Baza wojskowa w Guantánamo, w której rozegrała się jedna z najbardziej ponurych odsłon amerykańskiej wojny z terroryzmem, przygotowuje się właśnie do nowej misji. Donald Trump ogłosił niedawno, że w dzierżawionej od Kuby enklawie powstanie gigantyczny ośrodek detencyjny, w którym imigranci z kryminalną historią będą oczekiwać na deportację. Obiekt ma być ulokowany w niezaludnionym rejonie zatoki, z dala od więzienia, które po zamachu z 11 września 2001 r. zapisało się jako symbol tortur i bezprawia. Nie wiadomo, jak administracja chce pomieścić na tak małym obszarze 30 tys. ludzi. Gdyby doliczyć personel, to przy pełnym obłożeniu ośrodka liczba mieszkańców bazy wzrosłaby nawet 10-krotnie. Dociskany przez dziennikarzy sekretarz obrony Pete Hegseth nie wykluczył, że cudzoziemcy skazani za najpoważniejsze przestępstwa zostaną osadzeni razem z 15 mężczyznami podejrzewanymi o powiązania z Al-Kaidą, których rząd USA uznaje za „wrogich bojowników”. Słowa te szybko doczekały się potwierdzenia: na początku lutego służby umieściły w zakładzie 10 osób oskarżanych o przynależność do wenezuelskiego gangu Tren de Aragua.

Nieludzkie warunki, brutalne traktowanie

W latach 90. XX w. baza zamieniła się w miasteczko namiotowe dla uciekinierów z Haiti i Kuby, których płynące w kierunku Florydy łódki wychwyciły radary US Navy. W szczytowym okresie exodusu było tam 45 tys. osób – w większości nie mieli oni nadziei na dotarcie do kontynentalnej Ameryki, bo administracja ówczesnego prezydenta Billa Clintona zerwała z tradycją otwartości na uchodźców z wyspiarskich państw zalanych przemocą i biedą. Tysiące z nich odesłano z poleceniem, aby wnioski o azyl w USA złożyli w Hawanie i Port-au-Prince. Tych, którym przyznano specjalny status – rodziny z małymi dziećmi, osoby starsze – trzymano zaś bezterminowo w quasi-więziennym reżimie, bez informacji, kiedy ich sprawa ma szansę na rozpatrzenie przez sąd.

Z czasem ruch migracyjny na morzu osłabł, ale kolejne ekipy w Waszyngtonie kontynuowały tę politykę. W raporcie z 2024 r. International Refugee Assistance Project, organizacja reprezentująca grupę uchodźców zamkniętych w Guantánamo, wytyka władzom federalnym naruszenia praw człowieka – nieludzkie warunki izolacji, brutalne traktowanie przez strażników, brak dostępu do adekwatnej opieki medycznej, odmowę dostępu do adwokata, przymusowe procedury medyczne… Teraz pojawiają się obawy, że eksterytorialna baza stanie się sposobem, aby masowo pozbywać się cudzoziemców z pominięciem procesu azylowego i ukrywać nadużycia przed opinią publiczną.

Dla ekipy Trumpa, który obiecywał w kampanii „największą operację deportacyjną w historii”, pomysł z Guantánamo to desperacka próba rozwiązania problemu braku miejsc w ośrodkach detencyjnych na terenie kraju. Areszty nadzorowane przez Immigration and Customs Enforcement (ICE) – federalną agencję imigracyjną – są dziś przepełnione. 41,5 tys. łóżek, którymi dysponują, to o wiele za mało, skoro celem jest wydalenie z kraju milionów ludzi. Ale groźba zsyłki do bazy wojskowej poza terytorium USA to element stosowanej przez administrację strategii zastraszania, która ma skłonić imigrantów, aby wyjechali sami. „Powinniście się samodeportować, bo wiemy, kim jesteście, i po was przyjdziemy” – oznajmił im Tom Homan, były szef ICE, któremu prezydent powierzył misję zabezpieczenia granicy.

Jest wiele powodów – prawnych, logistycznych, finansowych, dyplomatycznych – które każą powątpiewać, czy ta operacja się uda.

