Podobno Napoleon nazywał Chiny śpiącym gigantem, który „wstrząśnie światem, kiedy się obudzi”. Faktycznie, gdy w latach 80. XX w. gigant się rozbudził, wstrząsnął światem do tego stopnia, że wielu uwierzyło w jego nieuchronną i absolutną dominację.
W 2004 r. politolog Barry Buzan twierdził, że „Chiny z pewnością prezentują najbardziej obiecujący pod każdym względem profil” ze wszystkich supermocarstw. Pięć lat później geopolityk Martin Jacques uznał, że Chinom wystarczą jeszcze dwie dekady, by zdystansować USA. W 2025 r. Kyle Chan, badacz z Uniwersytetu Princeton, przekonuje zaś na łamach „The New York Times”, że dominacja Chin będzie tak jednoznaczna, że USA stracą całkowicie na znaczeniu. Pisze: „Siła chińskiego, zdominowanego przez państwo systemu, który może (...) przekierowywać zasoby według własnego uznania w służbie długoterminowej potęgi narodowej, jest obecnie niezaprzeczalna”.
To prawda, że chińscy komuniści mogą wiele rzeczy po prostu zadekretować. Problem w tym, że nie mogą nic poradzić na zapaść demograficzną.
Deficyt najważniejszego zasobu
Chcąc ocenić potencjał kandydatów na globalnego hegemona, zwykle zwracamy uwagę na stan gospodarki, postęp technologiczny i naukowy, siłę militarną. Słusznie zresztą, tylko kto gospodaruje, odkrywa, wynajduje i walczy? Ludzie, a do tego wszystkiego konieczny jest system, który da im ku temu wystarczająco silne bodźce.
Załóżmy zatem, że mamy dwa różne, ale skuteczne w mobilizowaniu ludzi do działania systemy. Który z nich – w razie starcia – okaże się silniejszy? Ten, w którym operować będzie więcej jednostek, a efekty ich działań będą inwestowane, a nie przejadane. O rezultacie starcia mocarstw zadecyduje dostępność i wydajność najważniejszego zasobu – ludzkiego umysłu.
Pod tym kątem przyszłość Chin rysuje się słabiej niż przyszłość USA. Państwo Środka wkroczyło w erę przesilenia, które może wstrząsnąć fundamentami jego modelu społeczno-gospodarczego: wyczerpała się dywidenda demograficzna.
Liczba ludności Chin od lat 50. XX w. do dzisiaj wzrosła ponad dwukrotnie. W czasie wprowadzania reform (od lat 80. XX w.) kraj ten miał bardzo dużą populację ludzi w wieku produkcyjnym, zarówno w kategoriach absolutnych, jak i jako odsetek całości. Według Międzynarodowego Funduszu Walutowego dzięki tak licznej i taniej sile roboczej w latach 1980–2010 Chiny wytworzyły od 15–25 proc. wzrostu PKB per capita. Populacja kraju zaczęła się jednak kurczyć, a z nią grupa zdolnych do pracy.
Narodowe Biuro Statystyczne Chin podaje, że liczba ludności wynosi 1,39 mld. W zeszłym roku było to 1,408 mld. Według prognoz ONZ w 2050 r. populacja może spaść do 1,260 mld ludzi, a w 2100 r. – w najczarniejszym scenariuszu – może wynosić już zaledwie niecałe 500 mln. Ten scenariusz nie jest najmniej prawdopodobny, skoro dzietność w Chinach ma w 2025 r. spaść do poziomu 0,9 dziecka na kobietę w wieku reprodukcyjnym. Tych wyliczeń dokonał dr Yi Fuxian, badacz z Uniwersytetu Wisconsin-Madison, który od lat przekonuje, że sytuacja demograficzna Chin jest gorsza niż wynika to z rządowych statystyk. Te mają zawyżać zarówno liczbę urodzeń, jak i całkowitą populację kraju. Jego zdaniem w 2019 r. urodzeń było 10 mln, a nie 14,65 mln, a populacja Chin wynosiła 1,279 mld, a nie 1,4 mld. To potężne przeszacowania.
Jak na tym tle wypadają Stany Zjednoczone? Owszem, ich populacja jest obecnie czterokrotnie mniejsza od chińskiej, ale w ciągu najbliższych 75 lat ta różnica ma zmaleć do dwukrotności. Samo to nie jest jednak tak istotne jak zmiany w strukturze demograficznej obu państw. Obecnie odsetek osób w wieku produkcyjnym w Chinach wynosi niemal 70 proc., a w USA 60 proc. Już około 2050 r. sytuacja ulegnie wyrównaniu, a w 2100 r. Chiny będą notować już mniej korzystne od Amerykanów proporcje.
