawia za sobą ogień i kroczy od zwycięstwa do zwycięstwa, a nic ani nikt nie może go zatrzymać” lub „Kogut, który nie przepuszcza żadnej młodej kurce” – jak tłumaczy pełne nazwisko Mobutu w najbogatszej wersji jego biograf Jean-Pierre Langellier – krytyczny błąd popełnił w 1994 r. Gdy w sąsiedniej Rwandzie bojówkarze Hutu, którzy wcześniej dopuścili się aktów ludobójstwa, znaleźli się w odwrocie – przyjął ich na terytorium swojego kraju, pozwolił zbudować obozy szkoleniowe i zapewnił ochronę. Wkrótce później, w 1996 r., reżim nakazał też natychmiastowe opuszczenie kraju wszystkim Tutsi, którzy trafili tam wcześniej. Doprowadziło to do wspólnej inwazji wojsk Rwandy i Ugandy na DR Konga (Zair), które w ciągu kilku miesięcy opanowały kluczowe ośrodki kraju i doprowadziły do upadku reżimu.
Na rwandyjskich czołgach wjechał do ojczyzny wygnany przed laty opozycjonista Laurent-Désiré Kabila. W 1965 r. był on jednym z głównych bohaterów afrykańskich dzienników Che Guevary – ikoną lenistwa, przesądów, słomianego zapału i niedzielnego rewolucjonisty, które tak drażniły przybysza z Ameryki Łacińskiej. Kabila przez ponad 30 lat od momentu wygnania zabiegał w zasadzie przede wszystkim o to, by dostawać skromną pensyjkę i w zaciszu niewielkiego domku pisać apele o obalenie Mobutu. Rwandyjska interwencja okazała się darem niebios: bez żadnego wysiłku dawny rewolucjonista dostał jak na tacy wielki kraj i władzę.
Ale była też przekleństwem. Kraj bowiem rychło poszedł w rozsypkę, zaroiło się od secesjonistów, gospodarka do reszty podupadła, a nowy przywódca najwyraźniej postanowił powetować sobie dekady skromnego życia na wychodźstwie. Do tego wszystkiego zaczął zwalczać swoich przeciwników równie brutalnie jak poprzednik. Dotyczyło to także dzieci-żołnierzy, w Kongu nazywanych kadogo, którym nowe rządy niekoniecznie się podobały – co kończyło się czasem spacerem przed pluton egzekucyjny. I to właśnie jeden z dawnych kadogo, pełniący funkcję ochroniarza Kabili, wszedł w styczniu 2001 r. do gabinetu prezydenckiego i z bezpośredniej bliskości wpakował mu cztery kule w brzuch. Lekarze ze szpitala w Zimbabwe, dokąd dowieziono go helikopterem, jeszcze przez kilkadziesiąt godzin próbowali ratować mu życie. Bezskutecznie.
Miraż reform
O dziwo, po śmierci prezydenta sterów państwa nie przechwycili inni weterani rewolucji czy przedstawiciele silnych regionów czy plemion. Władzę wciśnięto w ręce 29-letniego wówczas Josepha Kabili, zwanego „Kabila fils” (Kabila junior). „We wczesnym okresie rządów syn Laurenta-Désiré'a Kabili zyskał uznanie międzynarodowych graczy za swoje widoczne starania o zachowanie pokoju w kraju i budowanie zaufania między zwaśnionymi stronami kongijskich konfliktów” – pisała Marta Iñiguez de Heredia w eseju podsumowującym kilkanaście lat rządów Kabili, opublikowanym na łamach magazynu „Current History”. „Ale skończył w pogardzie, obwiniany za przykładanie ręki do przeciągania walk i coraz wyraźniejszego przechodzenia na ścieżkę rządów autorytarnych” – dodaje.
