Merytokracji? Niemiecka polityka gospodarcza nie jest merytokratyczna. Od 2018 r. kraj ten zmaga się z regresem gospodarczym. Widać to w danych ekonomicznych, choć ich analizę utrudniają zakłócenia wywołane pandemią COVID-19 i wojną na Ukrainie. Regres nie jest przejściowy. To głębokie, strategiczne załamanie przemysłowe, które różni się od typowych cyklicznych wahań gospodarczych. Nie jest to problem, który można rozwiązać za pomocą prostych narzędzi, takich jak zwiększenie wydatków publicznych czy obniżenie stóp procentowych. W ostatniej dekadzie Niemcy korzystały przecież z niskich stóp procentowych, a wydatki fiskalne miały znacząco wyższe niż wcześniej. Gospodarka nie wykazała oznak trwałego ożywienia.
Ważną rolę odgrywają zmiany w relacjach z Chinami, które w przeszłości były ich komplementarnym partnerem. Niemcy eksportowały tam swoje towary, głównie zaawansowane technologicznie. Chiny dostarczały nam inne, często prostsze produkty. W drugiej połowie minionej dekady dynamika ta uległa zmianie. Chiny stały się bezpośrednim konkurentem, przejmując obszary, w których Niemcy dotychczas dominowały, takie jak produkcja samochodów. Obecnie produkują od nas lepsze samochody, w tym auta elektryczne.
BMW starszego typu, bo był dobry i tani (śmiech). Kolejny czynnik to pogorszenie globalnego środowiska handlowego. Brexit odciął Wielką Brytanię od unijnego rynku, co ograniczyło nasze możliwości eksportowe. Ponadto pierwsza kadencja prezydenta Donalda Trumpa przyniosła cła na stal, aluminium oraz produkty zawierające te materiały, co dodatkowo skomplikowało sytuację. Zapowiedzi dalszego zaostrzenia polityki celnej przez obecną administrację także wpłyną na przyszłe wyniki gospodarcze Niemiec. Ostatni czynnik to utrata dostępu do taniego rosyjskiego gazu, który przez lata stanowił fundament konkurencyjności niemieckiego przemysłu.
Nie, to nie pech – to świat się zmienił i Niemcy nie nadążały. Prawdziwy kłopot to technologiczne zacofanie. Niemcy są mistrzami technologii XIX i XX wieku – silniki diesla, prawdziwe inżynieryjne perełki. Oparty na dieslu przemysł motoryzacyjny był narodowym projektem, w który wpakowaliśmy masę serca i wysiłku. Byliśmy królami mechaniki, chemii, starej dobrej inżynierii elektrycznej, ale cyfrówka? Tę dziedzinę zignorowaliśmy.
Prześledźmy to. Po II wojnie światowej Niemcy były w totalnej ruinie: miasta w gruzach, zniszczone drogi, mosty. Ale wybrały mądrych liderów, porzuciły kontrolę cen, pozwoliły gospodarce oddychać. Startowaliśmy od zera, bez regulacyjnego balastu. Mieliśmy tylko stare prawo handlowe z XIX w. i konstytucję, żadnych nadmiarowych przepisów. Firmy mogły robić, co chciały – zatrudniać, zwalniać, inwestować – bez rządowych audytorów zaglądających im co roku przez ramię. To działało przez jakieś 40 lat.
No, właśnie. Dorastając w latach 70., widziałem Niemcy z wielkimi firmami, na czele nauki, z lepszymi politykami makroekonomicznymi. Pierwsze poważne wpadki zaczęły się w czasach Helmuta Kohla, czyli w latach 80. Owszem, wciąż się dynamicznie rozwijaliśmy - to wtedy triumfy święcił diesel - ale rozpoczął się zwrot w lewo, a przede wszystkim odwrót od cyfryzacji.
W latach 70., za Willy’ego Brandta, był plan na sieć światłowodową – ambitny, 50-letni projekt, żeby przygotować się na cyfrową przyszłość. Oczywiście niemieccy politycy nie wiedzieli jeszcze zbyt dużo o nadchodzącej rewolucji cyfrowej, ale widzieli, co się święci w Ameryce: półprzewodniki, układy scalone, więcej danych. Czuło się, że nadchodzi coś dużego. Ale Helmut Kohl to zignorował. Postawił na analogowe technologie, np. analogową telewizję wysokiej rozdzielczości – skomplikowany i totalnie nieudany projekt.