W ujęciu bezwzględnym różnice zmniejszą się jeszcze wyraźniej. W Chinach osób w wieku produkcyjnym będzie 320–350 mln, a w USA 230–240 mln. Tyle że te pierwsze będą musiały utrzymać 250–300 mln seniorów. Te drugie – ponaddwukrotnie mniej.
Chiny: siwiejący smok
Chińska klasa pracująca, która ma budować potęgę kraju, będzie w najbliższych dekadach miażdżona ciężarem utrzymania seniorów. Pomimo komunistycznej retoryki system emerytalny istnieje w Chinach w formie szczątkowej, a wypłacane w jego ramach świadczenia trudno traktować poważnie. Dane Banku Światowego z 2022 r. wskazują, że ponad 60 proc. emerytów na wsi otrzymuje emerytury o równowartości 17–33 dol. miesięcznie i nawet to staje się dzisiaj dla budżetu państwa ciężarem nie do uniesienia. Coraz mniejsza liczba aktywnych płatników składek przy jednoczesnym gwałtownym wzroście populacji osób starszych sprawia, że wypłaty świadczeń stają się coraz bardziej problematyczne, szczególnie w gęsto zaludnionych i starzejących się prowincjach jak Guangdong czy Zhejiang. Według raportu Instytutu Ekonomii Uniwersytetu Tsinghua z 2024 r. deficyt chińskiego systemu emerytalnego do 2035 r. może sięgnąć aż 10 bln juanów (około 1,4 bln dol.). Równolegle rosną koszty opieki zdrowotnej. Wydatki per capita na leczenie seniorów mogą się do 2040 r. potroić, głównie z powodu rosnącej liczby przypadków chorób przewlekłych. Można by liczyć na to, że niedoskonały system państwowy będzie wspomagany przez naturalny system wsparcia wspólnotowego, ale nie przez wymuszony (porzuconą już polityką „dwa plus jeden”) model rodziny. Co więcej, seniorzy coraz rzadziej mogą liczyć na nawet tego jednego potomka, bo np. oni zostali na wsi, a on wyemigrował do odległego miasta. Nawet jeśli mieszkają w tym samym miejscu, to przy rosnących kosztach życia dorosłemu potomkowi zwykle nie wystarcza pieniędzy, by wychowywać własne dzieci i jeszcze wspierać starzejących się rodziców.
Komuniści chcą złagodzić socjalne koszty przemian demograficznych, ale robią to nieporadnie. Nie mają ani zbyt dużej przestrzeni na zwiększanie podatków, ani społecznego poparcia dla podnoszenia wieku emerytalnego, który wynosi 60 lat dla mężczyzn i 55 lat dla kobiet, a system finansowy, w dużej mierze upaństwowiony, nie sprzyja powstawaniu dobrych komercyjnych alternatyw w dziedzinie ubezpieczeń emerytalno-zdrowotnych. Owszem, USA też mierzą się z wyzwaniami w finansowaniu ubezpieczeń dla starszej części populacji, ale mniejsza presja demograficzna, bardziej elastyczna przestrzeń fiskalna oraz zasadniczo lepszy (i zróżnicowany) system świadczeń ułatwiają im to zadanie.
W artykule „Siwiejący smok” na blogu Geopolitics Unplugged prawnik i publicysta Justin James McShane zauważa, że na seniorów w Chinach nie będzie po prostu komu pracować. Liczba osób w wieku produkcyjnym maleje o ok. 0,8 proc. rocznie. Spadek ten przekłada się na silny wzrost kosztów pracy w przemyśle, problemy z wypełnieniem wakatów w zaawansowanych usługach i branżach nowych technologii oraz ogólny spadek potencjału innowacyjnego gospodarki. McShane przytacza analizę Shanghai Institute of Technology z 2025 r., wskazującą na 7-proc. spadek liczby wniosków patentowych składanych przez małe firmy technologiczne w wyniku niedoboru młodych talentów. Nie wróży to dobrze najważniejszemu w długim okresie wskaźnikowi w gospodarce, czyli całkowitej produktywności czynników produkcji (TFP). Ta jest w Chinach niższa niż w krajach rozwiniętych, a od ponad 15 lat wykazuje słabnącą dynamikę. Jeśli ten trend się utrzyma, to – jak prognozuje Azjatycki Bank Rozwoju – wzrost PKB Chin może spaść poniżej 3 proc. rocznie już w połowie lat 30.
