Bo co by było, gdyby wypowiadający się kandydaci „teatr swój widzieli ogromny” i naprawdę nakreślili ambitne, prezydenckie plany zapobieżenia depopulacji Polski? Dajmy na to: „W pierwszych stu dniach mojego urzędowania powołam Ministerstwo Promocji Seksu bez Zabezpieczeń, poprzez MSZ uruchomię projekt migracyjny «Azja-Polska Ekspres», a Państwowemu Instytutowi Sztuki Filmowej zlecę produkcję dziesięciu filmów o dziarskiej rozrodczości”. Czy coś tam podobnego...
Otóż żaden prezydent nie udźwignie takich planów z najprostszego powodu na świecie – braku środków. Żyjemy, na dobre i na złe, w systemie parlamentarnym. O wydatkach państwa decydują posłanki i posłowie. Między innymi w ich rękach pozostaje wielkość budżetu samej kancelarii prezydenta. O budżecie prezydenckich ministerstw nie decydują tylko dlatego, że takich ministerstw nie ma. I nie będzie.
Prezydenckie prerogatywy nie są w naszej konstytucji małe. Jest sporo nominacji bezpośrednio albo pośrednio zależnych od głowy państwa. Poza przepisami prawa jest mniej uchwytna kwestia charyzmy, poparcia społecznego, zmysłu strategicznego, talentów negocjacyjnych. Mogą one przesuwać w stronę plusów wskaźnik prezydenckich możliwości. Nie ma się jednak co czarować. Prezydent nie zbuduje mieszkań czynszowych i nie zreformuje polskiej edukacji, podobnie jak nie rozwiąże kryzysu w SOR-ach czy nie zwiększy udziału kobiet w kadrze kierowniczej biznesu (może, owszem, wśród generałów Wojska Polskiego; powodzenia).
W czasie debaty prezydenckiej wielu kandydatów dało się ponieść fantazji, jak powiedziałby Lech Wałęsa, w temacie sprawczości. Symptomatyczne, że akurat odpowiadając na pytanie o depopulację gromadnie uciekli w jego drugą część, tę zawierającą słowo „aborcja”. Ten temat mają bowiem przećwiczony. Można było z góry założyć, że Szymon Hołownia powie o referendum, Rafał Trzaskowski o zmianie „średniowiecznego prawa”, a Karol Nawrocki o godności polskich rodzin – i tak też się stało. Rozwiązywanie bardziej kompleksowego zagadnienia, grożącej nam depopulacji, pozostawili na boku. Może uznali skromnie, że nie mają na tym polu nic do powiedzenia. A może zdołali dostrzec, że wynurzenia na temat rodzenia dzieci prawie na pewno ubodłyby niemałą część odbiorców. Niełatwo przecież dyskutować o rodzeniu dzieci „tak w ogóle”, nie krocząc drogą znaną z nie zawsze miłych pytań padających na rodzinnych spotkaniach: „Haniu, a kiedy wreszcie zaciążysz?”. Nie mniej pobudzające emocje byłoby ujawnienie planów znaczącego wzmocnienia imigracji, skoro właśnie niewpuszczanie imigrantów do Polski stało się lejtmotywem tegorocznej kampanii.
Odpowiadanie na emocje społeczne jest fundamentalnie ważnym budulcem politycznej aktywności w ustroju demokratycznym. Można ubolewać, że dzieje się to kosztem merytorycznej głębi debaty, że przez to polityka głupieje itd. Przypomina to załamywanie rąk nad skutkami masowej turystyki – na pewno dzikie wybrzeża Bałtyku wyglądałyby ładniej, ale jakoś nie ma chętnych, by postawić nad morzem płot pilnowany przez WOT, a przywilej rozkładania parawanu na plaży oferować tylko VIP-om z przepustką rządową. Kandydaci na najwyższy urząd polityczny w Polsce nie będą mieli ani pieniędzy, ani wielkiej swobody manewru. Co im pozostaje innego niż, zarówno w walce wyborczej, jak po ewentualnej wygranej, odwoływanie się do marzeń, lęków i wzmożeń narodu? Widocznie Polsce potrzebne jest co pięć lat takie pranie serc – a skoro tak, to je mamy. Wybory prezydenckie zakorzeniły się w kalendarzu narodowych świąt.
Dziwną prawidłowością polskiej demokracji był fakt, że w dekadach (!) po upadku komunizmu mniejszość konsekwentnie prowadziła kraj w stronę transformacji gospodarczej, stawiającej w trudnym, nieraz tragicznym położeniu, miliony Polaków. Jednak miliony te niespecjalnie dawały się porwać chęci głosowania. Nawet w referendum decydującym o przynależności Polski do UE z największym trudem udało się przekroczyć próg 50 proc. dzięki aktywizacji Kościoła oraz dotowanych NGO, nie mówiąc o tzw. klasie politycznej. Dla naprawdę dużej liczby potencjalnego elektoratu „demokracja” po 1989 r. była przemarszem wojsk, zjawiskiem, na które człowiek nie ma wpływu. Gdzieś tam się mówiło o konstytucji i lustracji, a na dole ludzie sprawdzali rozkład autobusu Przasnysz–Manchester. Dzisiaj to, co nazywamy (często) upadkiem poziomu debaty itp., jest po prostu skutkiem wielkiej zmiany ostatnich lat. Ludzie wciągają się w proces wyborczy! Ale stawiają warunki – musi być w kampaniach o tym, co ich rusza.