To trochę jak gra w kasynie. Weźmy Airbusa – to był strzał w dziesiątkę, prawda? Polityka przemysłowa może działać, jeśli umiesz ją prowadzić. Niemcy nie potrafią. Jeśli masz bilans taki jak my, to lepiej się dwa razy zastanowić, zanim się do tego kasyna wejdzie. Z kolei Chiny mają nosa do takich rzeczy. Postawili na samochody elektryczne i metale ziem rzadkich – i to się im opłaciło. Nie mówię, że zawsze będą wygrywać, ale na razie radzą sobie świetnie.
Wchodzimy na grunt psychologii. We wszystkim, co mechaniczne, chemiczne, co sami wymyślili i znali na wylot, Niemcy czuli się jak ryba w wodzie. Świat cyfrowy to była dla nich terra incognita. W latach 20. XX w. mechanika kwantowa była w Niemczech na najwyższym poziomie, ale zajmowali się nią głównie żydowscy badacze, którzy w latach 30. wyjechali do USA czy Anglii. Kraj stracił przez to kawał wiedzy. Po wojnie w Ameryce mechanika kwantowa dała początek nie tylko bombie atomowej, lecz przede wszystkim technologiom cywilnym, łącznie z energetyką atomową, tranzystorami, internetem, sztuczną inteligencją. Wojna wygnała z Niemiec wielu wybitnych fizyków i statystyków, ale inżynierowie zostali. To oni napędzali skupiony się na przemyśle cud gospodarczy.
To prawda. Szczerze mówiąc, ekonomistów też nie mieliśmy (śmiech). W końcu wyłoniło się coś wyjątkowego: narodowy konsensus dotyczący relacji między przemysłem, rządem a społeczeństwem. Na jego podstawie zaczęto chronić stare przemysły, stawiać na protekcjonizm. To skutecznie zahamowało cyfrowy postęp.
Tak. Pod jego wpływem niektóre przedsiębiorstwa, takie jak Siemens, często sięgały po niewłaściwe technologie, trzymały się znanych rozwiązań zamiast stawiać na innowacje. Przywiązanie do tradycji bije po oczach, gdy się wchodzi do niemieckich biur przemysłowych. Każdy jest uprzejmy, poważny i pod krawatem. Nasz model gospodarczy nie opierał się na intensywnej konkurencji i różnorodności poglądów. Przemysł i rząd funkcjonowały niemal jak jeden organizm. Narodowy konsensus określał, co jest słuszne, bez przestrzeni dla opinii mniejszości. Podejście to miało negatywne konsekwencje gospodarcze, takie właśnie jak brak przygotowania na nadejście samochodów elektrycznych. W niemieckim przemyśle motoryzacyjnym panowało przekonanie, że silniki diesla są na zawsze najlepszym rozwiązaniem. Rząd, trzy wielkie koncerny motoryzacyjne – Volkswagen, BMW i Mercedes – oraz ich filie zgodnie podzielały tę wizję. Nikt nie odważył się powiedzieć: „Musimy podejść do tego inaczej”. To była zmowa na wielu płaszczyznach.
Tak. Producenci dogadywali się nawet w tak szczegółowych kwestiach, jak rozmiary zbiorników AdBlue, aby żaden z nich nie zyskał przewagi konkurencyjnej. Działały niezliczone komitety, w których uzgadniano wspólne stanowisko wobec danych polityk, a rząd był integralną częścią tego systemu. Brakowało miejsca na prawdziwą konkurencję, która rodzi się z niezgody i odważnych, nieszablonowych pomysłów. Kapitalizm żywi się różnorodnością opinii – przykładem jest Amazon, który wielu uważało za projekt skazany na porażkę, a jednak zrewolucjonizował rynek. W Niemczech, jako społeczeństwie konsensusu, taka różnorodność była tłumiona.
