Trzech starych gniewnych ludzi, którzy mogą doprowadzić do tego, że wszyscy zginiemy. Niekompetentni, wiedzeni chęcią przetrwania lub skorumpowani – nie są w stanie rządzić swoimi krajami, a co dopiero mówić o podejmowaniu decyzji, które narażają na niebezpieczeństwo cały świat – grzmiał w ostatni weekend Simon Tisdall, komentator od wielu lat związany z dziennikiem „The Guardian”.
Epitety odnoszą się do prezydenta USA Donalda Trumpa (79 lat), najwyższego przywódcy Islamskiej Republiki Iranu ajatollaha Alego Chameneiego (86) oraz izraelskiego premiera Binjamina Netanjahu (75). Wszyscy trzej mieli swój udział w konflikcie, który może co najmniej przynieść reszcie świata skok cen surowców i kolejne napięcia. Wszyscy kierowali się przy tym nie dobrem i bezpieczeństwem własnych krajów, lecz osobistym interesem.
Dobitnie przekonują się o tym dziś Irańczycy i Izraelczycy. Z końcem trzeciego dnia wymiany ognia ci pierwsi doliczyli się 224 zabitych i kilkuset rannych, ci drudzy mówili o dziesięciu śmiertelnych ofiarach irańskich ataków rakietowych i kilkudziesięciu rannych. Trudno te dane niezależnie potwierdzić. Komentatorzy sugerowali, że obie strony mogą nimi manipulować, choć zdania są podzielone, czy zawyżając, czy zaniżając ich liczbę.
Obrona obu krajów kuleje, choć irańska nieporównywalnie bardziej: już w pierwszych godzinach izraelskiej operacji zginęli szef osławionego paramilitarnego Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej (tzw. pasdarów) Hossein Salami i szef sztabu sił zbrojnych generał Mohammad Bagheri. Zabito także kilku naukowców związanych z irańskim programem nuklearnym. Los elit reżimu ajatollahów jest społeczeństwu raczej obojętny, zwłaszcza że pamięć o brutalnym stłumieniu prodemokratycznych demonstracji z lat 2022–2023 pozostaje żywa. Tyle że to zwykli ludzie stanowią większość ofiar izraelskich uderzeń. – To się nie powinno zdarzyć: cywile w Teheranie czy innym irańskim mieście nie powinni ucierpieć – mówił reporterom BBC anonimowy rozmówca w irańskiej stolicy. – Nie popieram reżimu, ale tu chodzi o Iran, o dom. Oni nas atakują, niszczą infrastrukturę, zabijają naszych ludzi – dorzucił inny.
Państwo żydowskie też nie może się czuć pewnie. Gdy irańskie pociski spadły tam w kwietniu 2024 r. – po rajdzie Izraelczyków na grupę dowódców pasdarów przebywającą w Damaszku – przez Żelazną Kopułę przedarły się nieliczne z ponad 300 rakiet i dronów. Mówiono wówczas o skuteczności obrońców (zginęła jedna osoba). Rzecz w tym, że irański odwet był dosyć symboliczny. Wystrzelone rakiety nie należały do najnowszych, a reżim ajatollahów nie zareagował na wsparcie zachodnich sił lotniczych w ich strąceniu.
Tym razem jest inaczej. Iran strzela tym, co ma w arsenale najlepsze – pociskami balistycznymi dalekiego zasięgu. Niektóre z nich przebiły się przez Żelazną Kopułę, spadając na budynki Tel Awiwu, Hajfy i mniejszych miasteczek, takich jak Bat Jam. Zapasy pocisków – jak podaje korespondentka magazynu „The New Yorker” w Izraelu Ruth Margalit – sięgają 2 tys. sztuk, a reżim ma możliwości produkowania pięćdziesięciu miesięcznie. To oznacza, że ataki o obecnym natężeniu mogłyby potrwać jeszcze kilka tygodni, zaś w nieco mniejszej skali ciągnąć się miesiącami.
Radykalni i racjonalni
Przez dekady stan zamrożonej konfrontacji był obu stronom na rękę. „Choć Rewolucja Islamska była ciosem dla Izraela, nie powstrzymało to państwa żydowskiego przed wspieraniem Iranu i staraniami o poprawę relacji z rządem Chomeiniego jako przeciwwagi dla arabskich wrogów Izraela” – pisał persko-amerykański ekspert Trita Parsi w książce „Treacherous Alliance: The Secret Dealings of Israel, Iran and The U.S.”. „O ironio, gdy irańscy liderzy wzywali w latach 80. do zniszczenia Izraela, Izrael i prożydowskie lobby w Waszyngtonie przekonywały Stany Zjednoczone, by nie przywiązywały wagi do irańskiej retoryki” – dodawał. Z drugiej strony Parsi podkreśla, że Teheran trzymał się pragmatycznej taktyki: „szczekać, ale nie kąsać”.