Rzeczywiście, przez kilka lat wydawało się, że junior niesie nadzieję. Już w 2002 r. zawarto porozumienie, na bazie którego główni adwersarze dokonali podziału władzy w kraju. W 2005 r. odbyło się referendum, które utorowało drogę do przyjęcia nowej konstytucji. Rok później odbyły się pierwsze wolne wybory od czasów ogłoszenia niepodległości (80 proc. kosztów głosowania pokryła UE). Choć wygrana Kabili juniora była kontestowana, a wierne mu bojówki starły się na ulicach Kinszasy z milicjami jego przeciwnika, niegdysiejszego watażki Jean-Pierre'a Bemby, młody reformator utrzymał się u steru władzy.
Tyle że wkrótce już trudno było uznać go za reformatora. Liberalizacja gospodarcza sprowadziła się głównie do wyprzedaży licencji i zakładów wydobywczych – ropy, złota, tantalu, kobaltu i innych skarbów kongijskiej ziemi. Wzbogacili się na tym głównie ludzie związani z prezydentem, zaś reszta kraju – nie wyłączając regionów kryjących bogactwa – nie zyskała nic. Od 2010 r. zaczęły się represje przeciwników i krytyków prezydenta: ich ofiarą padali politycy, dziennikarze, działacze praw człowieka, aktywiści ekologiczni. Zaniechano sporej części reform zapowiedzianych w poprzednich latach, w tym organizowania wyborów władz lokalnych.
Siłą inercji Joseph Kabila wygrał wybory raz jeszcze, w 2011 r. Tym razem Europa przyglądała się już głosowaniu z dystansem, inni gracze też woleli się nie mieszać. „Strategie, do jakich uciekł się Kabila, by uniknąć oddania rządów, gdy skończyła się jego druga kadencja w grudniu 2016 r., niewątpliwie wzmocniły nową prodemokratyczną falę w Kongu” – twierdzi de Heredia. Propozycje zmiany konstytucji czy – potrzebnego rzekomo w tym celu – przeprowadzenia spisu powszechnego dałyby prezydentowi lata dodatkowego pełnienia funkcji. I choć żaden pomysł nie został ostatecznie zrealizowany, to i tak „Kabila fils” zyskał dwa lata, do wyborów w grudniu 2018 r.
Co dokładnie wydarzyło się w owym roku nie jest jasne. Formalnie rzecz biorąc, wygrał jeden z kandydatów opozycji Felix Tshisekedi. Ale już w odbywających się jednocześnie wyborach parlamentarnych 70 proc. miejsc w parlamencie wzięli politycy z partii Kabili, podczas gdy partyjni towarzysze Tshisekediego nie zdobyli żadnego. W sondażach prezydenckich prowadził inny opozycjonista Martin Fayulu, przypisywano mu poparcie na poziomie 60 proc. Jak wspomina de Heredia, tuż po wyborach w 2018 r. wielu ekspertów uważało je za osobliwy wariant scenariusza „Putin-Miedwiediew”, w którym polityk dzierżący władzę wycofuje się pozornie na drugi plan, by wkrótce powrócić. Jeżeli tak było, to najwyraźniej coś „nie pyknęło”.
Starcie prezydentów
– Wszystko dowodzi spektakularnego upadku demokracji w kraju – przemówił do rodaków Joseph Kabila w nagraniu, które w maju pojawiło się znienacka na YT, po czym równie szybko zniknęło. – Prezydent próbuje podkopywać konstytucję, parlament nie jest w stanie pociągnąć go do odpowiedzialności, a wymiar sprawiedliwości na to wszystko pozwala. Armię narodową zastąpiły bandy najemników, zbrojne grupy, milicje plemienne, a zagraniczne siły zbrojne nie tylko pokazują im ich ograniczenia, ale też popychają kraj ku nieopisanemu chaosowi. Ta dyktatura musi dobiec końca, a demokracja, zarządzanie gospodarką i społeczeństwem muszą zostać odbudowane – dorzucał.