Trafne, ale nie do końca, bo może być gorzej, a nie tylko tak jak jest. Gdy wszyscy zgadzają się co do jednego kierunku, a ten okazuje się błędny, cały system ponosi porażkę. Niemiecki przemysł motoryzacyjny, choć pozornie konkurencyjny, działał niczym kartel. BMW i Mercedes rywalizowały na poziomie marketingu i sprzedaży, ale współpracowały, by utrzymać wysokie standardy regulacyjne, takie jak zaawansowane systemy hamulcowe, które skutecznie ograniczały dostęp zagranicznych konkurentów. Tak oto brak limitu prędkości na autostradach, często postrzegany jako symbol wolności, w rzeczywistości służył ochronie interesów krajowego przemysłu motoryzacyjnego.
Jazda z prędkością 250 km/h wymaga zaawansowanych systemów hamulcowych, produkowanych głównie w Niemczech, a nie w krajach, w których obowiązują niższe limity prędkości, takich jak USA. Tego rodzaju regulacje to przejaw protekcjonizmu, który można określić wspomnianym przez pana neo-merkantylizmem.
To oczywiście świetnie, że eksportujemy i mamy nadwyżkę w handlu. Ale uczyniliśmy z tego cel polityki – i to był błąd. Proszę pomyśleć: co oznacza stała nadwyżka handlowa? To, że więcej oszczędzamy, niż inwestujemy. Da się to utrzymać tylko wtedy, gdy inny kraj inwestuje więcej, niż oszczędza, bo globalnie oszczędności i inwestycje sumują się do zera. Wszyscy nie możemy mieć nadwyżek. Jeśli próbujemy to osiągnąć, stopy procentowe się dostosowują, a zwroty z oszczędzania stają się tak niskie, że nie ma ono już sensu. W Niemczech nadwyżka była głównym wskaźnikiem sukcesu bez względu na to, co i jak robiły inne kraje. W efekcie spadły inwestycje. Niemieccy politycy przestali się koncentrować na dobrobycie, zatrudnieniu, PKB czy produktywności. Uznali się za „mistrza świata eksportu”.
Nie. To tak, jakby być mistrzem świata w kręceniu kciukami – nikogo to nie obchodzi. To de facto afirmowanie nierównowagi, która doprowadziła w końcu do celnego odwetu USA. Polityki handlowe Trumpa są efektem przejęcia tej samej logiki – postrzegania nadwyżek handlowych Niemiec i Chin jako narzędzi „deindustrializacji” USA. Mamy błędne koło. Problemem Niemiec jest to, że zaczęły być strukturalnie zależne od nadwyżek handlowych. Bez nich natychmiast wpadają w recesję.
Niemcy cieszą się reputacją, która nie znajduje potwierdzenia w rzeczywistości. Reputacją zbudowaną na dawnym cudzie gospodarczym, którego efekty wciąż są widoczne. Znam Niemcy całkiem dobrze – urodziłem się tam, dorastałem, widziałem, jak się zmieniają. Jako reporter od dawna szczegółowo je opisuję i widzę kraj, który pozostaje w tyle. Jak Wielka Brytania po wojnie: imperium w upadku. Niemcy to potęga przemysłowa w upadku, choć ludzie jeszcze tego nie widzą. Oczywiście są rzeczy, których można się od Niemiec nauczyć, ale na miłość boską, nie naśladujcie ich!
Tego, że warto postawić na dywersyfikację. Niemcy tego nie zrobiły, wy powinniście. Rozwijajcie różnorodne przemysły. Może AI to dobra droga? Niemiecki model energetyczny też nie jest dla was.
Prawdziwy pragmatyzm w energetyce polegałby na dywersyfikacji: „Atom nie musi być przyszłością, ale testujmy różne źródła – atom, węgiel, wiatr, słońce – i zobaczmy, co działa najlepiej”. Niemcy najpierw wyłączyli elektrownie jądrowe, potem ograniczyli węgiel, a w końcu, po wybuchu wojny na Ukrainie, stracili dostęp do rosyjskiego gazu. Zostali z wiatrem, słońcem i drogim gazem importowanym np. z USA. To nie jest pragmatyczne podejście – to brak strategii i elastyczności.