I rzeczywiście, interesy obu państw niekiedy przeplatały się w zadziwiający sposób. W czasie wojny irańsko-irackiej Izrael wspierał logistycznie Teheran. Jeszcze przed powstaniem Hezbollahu Tel Awiw widział w libańskich szyitach siłę zdolną ukrócić wpływy Palestyńczyków pod wodzą Jasira Arafata za swoją północną granicą. Przez lata Teheran zabiegał o odebranie pieniędzy, które Izraelczycy byli winni jeszcze reżimowi szacha, m.in. za zrealizowane przed 1979 r. dostawy ropy. I częściowo, dzięki pośrednictwu Turcji, osiągnął sukces. Izraelski biznesmen i przyjaciel kolejnych przywódców państwa żydowskiego Sammy Ofer został tuż przed śmiercią oskarżony o prowadzenie potajemnych interesów z Irańczykami. W 2003 r. ówczesny prezydent Iranu Mohammad Chatami złożył USA nie tylko dyskretną ofertę rozbrojenia nuklearnego swojego kraju, lecz także oficjalnego uznania Izraela (Biały Dom zlekceważył próby nawiązania kontaktu). W 2005 r., podczas pogrzebu Jana Pawła II, Chatamiego usadzono obok prezydenta Izraela Mosze Kacawa. Obaj politycy podobno przywitali się uściskiem dłoni i rozmawiali z sympatią – Chatami stanowczo temu zaprzeczał, gdy zaatakowali go rodzimi radykałowie.
Po Chatamim w Iranie nastały czasy prezydenta Mahmuda Ahmadineżada, który zasłynął z deklaracji „wymazania Izraela z kart historii”. W 2009 r. do władzy powrócił Binjamin Netanjahu, który uznał reżim w Teheranie za największego wroga swojego kraju. W 2016 r. do Białego Domu po pierwszy raz wprowadził się Donald Trump i od razu zerwał porozumienie nuklearne z Iranem zawarte przez administrację Baracka Obamy.
Przez te wszystkie lata nie było jasności, czego chce Teheran. Chomeini oficjalnie odcinał się od planów budowy broni nuklearnej, za to jego następca widział w niej gwarancję bezpieczeństwa reżimu. Porównywał losy Saddama Husajna i Kim Dzong Ila: pierwszy broni nie miał i upadł po inwazji USA, drugi zmajstrował arsenał nuklearny i o siłowym obalaniu reżimu w Korei Północnej nikt na Zachodzie dziś nie mówi. Muhammad el-Baradei, u progu XXI w. szef Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej i pośrednik w negocjacjach rozbrojeniowych z Iranem, Libią i Koreą Północną, w swoich wspomnieniach pisze, że Irańczycy lawirowali i ukrywali realny potencjał swoich instalacji. Ale Amerykanie też nie grali czysto: oszukiwali Irańczyków, jawnie ich lekceważyli, zrywali rozmowy. Dopiero dekadę później Barack Obama i Hasan Rouhani dobili targu.
Izraelczycy nie przyglądali się negocjacjom obojętnie. Co najmniej pięciu irańskich naukowców ze ścisłego kierownictwa programu nuklearnego zginęło w latach 2010–2020 w skrytobójczych zamachach. Jeden wsiadł na motocykl, w którym ukryto ładunek wybuchowy, inni jechali samochodami, gdy motocykliści przyczepili im bombę do karoserii. Kolejnego dopadli w korku i zasypali jego auto gradem kul. Jeszcze innego dosięgł snajper. Profesor Ferejdun Abbasi, szef Irańskiej Organizacji Energii Atomowej i jedna z pierwszych ofiar izraelskich ataków z ubiegłego tygodnia, był celem zamachu już w 2010 r., ale ładunek wybuchowy przyczepiony do samochodu okazał się zbyt słaby. Do tego dochodzi sabotaż, którego najbardziej dobitnym przykładem było wpuszczenie do k omputerów w kilku irańskich ośrodkach nuklearnych wirusa Stuxnet. Zaburzył on pracę wirówek, a w konsekwencji całych instalacji do wzbogacania uranu.