PR-owska inwazja

Agenci w wojskowym rynsztunku wkraczający przed świtem do mieszkań w latynoskich dzielnicach. Kolejki zakutych w kajdanki imigrantów sunące na pokład ciężkich samolotów transportowych C-17, które szykują się do startu w kierunku Gwatemali i Kolumbii. Żołnierze U.S. Marines lądujący w kłębach kurzu w południowej Kalifornii, aby uszczelniać zasiekami fragment muru na granicy z Meksykiem. Phil McGraw, gwiazda popularnego talk show „Dr. Phil”, relacjonujący pokazowy nalot ICE w Chicago… Od pierwszego tygodnia rządów Trumpa jego współpracownicy zasypują media społecznościowe zdjęciami i filmikami mającymi pokazać Amerykanom, że nowa administracja agresywnie zabrała się do walki z nielegalną imigracją.

Wstępem do tej PR-owskiej ofensywy była lawina prezydenckich rozporządzeń, które miały oczyścić przedpole prawne dla kampanii deportacyjnej. Już w dniu inauguracji Trump zamknął południową granicę USA. Wprowadził tam stan nadzwyczajny, co pozwoliło mu odmrozić fundusze federalne na budowę zapory bez pytania o zgodę Kongresu, a także zaprząc do realizacji swojego planu arsenał Pentagonu – od rezerwistów, przez sprzęt, po wsparcie logistyczne i wywiadowcze.

Wojsko i Gwardia Narodowa jeżdżą na takie misje co najmniej od czasów George’a Busha: instalują zasieki, wykonują loty patrolowe, zapewniają transport, szkolą strażników. Żaden prezydent przed Donaldem Trumpem nie sięgnął jednak na taką skalę po zasoby militarne, aby powstrzymać nielegalną imigrację. W zeszłym tygodniu Departament Obrony zatwierdził oddelegowanie na meksykański odcinek dodatkowych 1,5 tys. rezerwistów, co oznacza, że łącznie będzie tam służyć 3,6 tys. żołnierzy U.S. Army. Mówi się, że to nie koniec. Administracja Trumpa jest też pierwszą, która zaczęła deportować duże grupy cudzoziemców samolotami wojskowymi. Pod koniec stycznia przymusowe loty do domu boeingami C-17 odbyli obywatele Gwatemali, Ekwadoru, Peru, Hondurasu i Kolumbii. W zeszłym tygodniu ciężki transportowiec z ponad 100 indyjskimi pasażerami wylądował w północnym Pendżabie. Nie wszystkie loty przebiegły gładko. Prezydent Kolumbii Gustavo Petro, oburzony poniżającym traktowaniem odsyłanych imigrantów, początkowo odmówił przyjęcia dwóch samolotów wojskowych ze swoimi rodakami na pokładzie, żądając od władz USA, by zapewniły im podróż w cywilizowanych warunkach. Po tym, jak Trump zagroził Petro 25-proc. cłami i sankcjami finansowymi, dyplomaci doprowadzili do zawarcia ugody: Kolumbia wysłała po deportowanych własne samoloty. Od tamtej pory żaden transportowiec Pentagonu nie wyleciał już w stronę Bogoty.

Wojsko w antyimigranckiej operacji Trumpa

Komentatorzy oceniają, że używanie maszyn przeznaczonych do przewożenia żołnierzy i sprzętu wojskowego to głównie pokaz siły i symboliczne ostrzeżenie dla tych, którzy przebywają w Ameryce lub planują się tam dostać nielegalnie. Na pewno nie jest racjonalne ekonomicznie. Według Reutersa odesłanie jednego Gwatemalczyka boeingiem C-17 kosztowało podatnika prawie 4,7 tys. dol. – ponad pięć razy więcej niż pierwszą klasą linii komercyjnych i ponad połowę więcej niż standardowym samolotem czarterowym pod auspicjami ICE. Do tego lot wojskowy trwał aż 10,5 godz. – dwa razy dłużej niż cywilny.