To historia zakorzeniona w ideologii. W latach 60. XX w. w Niemczech, podobnie jak na całym Zachodzie, rosły w siłę lewicowe ruchy studenckie. Powstała Partia Zielonych, mieszanka lewicowców, ekologów, a nawet konserwatywnych miłośników natury. Przedmiotem jej sprzeciwu był w szczególności przemysł jądrowy, który kojarzono z wojną, bronią atomową, niebezpieczeństwem i niekontrolowanym kapitalizmem. Kiedy w 2000 r. Zieloni wchodzili do koalicji pod wodzą Gerharda Schrödera, zawarli z nim umowę o stopniowym wygaszaniu energetyki jądrowej. Z kolei Schröder promował interesy gazowe z Rosją. To był faustowski pakt: zielona ideologia połączyła się z socjaldemokratyczną bezwzględnością, co ukształtowało politykę energetyczną na dekady.
Mało prawdopodobne, choć nie niemożliwe. Większe ryzyko płynie ze strony Stanów Zjednoczonych – istnieje podejrzenie, że Trump będzie dążyć do ponownego uruchomienia Nord Stream. Niemcy przypominają tankowiec – poruszają się powoli i trudno im zmienić kurs. Dawniej zależni od rosyjskiego gazu, teraz inwestują w terminale LNG i zacieśniają współpracę z USA, przyjmując rolę młodszego partnera. Ich obecna polityka energetyczna to improwizacja, a nie strategia. Choć obecny rząd, w przeciwieństwie do poprzednich, deklaruje otwartość na różne źródła energii, to w praktyce unika powrotu do atomu z powodu oporu socjaldemokratów. Gdy Merz mówi o atomie, to ma na myśli technologie przyszłości, tj. fuzję, nie zaś ponowne uruchamianie zamkniętych bloków. Minister gospodarki Katherina Reiche rozumie potrzebę większej produkcji energii, np. dla centrów danych, ale co z tego? Układ polityczny nie pozwala na zmiany. Zieloni przez lata zakładali, że gospodarka będzie zużywać mniej energii – zielona stal, mniejsze samochody, zdeindustrializowane korporacje... Nie przewidzieli, że XXI w., z kryptowalutami i AI, będzie wymagał ogromnych ilości prądu.
Bo Zielony Ład to w dużej mierze wytwór niemieckiej polityki. Można go śmiało nazwać „niemieckim Zielonym Ładem”. W 2019 r., w szczytowym momencie popularności ruchów ekologicznych, kiedy wiele mówiono o Grecie Thunberg i zielonych bankach centralnych – Niemcy przeforsowały swoje idee na poziomie unijnym. Reszta Europy podążyła ich śladem. Popieram zazielenianie gospodarki i zachęty do zrównoważonego rozwoju, ale unijne podejście zbyt mocno skupiło się na regulacjach, a za mało na innowacjach. Europa została w tyle w dziedzinie zielonych technologii, za to przoduje w biurokracji i restrykcyjnych przepisach. Zamiast nadmiernie regulować, Unia powinna inwestować w badania, subsydiować zielone innowacje i wprowadzać ulgi podatkowe dla firm rozwijających ekologiczne rozwiązania. Brakuje też społecznej świadomości, że zmiana podejścia jest potrzebna. Wprawdzie pojawiają się próby uproszczenia procedur, ale to działania powierzchowne. Choć Zielony Ład stracił impet, to wciąż trwa. Koszty zgodności działań firm z przepisami, które stanowią ok. 15 proc. budżetu dużych przedsiębiorstw, osłabiają konkurencyjność niemieckiej i europejskiej gospodarki.
Nie. Niektórzy politycy, jak Friedrich Merz, może popierają deregulację, ale w praktyce ogranicza ich konieczność współpracy z socjaldemokratami, którzy tradycyjnie dążą do zwiększania regulacji. Teoretycznie Merz mógłby powiedzieć: „Będę tworzył koalicje tylko z partiami popierającymi mój program gospodarczy”, ale wykluczył współpracę z Alternatywą dla Niemiec (AfD). Pozostaje mu więc głównie SPD. Deregulacja nie jest priorytetem dla większości elit politycznych w Niemczech ani w Europie.