Konfrontacja miała stosunkowo ograniczony zasięg. „Izraelskie obawy przed nuklearnym Iranem są zrozumiałe, nawet jeśli nikt w Izraelu nie wierzy, że Iran użyłby przeciw niemu broni masowego rażenia” – pisze Parsi, podkreślając, że taki atak doprowadziłby do zniszczenia reżimu w Teheranie. „Jego przywódcy cywilni i wojskowi zdają sobie sprawę, że izraelski arsenał liczy 200 głowic atomowych i liczą się z możliwością drugiego uderzenia nuklearnego z pokładu okrętów podwodnych Dolphin. (…) Większość strategów w Izraelu uważa irański rząd za ekstremistyczny i radykalny – ale też racjonalny” – tłumaczy Parsi.
Niejasne cele Izraela
„Nadszedł czas, by Irańczycy zjednoczyli się wokół swojej flagi i historycznego dziedzictwa, broniąc wolności przed złym i opresyjnym reżimem” – taki passus znalazł się w oświadczeniu wydanym przez Netanjahu w piątek wieczorem. „Droga powietrzna do Teheranu stoi otworem” – dowodził jeden z dowódców Sił Obrony Izraela (IDF). „Irański dyktator bierze obywateli za zakładników, prowadząc do sytuacji, w której płacą oni – zwłaszcza mieszkańcy Teheranu – cenę za szkody wyrządzane obywatelom Izraela” – dowodził minister obrony Israel Katz. – „Jeśli Chamenei będzie dalej wystrzeliwać rakiety w kierunku Izraela, Teheran będzie płonąć” – zapowiedział.
Brakowało w tym wszystkim jednoznacznego komunikatu, co Tel Awiw chce osiągnąć. Pierwotnie chodziło – w dużym uproszczeniu – o zatrzymanie programu nuklearnego; teraz – gdy lista celów nalotów powiększyła się m.in. o instalacje naftowe i gazowe – o zatrzymanie ataków odwetowych Iranu. Może chodzi zatem o wymianę serii brutalnych ciosów, po której obie strony odtrąbiłyby zwycięstwo, jak w zeszłym roku. Ale skala wymiany ognia i apele Netanjahu do Irańczyków wywołały spekulacje o tym, że Tel Awiw chce obalić reżim w Teheranie.
Taki cel wydaje się jednak mało realny. Trudno sobie wyobrazić lądową inwazję – już pomijając, że duża część IDF jest zaangażowana w Strefie Gazy i na granicy z Libanem. Po drodze Izraelczycy musieliby przeciąć Jordanię, Irak lub Syrię. Desant z powietrza – pomimo dominacji w powietrzu – również nie wygląda na wiarygodną opcję.
Scenariusz powstania antyreżimowego teoretycznie byłby najbezpieczniejszy, lecz jego szanse realizacji wydają się niskie. Po pierwsze, choć większość Irańczyków nie cierpi swoich przywódców, to z programu nuklearnego są dumni (tak było też 20 lat temu, gdy administracja George'a W. Busha dywagowała na temat obalenia ajatollahów). – Tylu naukowców ciężko pracowało, żeby go zbudować, sami to osiągnęliśmy, a teraz chcą nam to zabrać. Próbują nas zmusić do podporządkowania się ich woli. To nieakceptowalne – mówił reporterowi BBC jeden z mieszkańców Teheranu. – Ile mamy jeszcze żyć w strachu? Zabili tylu naukowców i teraz chcą siadać do negocjacji? Co negocjacje znaczą w tym momencie? Co pozostało do powiedzenia? – pytał retorycznie inny.
Po drugie, Irańczycy wciąż próbują dojść do siebie po krwawej konfrontacji z reżimem w latach 2022–2023. W czasie zamieszek zginęło wówczas co najmniej 551 ludzi (dane organizacji Iran Human Rights), ok. 20 tys. zostało aresztowanych, na 11 osobach wykonano wyroki śmierci (ostatni zaledwie kilkadziesiąt godzin przed izraelskim atakiem). Egzekucje mogą grozić nawet kilkuset kolejnym osobom (orzeczenia sądów nie są jawne). Pamięć o fali represji jest na tyle żywa, że Irańczycy raczej nie będą ryzykować ponownego wyjścia na ulice. Nie mówiąc o tym, że trudno sobie wyobrazić, by zrobili to na wezwanie Benjamina Netanjahu.
I po trzecie, jedynym obszarem, w jakim ajatollahowie okazali się być sprawni, jest pacyfikowanie opozycji. – Protestującym przyświeca tylko jeden cel: upadek reżimu – mówiła mi w 2022 r. irańska noblistka i działaczka na rzecz praw człowieka Shirin Ebadi. – Nie ma konkretnych liderów demonstracji, to wystąpienia bardzo nieregularne i ich uczestnicy formują raczej luźną sieć – dodawała. Choć miała nadzieję, że oddolny, zdecentralizowany ruch wygra, to wcześniejsze zrywy pokazały, że bez liderów, zasobów i struktur organizacyjnych trudno o udaną rewolucję.