Rola wojska w antyimigranckiej operacji Trumpa wzbudza też wątpliwości prawne. Chodzi w szczególności o rozporządzenie, które określa nielegalny przepływ ludzi jako „inwazję” zagrażającą suwerenności i integralności terytorialnej USA i zobowiązuje Pentagon do przygotowania planu odparcia ataku. Użycie terminu „inwazja” nie jest tu jedynie populistycznym sloganem skierowanym do wyborców MAGA, lecz także próbą przerzucenia na wojsko zadań organów ścigania. – W odczuciu wielu prawników, również moim, tego rodzaju pomysły są wbrew konstytucji, łamią wiele innych praw i pachną faszyzmem – mówi DGP Jan Bloch, nowojorski adwokat od 30 lat specjalizujący się w prawie imigracyjnym. I dodaje, że na wykorzystywanie wojska do akcji policyjnych nie zgadza się nawet wielu wyborców Trumpa, z reguły nieufnych wobec władzy federalnej.

Uchwalona po wojnie secesyjnej ustawa Posse Comitatus Act zabrania używania sił zbrojnych do egzekwowania prawa na terenie kraju. Gdyby administracja poleciła żołnierzom, aby pomogli pogranicznikom w aresztowaniach cudzoziemców, to sądy zapewne zakwestionowałyby taką praktykę. Są jednak wyjątki – ten najważniejszy znajduje się w ustawie o buncie (Insurrection Act) z 1807 r., zgodnie z którą prezydent może wysłać żołnierzy do stłumienia rebelii lub powstrzymania brutalnych zamieszek. W pierwszej kadencji Trump rozważał skierowanie wojska na ulice podczas protestów antyrasistowskich po zabójstwie George’a Floyda. Zwolennicy namawiali go też, by przy pomocy sił zbrojnych powstrzymał zmianę władzy po przegranych wyborach w 2020 r. Teraz nie wyklucza powołania się na ustawę o buncie, aby odeprzeć „inwazję” imigrantów.

Niemile widziani goście

Nowa administracja błyskawicznie zabrała się do rozmontowywania systemu azylowego i usuwania formalnych przeszkód na drodze do wydalenia z kraju milionów ludzi z nieuregulowanym statusem. W ciągu kilkunastu minut od zaprzysiężenia współpracownicy prezydenta wyłączyli rządową aplikację, przez którą cudzoziemcy przebywający w Meksyku mogli się umówić na wizytę w amerykańskim urzędzie azylowym i przesłać tam dokumenty. 30 tys. osób, którym udało się wcześniej zabukować spotkanie, otrzymało informację, że ich terminy zostały odwołane. W praktyce oznacza to, że imigranci koczujący dziś po drugiej stronie granicy – a szacuje się, że jest ich ok. 270 tys. – nie mają jak wystąpić o pobyt w USA ze względów humanitarnych. Osoby zatrzymane na terenie Stanów, które zdołają przekonać pograniczników, że w kraju pochodzenia grożą im tortury lub prześladowania, będą zaś musiały czekać na rozpatrzenie swojej sprawy w Meksyku. Już za kadencji Joego Bidena były na to jednak nikłe szanse – latem 2024 r. administracja dała służbom zielone światło, aby wypychać ogromną większość imigrantów bez przyjmowania od nich wniosków o azyl. To zresztą główny powód, dla którego w ostatnich miesiącach ruch wyraźnie osłabł. Od maja do grudnia 2024 r. liczba zatrzymanych w strefie przygranicznej spadła o ponad 60 proc. (ze 118 tys. do 43,3 tys.).

Nawet azylanci, którzy dotąd cieszyli się w Ameryce ochroną lub przynajmniej mogli liczyć na jej otwartość, pod rządami Trumpa przestali być mile widziani. Wszystkie kanały, którymi uchodźcy wojenni i polityczni mieli szansę ubiegać się o wjazd, z dnia na dzień zostały zamrożone. Począwszy od specjalnej ścieżki dla Ukraińców, którym rząd Bidena zaoferował po 24 lutego 2020 r. dwuletnie wizy, pod warunkiem że mieli za oceanem kogoś, kto wesprze ich finansowo (skorzystało z tego ponad 200 tys. osób).