Kto wie, czy to się już nie stało? Fałszowanie statystyk dotyczy w Chinach nie tylko demografii, lecz także danych ekonomicznych. Wei Chen, Xilu Chen, Chang-Tai Hsieh i Zheng Song, badacze z Chińskiego Uniwersytetu w Hongkongu i Uniwersytetu Chicagowskiego, wykazali, że rzeczywista wielkość chińskiej gospodarki jest mniejsza o około 16 proc. od raportowanej, a w latach 2008–2016 oficjalne statystyki rządu Chin miały zawyżać tempo wzrostu gospodarczego o ok. 1,7 pkt proc. rocznie. Być może więc w ujęciu nominalnym Chiny nigdy nie wyprzedzą gospodarki USA. Na pewno nie wyprzedzą jej pod względem PKB per capita. Pozostaną większe, tylko gdy mierzy się ich gospodarkę parytetem siły nabywczej.
Kolorowa przyszłość USA
Co właściwie jest tajemnicą relatywnie dobrej sytuacji demograficznej USA? Po części wskaźnik dzietności. Stanom Zjednoczonym udało się w latach 1989–2009 utrzymywać go w bliskiej okolicy 2, a dzisiaj szacuje się go na ok. 1,6. W Chinach po 1991 r. nigdy nie przekroczył 2, a od czasu pandemii oscylował wokół poziomu 1–1,2. Yi Fuxian wskazuje, że obniża go m.in. malejąca liczba kobiet w wieku rozrodczym, co wynika m.in. z dekad selektywnych aborcji. Znaczenie mają jednak także wzrost poziomu wykształcenia, szczególnie wśród kobiet, oraz nacisk na karierę i niezależność ekonomiczną. Te dwa ostatnie działają również w USA, ale tam kompensuje je dzietność mniejszości i imigrantów. Jeśli białe Amerykanki notują dzietność na poziomie 1,5, to u imigrantek z Ameryki Łacińskiej wskaźnik ten dochodzi aż do 2,2. Oczywiście za zdecydowaną większość urodzeń w USA odpowiadają Amerykanki również tam urodzone, więc finalnie imigranci podnoszą ogólną dzietność o ok. 0,2 pkt proc. Nieznacznie, ale mimo to obecność ich i ich dzieci stabilizuje populację w wieku produkcyjnym.
Według danych Banku Światowego przed 1989 r. do USA napływało ok. 500 tys. imigrantów rocznie. Po tej dacie liczba ta zaczęła przekraczać 1 mln – ze szczytem w 2017 r., gdy wyniosła 1,9 mln osób. W Chinach mamy do czynienia z ujemnym bilansem migracyjnym. W ciągu ostatnich 30 lat odpływ ludności wynosił tam od 100 do ponad 700 tys. osób rocznie i, co wymowne, jednym z głównych jego kierunków były i są Stany Zjednoczone. Rocznie emigruje tam 60–80 tys. Chińczyków, a 20–30 tys. uzyskuje obywatelstwo USA. Marzenie o tym, by ten negatywny dla Chin trend się odwrócił, jest nierealne tak w przypadku wykwalifikowanej, jak i niewykwalifikowanej siły roboczej.
Ubytku profesjonalistów nie zalepi rozdanie 12 tys. wiz z tej kategorii, jak to miało miejsce w 2024 r. Chiny są po prostu zbyt biedne, by przyciągać masową imigrację, a tylko taka mogłaby podreperować ich demografię i rynek pracy. Tymczasem Amerykanie mogą przebierać w imigrantach i to właśnie robią – być może zbyt gorliwie – od początku drugiej prezydentury Donalda Trumpa.
Zdaniem Williama H. Freya z Brookings Institution, autora książki „Diversity Explosion. How New Racial Demographics Are Remaking America”, bez imigrantów i ich potomków populacja ludzi w wieku produkcyjnym w USA już dzisiaj kurczyłaby się dramatycznie. To kolorowe mniejszości stanowią o przyszłości Ameryki. „Mniejszości, zwłaszcza Latynosi, będą odgrywać kluczową rolę w przyszłym wzroście siły roboczej. Ze względu na strukturę wiekową liczebność białej siły roboczej w wieku produkcyjnym spadnie o 15 mln w latach 2010–2030” - pisze Frey.
Amerykanie, którzy dzisiaj narzekają, że w USA jest zbyt wielu imigrantów, będą przez nich na starość finansowani. Demograf uważa wręcz, że sukces mniejszości na rynku pracy staje się warunkiem przetrwania amerykańskiego systemu społecznego. A są w USA i tacy, którzy z tego argumentu wyciągają wyjątkowo śmiałe wnioski. Matthew Yglesias w książce „Miliard Amerykanów” stawia tezę, że należy dążyć do tego, by USA zamieszkiwało nie 341 mln osób, jak obecnie, tylko… 1 mld. Jego zdaniem większa liczba mieszkańców to większy rynek wewnętrzny, więcej innowatorów, pracowników i konsumentów. Nawet on nie chce, by do USA zjeżdżał każdy chętny. Chce sterowanej migracji, ale też wzmacniania pozycji USA jako magnesu na migrantów. „Nie ma nic radykalnego w podstawowym założeniu, że kraj tak duży jak Stany Zjednoczone mógłby pomieścić miliard ludzi. Obecnie w Stanach Zjednoczonych na milę kwadratową przypadają około 93 osoby. Wiele krajów ma znacznie większą gęstość zaludnienia. Kraje rozwinięte, które odniosły sukces i charakteryzują się zdrową mieszanką miast, przedmieść i obszarów wiejskich, znacznie przewyższają trzykrotność gęstości zaludnienia Ameryki” – pisze Yglesias.