Izraelczycy muszą o tym wiedzieć. Jeśli chodzi im o zmianę reżimu, to muszą mieć plan, kto przejmie władzę. A w przypadku Iranu trudno wskazać kogoś takiego: działająca na emigracji Narodowa Rada Irańskiego Ruchu Oporu to organizacja zrzeszająca niedobitki Mudżahedinów Ludowych, silnej niegdyś frakcji, którą reżim spacyfikował w pierwszej dekadzie rządów. W oczach rodaków skompromitowała ją współpraca z Saddamem Husajnem. Lewicowe organizacje, przeważnie oparte na związkach zawodowych lub oddolnych ruchach biedoty z przedmieść, zostały rozbite w latach 90. Przedstawiciele liberalnego skrzydła reżimu – jak wspomniani prezydenci Mohamed Chatami czy Hasan Rouhani – są dziś zmarginalizowani i raczej mało prawdopodobne, by chcieli firmować rewoltę, do której zachęca Netanjahu.
Dlaczego zatem Izrael właśnie teraz zaatakował Iran? Pomijając dynamikę prac nad programem atomowym, odpowiedź brzmi: bo mógł. Przez lata najsilniejszą kartą w ręku Teheranu było posiadanie tzw. proxies – wachlarza szyickich ugrupowań rozsianych po Bliskim Wschodzie, które w razie ataku na Iran mogły podjąć działania odwetowe. W Palestynie takim partnerem był Hamas, w Libanie – Hezbollah, w Iraku – Armia Mahdiego, w Jemenie – Huti, w Syrii – reżim Baszszara al-Asada, w Arabii Saudyjskiej – szyickie wspólnoty. Te, które były w stanie realnie zagrozić Izraelowi, zostały sparaliżowane lub unicestwione. Dotyczy to zwłaszcza Hamasu, Hezbollahu i reżimu al-Asada. A trudno oczekiwać, by w obronie Teheranu otwarcie stanęli jego potężniejsi partnerzy jak Rosja czy Chiny.
Czasem muszą powalczyć
W tle jest jeszcze interes Binjamina Netanjahu. Jak podkreśla w „New Yorkerze” Ruth Margalit, 53 proc. Izraelczyków uważa, że jedynym długoterminowym celem premiera jest trwanie w stanie wojny. – Działania z ostatnich 2,5 roku dowodzą, że ten człowiek nie ma już czerwonych linii, których by nie przekroczył – skwitował tradycyjnie krytyczny wobec prawicowych władz dziennik „Ha-Arec”.
Netanjahu jest nie tylko najdłużej urzędującym przywódcą Izraela, lecz także pierwszym, który pełniąc funkcję, staje przed sądem i to w trzech procesach: o łapówkarstwo, defraudację i nadużycie władzy. Gdyby postępowania skończyły się wyrokami skazującymi, groziłyby mu łącznie 13 lat więzienia i wysokie grzywny. Przeciwnicy premiera są przekonani, że dowody są na tyle mocne, iż jedyną linią obrony jest odwlekanie rozstrzygnięć w sądach poprzez podtrzymywanie stanu wojennej mobilizacji. Stąd nieustanne otwieranie nowych frontów – w Strefie Gazy, Libanie, a teraz w Iranie. Przy okazji odsuwa to perspektywę wyborów, w których Izraelczycy mogliby ukarać „Bibiego” odebraniem mu władzy, a wraz z nią immunitetu.
To może też tłumaczyć to, że Netanjahu zignorował zapewnienia Donalda Trumpa, trzeciego z „gniewnych starców”, że można się jeszcze z Iranem dogadać. Po ataku prezydent USA przekonywał, że jego administracja wiedziała o izraelskim planie ataku, ale Tel Awiw nie konsultuje z Amerykanami kolejnych kroków. W niedzielę gospodarz Białego Domu wyraził nadzieję, że Izrael i Iran osiągną wkrótce porozumienie, dodając, że państwa „czasem muszą powalczyć”. ©Ⓟ
My zawsze przegrywamy w dyplomacji
Amiad Cohen, doradca premiera Netanjahu: W 2006 r. Rada Bezpieczeństwa ONZ przyjęła rezolucję 1701, która miała zakończyć wojnę między Izraelem a Libanem. Było to świetne porozumienie, ale nigdy nie weszło w życie. W rezultacie mamy tuż za granicą wielką, silną armię Hezbollahu. Właściwie powinienem był powiedzieć, że armię Iranu. Podkreślam: wojsko irańskie stacjonuje na granicy z Izraelem. To coś, czego nie możemy tolerować.