Alians Tshisekediego i Kabili skończył się szybciej niż ktokolwiek byłby to w stanie przewidzieć. Już w 2020 r. partie obu polityków zerwały powyborczą koalicję. Do wiosny 2021 r. prezydent pozbył się współpracowników poprzednika z najważniejszych stanowisk rządowych. Wkrótce później wezwał do audytu kontraktów, jakie poprzednia administracja zawarła z Chińczykami – zwłaszcza wartej miliardy dolarów umowy zakładającej powstanie Sino-Congolese Mining (Sicomines), konsorcjum mającego rozbudowywać infrastrukturę państwa w zamian za dostęp do złóż rzadkich minerałów. W listopadzie 2021 r. otworzono śledztwo w sprawie rzekomego zagarnięcia przez Kabilę i jego klikę 138 mln dol. państwowych pieniędzy. Choć sprawa długo nie nabrała dynamiki, Kabila wolał w 2023 r. wyjechać z kraju.
Ale na wizerunku szeryfa, jaki zapewne starał się tworzyć Tshisekedi, wkrótce też pojawiły się rysy. Największe po wyborach w 2023 r., kiedy to prezydent zawalczył o reelekcję: miał wówczas zdobyć 73 proc. głosów. Jasne, to wciąż nie jest 100 proc. Saddama Husajna z referendum w 2002 r. czy 99,9 proc. Kim Dzong Ila z wyborów w 2009 r., ale rywale i tak uznali wynik za „skandal”. – Nie do zaakceptowania – mówił znany z poprzednich wyborów Fayulu. Raporty niezależnych organizacji, dokumentujące liczne nieprawidłowości, wylądowały w szufladach, a prezydent zabrał się za rządzenie.
Być może dla odwrócenia uwagi od kontrowersyjnych wyborów, wraz z początkiem 2025 r. sprawa Kabili znowu znalazła się na czołówkach afrykańskich i światowych mediów. Teraz najważniejszym przewinieniem byłego prezydenta miałoby być popieranie przez niego rebeliantów z ruchu M23, który opanował znaczne połacie wschodniej części kraju. Tym razem były prezydent poszedł na zwarcie. Najpierw wrzucił na YT swoją tyradę, a kilka dni po tej decyzji wrócił do DR Konga – prosto do opanowanego przez M23 miasta Goma, stolicy prowincji Kiwu Północne. „Były prezydent Joseph Kabila pojawił się w Gomie. Życzymy miłego pobytu na terenach wyzwolonych” – napisał rychło potem rzecznik M23 na stronach portalu X. Pobyt sprowadzał się podobno do spotkań z liderami religijnymi i przechadzek po ulicach miasta, a formalnie – do próby skłonienia przywódców M23 do rozpoczęcia negocjacji pokojowych.
Wycieczka do Gomy podziałała na rząd w Kinszasie jak płachta na byka. Zdelegalizowano partię byłego prezydenta, a Senat zdecydował o odebraniu Kabili immunitetu za „zdradę, zbrodnie wojenne i zbrodnie przeciw ludzkości”, związane z rzekomym poparciem dla M23. Finalnie, lokalna instytucja nadzorująca media zabroniła publikowania jakichkolwiek informacji o działaniach Kabili.
Czysto teoretycznie porozumienie zawarte z Rwandą może po części torować drogę do zawarcia rozejmu z M23 – bowiem to Kigali stanowi w olbrzymiej mierze zaplecze rebelii, a zapisy porozumienia w sposób niebezpośredni odnoszą się właśnie do frontu we wschodnim Kongu. Ruszyły zresztą także bezpośrednie negocjacje między rządem Tshisekediego a rebeliantami – prowadzą je, z błogosławieństwem Białego Domu, Katarczycy. Pytanie, na ile pojawienie się Kabili może proces pokojowy wesprzeć, a na ile – storpedować. Tego czynnika bowiem mediatorzy się zapewne nie spodziewali. A może zresztą oznacza to powrót gracza, o którym dotychczas wspomnieliśmy tylko zdawkowo.