Bez korytarza humanitarnego

Administracja Trumpa szczególnie obcesowo potraktowała Afgańczyków, którym w czasie chaotycznej ewakuacji Amerykanów z Kabulu nie udało się załapać na samolot. Pod koniec stycznia 1,6 tys. osób, które za Bidena dostały zgody na osiedlenie się w USA, dowiedziało się, że ich loty zostały odwołane. Dziesiątki tysięcy kolejnych, które spełniły warunki uchodźcze, usłyszały, że ich procedury wstrzymano. Wiele osób dotkniętych zawieszeniem programu to prawnicy, wojskowi i aktywiści, którzy wspierali Amerykanów w czasie ich misji w Afganistanie, a po powrocie do władzy talibów w 2021 r. musieli uciekać do sąsiedniego Pakistanu. Zamknięcie uchodźcom drzwi przez administrację Trumpa zachęciło rząd w Islamabadzie do przyspieszenia ich deportacji. Na początku miesiąca premier Shehbaz Sharif ogłosił, że planuje w ciągu dwóch miesięcy przenieść ich z dużych miast do obozów przejściowych, a stamtąd stopniowo wydalać. Od października 2023 r., kiedy pakistańskie władze rozpoczęły masowe łapanki azylantów, wyjechać musiało co najmniej 800 tys. obywateli Afganistanu.

Nowa administracja zamknęła też korytarz humanitarny dla uchodźców uciekających przed brutalnym reżimem Nicolása Maduro, a 300 tys. Wenezuelczyków, którzy przeszli tę ścieżkę, wygasiła tymczasowe prawo pobytu. Kolejne 250 tys. jest bezpieczne tylko do końca września. W podobnej sytuacji znalazły się tysiące Kubańczyków, Haitańczyków i Nikaraguańczyków.

Na razie najbardziej karkołomną akcją była próba zakwestionowania prezydenckim dekretem prawa do obywatelstwa dzieci imigrantów, którzy przyjechali do USA na wizach tymczasowych lub nielegalnie. – Zasiadam na ławie orzeczniczej od ponad czterech dekad i nie przypominam sobie innej tak jasnej sprawy jak ta. To rozporządzenie jest rażąco niekonstytucyjne – stwierdził sędzia John C. Coughenour. Prawnikom Białego Domu przypomniał, że zgodnie z 14. poprawką do konstytucji każda osoba urodzona na terytorium Stanów Zjednoczonych automatycznie nabywa obywatelstwo amerykańskie, a żeby to zmienić, potrzebne są głosy dwóch trzecich członków Kongresu i zgoda 38 stanów.

Nie przeczesujemy

Pod rządami nowej administracji służby imigracyjne zyskały dużo większą swobodę działania. Agenci nie muszą już uwzględniać okoliczności, które mogłyby przemawiać przeciwko deportacji cudzoziemca, jak zaawansowany wiek, długi okres zamieszkania w USA czy sytuacja rodzinna. Dostali też zielone światło do tego, by dokonywać aresztów w tzw. wrażliwych okolicach, czyli na terenach wokół szkół, kościołów czy szpitali. Spotkało się to z głośnymi protestami: w tym tygodniu grupa chrześcijańskich i żydowskich organizacji pozwała administrację, dowodząc, że taka polityka nadmiernie ingeruje w wolność religijną i prawo do zgromadzeń. „Nie możemy swobodnie wyznawać wiary, jeśli niektórzy z nas żyją w strachu” – oświadczył biskup Kościoła episkopalnego Sean Rowe, który przyłączył się do pozwu.

W pierwszym tygodniu kadencji Trumpa służby w otoczeniu kamer robiły naloty w Nowym Jorku i Chicago, a Biały Dom chwalił się, że do aresztów trafia teraz ok. 800 osób dziennie, ponad dwa razy więcej niż za poprzedników. Do Amerykanów płynął przekaz, że zatrzymani to głównie kryminaliści z obcymi paszportami: członkowie gangów, zabójcy, handlarze narkotyków, sprawcy gwałtów. Kierujący operacją deportacyjną Tom Homan zapewniał, że ICE nie przeczesuje osiedli w poszukiwaniu „ludzi o innym kolorze skóry niż nasz”. Wyreżyserowane w stylu militarnym obławy tworzyły wrażenie, jakby agenci zasadzali się na przestępców ciężkiego kalibru, ale – poza kilkudziesięcioma rażącymi przypadkami na 8,2 tys. imigrantów, których złapano do końca stycznia – nic nie wiadomo o kryminalnej przeszłości większości aresztowanych. Prawdopodobnie były wśród nich osoby, które miały na koncie jakieś wykroczenia: drobną kradzież, przekroczenie prędkości, posiadanie narkotyków itp. Inni pewnie nawet nie figurowali w policyjnych rejestrach, ale zgarnięto ich „przy okazji”. ICE nazywa takie operacje „aresztami ubocznymi”. Relacje z nalotów wywołały w społecznościach imigranckich panikę podkręcaną jeszcze przez fake newsy i plotki.