Owszem. Niemieckie państwo opiekuńcze jest zbyt hojne, zwłaszcza wobec migrantów. To tworzy niezdrowe zachęty. Jestem za ograniczeniem dostępu do świadczeń socjalnych dla nowych przybyszy, powinny one przysługiwać wyłącznie osobom zintegrowanym z systemem. Celem państwa opiekuńczego powinno być wspieranie ludzi w trudnych sytuacjach, a nie przyciąganie migrantów. Niestety, nawet gdyby w Niemczech prawica była silniejsza, nie byłoby dużej zmiany. AfD jest antyimigrancka, ale jednocześnie prosocjalna, a to komplikuje sprawy. Zresztą większym problemem jest niezdolność Niemiec do przyciągania wykwalifikowanych pracowników. Kraj boryka się z głębokim kryzysem demograficznym i niedoborem specjalistów. Niemcy przegrywają w walce o globalne talenty – stawiają zbyt wiele przeszkód biurokratycznych. Przykładem jest mój syn, który ma niemiecki paszport, ale wcześniej mieszkał w Anglii. Rozważał studia w Niemczech, ale okazało się, że musiałby przejść kurs językowy.
To prawda. Skumulowaliśmy duże bogactwo. Gdy zaawansowane gospodarki upadają, społeczeństwa nie pytają, jak rozwiązać problemy, lecz jak ochronić ich dochody. Dlatego Niemcy są w trybie ochronnym: nie debatują, jak odzyskać dynamikę, lecz jak się osłonić przed Trumpem czy Chinami. To podejście defensywne. Jako bogaty kraj mogą dużo redystrybuować, ale gospodarka od tego nie rośnie.
Niemcy znajdują się w fazie strukturalnego spadku, który objawia się długotrwałą stagnacją. Recesja w tradycyjnym rozumieniu jest zjawiskiem cyklicznym – gospodarka spowolnia, a potem się odbija. W przypadku Niemiec mamy do czynienia z czymś innym: gospodarka oscyluje wokół zerowego wzrostu. W 2026 r. możemy spodziewać się odbicia wynikającego z czynników takich jak zwiększone wydatki na obronność czy wzrost zadłużenia publicznego. Pożyczanie pieniędzy tymczasowo podnosi PKB, ale to jedynie krótkotrwały impuls, a nie trwały wzrost. Dane mogą wyglądać optymistycznie przez rok, jednak strukturalny spadek będzie trwać, dopóki nie zmieni się jakiś kluczowy parametr. A na razie nie widzę przesłanek do takiej zmiany.
Szczerze mówiąc, uważam, że to mało prawdopodobne. Natomiast jestem umiarkowanym optymistą, jeśli chodzi o przyszłość Polski. Wasza gospodarka jest bardziej dynamiczna niż niemiecka. Niemcy z zazdrością spoglądają na waszą elastyczność. W Polsce ludzie nie oczekują wiele od państwa i polegają na własnej pracy, co sprzyja dynamice gospodarczej. Jednak wasz kraj pozostaje zależny od globalnego środowiska. Z jednej strony niemiecka stagnacja może być dla Polski szansą – jako tańszy producent, może przyciągać inwestycje, które Niemcy ograniczają u siebie. Niektóre sektory w waszym kraju mogą ucierpieć, ale większość biznesów z zachodnim sąsiadem prawdopodobnie się utrzyma. Polska nie powinna stawiać wyłącznie na niemiecki przemysł motoryzacyjny – należy utrzymywać istniejące powiązania, ale jednocześnie szukać innych partnerów. Odporność gospodarcza to kwestia zarządzania ryzykiem, w czym Niemcy nigdy nie byli szczególnie skuteczni.
Mam przeczucie, że moja książka wzbudzi entuzjazm niewielkiej grupy czytelników i spotka się z ostrą krytyką szerszego grona. Niemcy nie lubią, jak ktoś z zewnątrz mówi im, co robią źle.
Niby tak, jednak długo mieszkałem w Wielkiej Brytanii i w Brukseli. Poniekąd jestem więc też outsiderem. W Niemczech istnieje silny opór wobec krytyki ich modelu gospodarczego. Zwłaszcza że w przeszłości model ten działał lepiej, niż przewidywali sceptycy. Gospodarka radziła sobie dobrze dzięki taniemu gazowi z Rosji, osłabieniu euro podczas kryzysu i rozszerzeniu UE, które umożliwiło stworzenie korzystnych łańcuchów dostaw. Mieliśmy dużo szczęścia. Ono się właśnie skończyło.