AI na ratunek Chinom?
W 2019 r. w przemówieniu z okazji 70-lecia ChRL, Xi Jinping zapewniał, że „żadna siła nie może zachwiać statusem Chin” i ani „powstrzymać postępu ludu i narodu chińskiego”. W 2021 r. w noworocznym przemówieniu twierdził, że „żadna siła nie powstrzyma narodu chińskiego przed osiągnięciem wielkiego odrodzenia”. Ta pewność to jednak dobra mina do złej gry. Xi zdaje sobie sprawę, że jego kraj siwieje szybciej niż Ameryka. W 2050 r. średni wiek Amerykanina będzie wynosić ok. 43 lata, a Chińczyka – 51 lata.
Załamanie demograficzne stawia pod znakiem zapytania nie tylko mocarstwowe ambicje Państwa Środka, lecz także zdolność do utrzymania własnego dobrobytu. Gdy sąsiednia Japonia popadła w stagnację w latach 90. XX w., była już bogata. Dlatego, choć nie stała się światowym hegemonem gospodarczym, co niektórzy jej wróżyli, nie jest też przykładem jakiejś wyjątkowo tragicznej zapaści. Jeśli natomiast Chiny popadną w stagnację teraz – będąc dopiero w pół drogi do zamożności – historia może być zgoła odmienna.
PKB per capita mierzony siłą nabywczą jest wciąż niski (ok. 25 tys. dol.) i plasuje je między Gruzją a Azerbejdżanem (w tym ujęciu Polska jest od Chin dwukrotnie bogatsza!).
Dzisiaj wiele wskazuje na to, że spadek liczby ludności przełoży się na mniejszą dynamikę gospodarczą, czyli na relatywne topnienie bogactwa. Ponad 50 mln wciąż biednych Chińczyków nie uzyska materialnego awansu, a ci, którzy się dopiero z biedy wydźwignęli, z powrotem w nią wpadną.
Polityki mające na celu odwrócenie trendów populacyjnych (np. „dwa plus trzy” z 2021 r. czy wsparcie mieszkaniowe dla rodzin wielodzietnych) nie przynoszą i nie mają szans przynieść istotnych skutków. Niezbędna reforma systemu ubezpieczeń emerytalnych i zdrowotnych może tylko ograniczyć wzrost kosztów, ale mu nie zapobiegnie. Czy jest więc coś, co może uratować Chiny? Komuniści wierzą, że jest to automatyzacja i cyfryzacja. Prace nad sztuczną inteligencją, których efektem jest model DeepSeek, były prowadzone nie po to, by pobić Amerykanów z OpenAI, lecz w ramach wielkiego państwowego projektu budowania kulejącej gospodarce syntetycznej protezy.
Na rozwój AI w latach 2021–2025 przeznaczono ponad 200 mld dol. Chiny nie tylko wypracowują hi-techowe rozwiązania, ale też modernizują parki maszynowe w swoich fabrykach i masowo doszkalają pracowników, by odnajdywali się w cyfrowym świecie. Problem w tym, że nasza wiedza o potencjale AI co do trwałego i istotnego podniesienia produktywności jest wciąż bardzo ograniczona. Niektóre badania wskazują, że efekt AI nie będzie aż tak imponujący, jak się niektórym wydaje. Np. eksperci OECD w pracy „Miracle or Myth? Assessing the macroeconomic productivity gains from Artificial Intelligence” twierdzą, że w przypadku USA AI może podnieść TFP o 0,25–0,5 pkt proc. rocznie. To nie robi wrażenia. Nawet jeśli Chinom udałoby się osiągnąć odrobinę lepsze wyniki, to na razie brak dowodów, by mogło to istotnie zaważyć na poprawie ich przyszłej sytuacji gospodarczej.
Chiny, owszem, wciąż są potęgą rosnącą, ale ten wzrost będzie silnie spowalniał. USA są potęgą dominującą, ale ich sytuacja jest bardziej stabilna. Przepowiednie o tym, że państwa te znajdą się w pułapce Tukidydesa, jak kiedyś Ateny i Sparta, są prawdopodobnie na wyrost. W dłuższej perspektywie chiński dobrobyt i wzrost uratuje nie starcie z Ameryką, lecz współpraca z nią.