– Wiele osób, z którymi rozmawiałem, boi się wychodzić z domów. Niektórzy robili nawet zapasy jak przed nadchodzącą katastrofą naturalną – opowiada Jan Bloch.

Z powodu dużego spadku frekwencji na lekcjach dyrektorzy niektórych szkół wysyłali rodzicom e-maile z zapewnieniem, że nie pozwolą dobrowolnie wejść agentom imigracyjnym na teren placówki. – Akcje deportacyjne otoczone są taką uwagą prasy, telewizji i mediów społecznościowych, że osiągają swój główny cel: sterroryzowanie ludzi, aby zmusić ich do „samodeportacji” – dodaje nowojorski adwokat.

Falstart w pierwszej kadencji Trumpa

Prawnicy i aktywiści nie sądzą, aby służbom udało się utrzymać tempo aresztowań na tak wysokim poziomie jak na początku. Od kilkunastu dni ICE nie opublikował zresztą nowych statystyk, co wzbudziło podejrzenia, że lista osób „łatwych” do wydalenia się wyczerpała, a administracja Trumpa musi się teraz mierzyć z tymi samymi problemami co poprzednie ekipy. Potwierdzają to ostatnie doniesienia medialne: według źródeł „The Washington Post” z powodu narastającego niezadowolenia z efektów kampanii deportacyjnej współpracownicy prezydenta wyznaczyli agentom ICE dzienne normy aresztowań – 1,2–1,5 tys. To z kolei wywołało obawy, że służby będą coraz szerzej zarzucać sieci na imigrantów. Przed Trumpem służby rzadko umieszczały w detencji cudzoziemców, którzy nie mieli problemów z prawem. Zwykle pozwalano im czekać na zakończenie sprawy azylowej na wolności – pod warunkiem, że co pewien czas meldowali się w urzędzie. Zresztą w ostatnich latach ICE koncentrował się na imigrantach ze strefy przygranicznej, bo jest to tańsze, łatwiejsze i szybsze. Zgodnie z prawem federalnym ludzi złapanych nie dalej niż 100 mil od granicy, którzy nie przebywają na terytorium USA dłużej niż 14 dni, można usunąć z pominięciem sądu imigracyjnego. To o tyle ważne, że procedury azylowe i deportacyjne często wloką się latami. Na początku tego roku liczba spraw w referacie sędziów imigracyjnych przekroczyła 4 mln (5,4 tys. postępowań na sędziego). Biały Dom chce częściowo obejść te przeszkody, rozszerzając uproszczone deportacje.

Zgodnie z nowymi zasadami ICE może wydalić bez orzeczenia sądu wszystkich cudzoziemców nielegalnie przebywających w USA krócej niż przez dwa lata – niezależnie od tego, czy aresztowano ich w Teksasie, czy np. w Minnesocie. W pierwszej kadencji Trumpa próba wprowadzenia takiej polityki skończyła się długim procesem. Teraz też się na to zapowiada: ALCU i kilka innych stowarzyszeń na rzecz praw obywatelskich wniosło pozew o zablokowanie deportacyjnych ułatwień.