Mentorzy z Pekinu
„W około osiemdziesięciu pięciu przypadkach na sto za kontraktem na wydobycie minerałów stoi firma z Chin. Większość tych umów jest nietransparentna. Koncerny nie chcą ujawniać warunków kontraktu. Za poprzedniej władzy wszystko było załatwiane za łapówki. Chcemy upublicznić szczegóły i pociągnąć Chińczyków do odpowiedzialności” – mówił jeden z urzędników administracji Tshisekediego amerykańskiemu pisarzowi Siddharthowi Karze, autorowi reportażu „Krwawy kobalt. O tym jak krew Kongijczyków zasila naszą codzienność”.
Tu Kabila wydaje się być jednym z kluczowych elementów. Kontakty w Pekinie miał okazję nawiązać już w czasach prezydentury swojego ojca, kiedy został wysłany przez seniora na studia na Narodowym Uniwersytecie Obrony prowadzonym przez chińską armię w Pekinie. Zgodnie ze spekulacjami już po objęciu prezydentury jego służby bezpieczeństwa były wyposażane przez swoich chińskich odpowiedników, chińska dyplomacja miała też wspierać jego rząd. Za tym poszły też w końcu pieniądze: prezydencka familia miała założyć m.in. firmę Strategic Projects And Investments, która – według śledztwa przeprowadzonego przed kilkoma laty przez agencję Bloomberg – zagarniała opłaty drogowe na drogach budowanych przez sojuszników z Pekinu w zamian za prawo do wydobycia minerałów (kontrakt stulecia w ramach Sicomines). Tylko w przypadku jednej z kilku głównych tras przecinających kraj było to w sumie ponad 300 mln dol.
W tej układance Tshisekedi chce zastąpić chińskie wpływy amerykańskimi, o czym – teoretycznie – może też świadczyć umowa na eksploatację niektórych złóż, która jest elementem porozumienia pokojowego podpisanego ostatnio w Białym Domu. Jest zresztą co zastępować: choć Siddharth Kara napisał książkę o Kongu, to Chińczycy są w niej stale obecni – wyjąwszy samo fizyczne wydobycie minerałów, tworzą i kontrolują praktycznie całość łańcucha dostaw, od skupów prymitywnie przebranego pierwotnego surowca, przez jego chemiczną selekcję, wywóz z kraju, aż po fabryki baterii i akumulatorów, m.in. do telefonów komórkowych czy aut elektrycznych. „W czasie moich ostatnich badań terenowych w Górnej Katandze i Lualabie, w listopadzie 2021 r., w obu prowincjach istniało łącznie dziewiętnaście wielkich kompleksów wydobywczych miedzi i kobaltu, z których piętnaście należało do chińskich koncernów górniczych lub było przez nie kontrolowanych” – pisze Kara. Dodajmy, że pozostałe są na głucho zamknięte lub ledwo działają. Biorąc to pod uwagę, można tylko przypuszczać, jak potężnym środkiem nacisku byłaby dla Pekinu groźba odcięcia świata od dostaw kobaltu. I to właśnie za Wielkim Murem może się kryć rozwiązanie wielu problemów w sercu Afryki.
Ten splot wewnętrznych rywalizacji politycznych, lokalnych rebelii – których listę opanowane przez M23 Kiwu Północne zaledwie otwiera – a także afrykańskich i globalnych powiązań rozmaitych kongijskich sił polityczno-militarnych rzeczywiście przypomina oplatającą ten nieszczęsny kraj ośmiornicę wojen, o której pisał niegdyś kongijski historyk Isidore Ndaywel è Nziem. Uwolnienie od niej Konga będzie wymagało cierpliwego i powolnego odcinania ramion jedno po drugim, a nie szybkiego jednego „cudownego” cięcia, jak sobie to mogą wyobrażać urzędnicy w Waszyngtonie. ©Ⓟ