Stąd próby sztabów znalezienia tego, co rusza. Stąd personalizacja zagadnień (pal sześć, czy mamy stawiać na kupno czołgów czy na system przechwytywania rakiet wroga, ważne, kto nie podjął jakiej decyzji w 2008 r., a kto w 2020 r.; wiadomo: agencina), stąd etykietki „tchórza”, „krętacza”, „oszusta”, stąd pozbawione sensu wypominanie kandydatom, że są „partyjni” (jacy mieliby być w ustroju parlamentarnym?). Najbardziej wyrazisty przykład to kampania Nawrockiego. Kandydat PiS właściwie mógłby mówić głównie o tym, że za rządów tej partii wprowadzono 500+/800+ i „zmieniono Polskę”. Co byłoby prawdą – jak ktoś nie wierzy, bo nie cierpi PiS, niech wróci do wypowiedzi liderów PO o unarodowieniu gospodarki i roli socjalnej państwa, nie mówiąc już o zasiekach na granicy. Jednak racjonalna linia narracji uznana została w PiS za ryzykowną, trzeba było ją przyćmić szamotaniną emocjonalną, a samego kandydata z uporem nazywać obywatelskim.
Dwie sprawy są w tej kampanii zastanawiające
Pierwsza – kandydatom dwóch głównych partii nie udaje się przekroczyć poziomu poparcia dla tych partii. Okresowo notują nawet wyraźnie gorsze wyniki. Co takiego złego jest w Trzaskowskim, że nie zdobywa głosów poza elektoratem PO, a wielu wyborców jego partii daje mu pstryczka w nos, wskazując ankieterom innych kandydatów? Co zniechęca do „obywatelskiego kandydata” wyborców spoza PiS, a nawet i z samego PiS? Przecież jego kłopoty z popularnością zaczęły się jeszcze przed aferą z mieszkaniem. Otóż nie ma w nich nic specjalnie złego, po prostu mało w nich dobrego.
Formuła, w której kandydatów PO i PiS de facto wystawiają partie, ale z zasady nie wskazują swoich liderów, tylko jakby osoby towarzyszące, nie ułatwia zdobywania zaufania. Na dodatek sztabowcy odradzają bliskie afiliacje kandydatów z partiami. W rezultacie z jednej strony dostajemy polityka, który poniekąd chwali osiągnięcia rządu PiS, ale raczej półgębkiem, bo jego rolą jest przede wszystkim krytykowanie PO. I odwrotnie, kandydat PO nie mówi wiele o osiągnięciach obecnego gabinetu, za to o wadach PiS ogromnie dużo. W takim formacie miejsca na mocny przekaz pozytywny nie ma za wiele.
Druga – zadziwiająco duże poparcie mają kandydaci ani peowscy, ani pisowscy. Zdarzało się, że w sumie prawie 60 proc. Nic jednak z tej liczby nie wynika. Sławomir Mentzen oraz kilku kandydatów wybitnie mniejszościowych, w tym Joanna Senyszyn, walą mocno w „popis”. Magdalena Biejat i Szymon Hołownia walą mocno w PiS, ale PO tylko podszczypują. Bez względu jednak na to, kto i na ile ustawić się pragnie ponad tzw. wojną polsko-polską, na koniec przychodzą wybory w II turze, w której znowu nie będzie kandydatów tych 60 proc. I jedynym kryterium prawdziwych wyborów nie będą kwestie podnoszone w niekończących się debatach, lecz stosunek do Donalda Tuska. Kto uzna, że należy mu pomóc, chociażby z zastrzeżeniami, odda głos na Trzaskowskiego. Kto uzna, że trzeba przeszkadzać, postawi X przy Nawrockim. Dwie duże partie, w sumie nie mające aż tak wielkiego poparcia, wystawiły kandydatów nieprzekonujących, zrobiły im nie najlepszą kampanię, a i tak ponownie zdominują najważniejszy, bo ostatni, etap wyścigu. Przywykło się narzekać w Polsce, że polityczna scena „jest zabetonowana”, ale prawdę mówiąc, nie ma aż tak wiele tego betonu. Natomiast nie udaje się żadnej trzeciej sile ukształtować przekazu wystarczająco popularnego, by grać o zwycięstwo.
Czy rywale PO i PiS mogli przeprowadzić lepiej tę grę o głosy? Zburzyć mury między sobą i stworzyć Godzillę silniejszego od kandydatów duopolu? Praktyka wykazała, że nie. O elektorat lewicowy walczą trzy osoby, o nacjonalistyczny także. Cóż dopiero śnić o wspólnej platformie Biejat – Mentzen. Daleki od sukcesu w przedstawianiu siebie jako alternatywy jest Hołownia. Pewno najważniejsza lekcja z tych wyborów jest właśnie taka: czasem spadki notuje PO, czasem PiS, ale razem wciąż tworzą teflonowy duopol. Dopóki opozycja wobec tego układu jest barwnym, rozproszonym korowodem składającym się z niepasujących do siebie elementów, wyborcy nie znoszący PiS będą głosować na człowieka Tuska, a nie znoszący PO na człowieka Kaczyńskiego. Ci dwaj wiekowi – i zdawałoby się: zgrani – przywódcy są ciągle beneficjentami systemu, który wymyślili w 2005 r., rozwalając sojusz PO i PiS. ©Ⓟ
Szymon Hołownia:
„(…) w przeciwieństwie do niektórych moich poprzedników, nigdy nie ułaskawię polityka. Niezależnie od tego, czy będzie to polityk z mojej, czy z przeciwnej opcji. Prezydent powinien być stróżem praworządności. Powinien być gwarantem jedności społeczeństwa polskiego”
Adrian Zandberg:
„Polska potrzebuje nie prezydenta z PiS-u, który będzie podpisywać kolejne dopłaty dla deweloperów, i nie prezydenta z PO, który będzie podpisywać kolejne bonusy dla ludzi, którzy spekulują na nieruchomościach. Polska potrzebuje prezydenta, który zawetuje dopłaty dla banków i deweloperów”