Opór rośnie

Szacuje się, że w Stanach Zjednoczonych mieszka ponad 11 mln ludzi bez uregulowanego statusu. Zwolennicy twardego kursu wobec imigrantów określają ich mianem „nielegalnych” albo „nieudokumentowanych”, ale nawet zostawiając na boku pejoratywny wydźwięk tych etykiet, w dużej mierze są one nieprawdziwe. Według analizy organizacji FWD.us 40 proc. osób z tej grupy cieszyło się dotychczas jakąś formą tymczasowej ochrony, np. na gruncie humanitarnym. Nawet jeśli Trump ją anulował – jak Wenezuelczykom – to nie oznacza, że deportacja jest nieuchronna. To samo dotyczy 2,6 mln osób, które oczekują na decyzję w sprawie wniosku o azyl. Nie da się skasować tych postępowań jednym rozporządzeniem. Administracja musi się raczej szykować na długą batalię sądową. Co więcej, ponad połowa imigrantów bez uregulowanego prawa pobytu – w tym ok. 4 mln Meksykanów – zapuściła korzenie w USA dekadę temu albo dawniej: mają tam dzieci, amerykańskich małżonków, nieruchomości, firmy, konta emerytalne… Gdyby administracja próbowała ich wydalić, napotkałaby opór nie tylko sędziów, lecz także społeczeństwa, bo większość opowiada się za stworzeniem ścieżki do obywatelstwa wieloletnim rezydentom.

Wśród tych 11 mln „nielegalnych” ok. 1,5 mln ludzi ma już decyzję deportacyjną (w tym 2,3 tys. Polaków). W praktyce odesłanie ich do domów jest jednak bardzo trudne. Choćby dlatego, że niektóre państwa – jak Wenezuela, Nikaragua czy Chiny – rzadko zgadzają się przyjmować z powrotem swoich obywateli. Inny powód jest taki, że służby nie znają adresów wielu imigrantów z nakazami wyjazdu. Żeby ich odnaleźć, potrzebowałyby pomocy lokalnych organów ścigania. Te zaś niechętnie dzielą się informacjami o mieszkańcach z agencją federalną.

Od pierwszej kadencji Trumpa ok. 10 stanów oraz setki hrabstw i miast w całej Ameryce nadało sobie nieoficjalny status tzw. sanktuariów dla imigrantów bez zalegalizowanego pobytu. Takie jurysdykcje – przeważnie rządzone przez demokratów – tylko w ograniczonym zakresie współpracują przy deportacjach, np. ich policje wydają ICE cudzoziemców, którzy popełnili poważne przestępstwo, ale nie tych, którzy naruszyli przepisy drogowe. Nowa administracja chce zmusić sanktuaria do pomocy w kampanii antyimigranckiej, grożąc im postępowaniami federalnymi, lecz lokalne komisariaty nie planują kapitulować. – W mieście takim jak Nowy Jork, gdzie prawie połowa mieszkańców pochodzi spoza USA, policja (NYPD) bazuje na zaufaniu i więzach ze społecznością. Nie chce, aby ludzie się bali funkcjonariuszy i przestali zgłaszać im przestępstwa z obawy, że zostaną „zdekonspirowani” – tłumaczy Jan Bloch.

Przeciwko masowym deportacjom po cichu lobbują w Białym Domu środowiska wielkiego biznesu, przekonując, że w wielu sektorach uzależnionych od pracy cudzoziemców bez papierów pobytowych – przemyśle spożywczym, budownictwie – nie będzie ich komu zastąpić. „Nie ma mowy, aby Trump poszedł z imigrantami na całość. Robi dużo szumu, ale nie jest głupi” – powiedział anonimowo jeden z lobbystów „Business Insiderowi”. Największa luka powstałaby w rolnictwie, gdzie „nieautoryzowani” stanowią aż 42 proc. wszystkich zatrudnionych. Jeszcze 30 lat temu było to niecałe 15 proc. Zaostrzenie przepisów imigracyjnych i wzmożone kontrole graniczne spowodowały jednak, że sezonowym pracownikom z Meksyku, którzy po zakończeniu zbiorów wracali do domów, coraz trudniej było się dostać do USA. Krążenie między krajami przestało się im kalkulować: z każdą próbą przekroczenia granicy ryzykowali spotkanie ze służbami, które mogły im wlepić zakaz wjazdu. Wielu postanowiło więc w Ameryce zostać i sprowadzić tam rodzinę. ©Ⓟ

Zgodnie z nowymi zasadami ICE może wydalić bez orzeczenia sądu wszystkich cudzoziemców nielegalnie przebywających w USA krócej niż przez dwa lata niezależnie od tego, czy aresztowano ich w Teksasie, czy np. w Minnesocie. W pierwszej kadencji Trumpa próba wprowadzenia takiej polityki skończyła się długim procesem. Teraz też się na to zapowiada