Polityka Donalda Trumpa wobec Ameryki Łacińskiej to z jednej strony test siły i sprawczości USA, z drugiej – sposób na powstrzymywanie Chin. Dlatego ma znaczenie również dla państw innych kontynentów.
Na pierwszy ogień poszły kwestie nielegalnej migracji. I trudno się dziwić, jeśli zważyć na nastroje opinii publicznej w USA, zwłaszcza jej republikańskiej części. Zapewne w grę wchodzą tu aspekty taktyki partyjnej – nie tylko chęć spełnienia obietnic wyborczych, lecz przede wszystkim zamiar sprowokowania demokratów do podjęcia walki na niewygodnym dla nich terenie i w rezultacie zwiększenia własnej przewagi. Dlatego akcja antymigracyjna od początku jest prowadzona z ostentacyjną brutalnością, a każda publicznie zapłakana celebrytka pewnie bardzo cieszy republikańskich spin doktorów.
To raczej nie przypadek, że nielegalnych imigrantów zaczęto wywozić najpierw do państw latynoskich rządzonych przez lewicę, czyli do Gwatemali, Meksyku, Brazylii i Kolumbii. W dodatku głównie wojskowymi samolotami i w kajdankach, co wzbudziło dodatkowy sprzeciw tamtejszych polityków i opinii publicznej. Ale nawet niezależnie od formy masowy powrót osób przebywających dotychczas w USA oznacza dla ich ojczystych państw liczne problemy: od ryzyka destabilizacji politycznej aż po ograniczenie strumienia dolarów przekazywanych ich rodzinom prywatnymi kanałami i poważnie stymulujących popyt wewnętrzny.
Mająca najmniejszy potencjał i najsłabsze karty Gwatemala pokornie przyjęła cios: inauguracyjny transport wylądował tam bez przeszkód. Natomiast prezydent Kolumbii Gustavo Petro, który jako młody człowiek odsiedział dwa lata za udział we wspieranej przez Kubę i ZSRR partyzantce, w pierwszej chwili próbował prężyć muskuły. Odmówił zgody na lądowanie dwóch amerykańskich C-17 i zagroził Waszyngtonowi… sankcjami gospodarczymi. Realia są jednak takie, że jedna trzecia kolumbijskiego eksportu trafia do USA, co bezpośrednio odpowiada za ponad 5 proc. PKB. Pośrednio – przez stymulowanie rynku – za co najmniej trzy razy tyle. Utrata tych wpływów i inne straty spowodowane zapowiedzianymi przez Trumpa działaniami odwetowymi zdemolowałyby nie tylko gospodarkę Kolumbii, lecz zapewne także jej politykę. Dyplomaci dogadali się więc bardzo szybko, samoloty lądują już bez przeszkód, a Petro osiągnął tyle, że jego rodacy wracają do domu także na pokładach rządowych maszyn kolumbijskich, co podobno jest „mniej upokarzające”.
Brazylia – gdzie rządzi Luiz Inácio Lula da Silva, ikona latynoskiej lewicy i człowiek, który nie tak dawno pozbawił władzy osobistego przyjaciela Trumpa Jaira Bolsonara – jest krajem od Kolumbii zdecydowanie większym i silniejszym. Ma też aspiracje globalne. Widząc, co się święci w relacjach amerykańsko-kolumbijskich, też nie zdobyła się jednak na zdecydowany opór. Postawiła na negocjacje mające sprawić wrażenie (raczej tylko na użytek wewnętrzny), że rząd Luli ma sytuację pod kontrolą. Także jednoczesne umizgi do Władimira Putina (długa i ponoć „serdeczna” rozmowa telefoniczna obu panów, zapowiedź udziału brazylijskiej głowy państwa w majowych obchodach Dnia Zwycięstwa w Moskwie) wyglądają na próbę propagandowego odwetu na USA albo przypomnienia, że jednak istnieje alternatywa.
Meksykański miks problemów
Prezydent Meksyku Claudia Sheinbaum Pardo niemal bez szemrania zaakceptowała wzmożone deportacje (w tym przypadku zarówno drogą lądową, jak i powietrzną), z dnia na dzień porzucając wcześniejszą, ostrą retorykę. Co więcej, na poniedziałkowej konferencji prasowej zasugerowała swoje zaangażowanie w szersze porozumienie migracyjne pomiędzy USA a krajami Ameryki Środkowej. I tak wisi jej jednak nad głową groźba karnych, 25-procentowych ceł na eksport z Meksyku do USA. Waszyngton traktuje je bowiem nie tylko jak narzędzie do wymuszenia kooperacji w sprawie nielegalnej migracji. Na stole są także tematy rozbicia produkcji fentanylu (niezwykle szybko uzależniającego, syntetycznego opioidu zbierającego śmiertelne żniwo w USA) przez kartele na terenie Meksyku chińskich inwestycji, które grożą obchodzeniem budowanego przez Trumpa systemu taryfowego.
Co prawda jeszcze w środę Sheinbaum twierdziła, że „nie wierzy”, by Stany Zjednoczone zgodnie ze swoimi ostatnimi zapowiedziami wdrożyły te cła już 1 lutego, ale jednocześnie jej ministrowie w licznych wywiadach potwierdzali, że mają problem. Z jednej strony polega on na praktycznym braku możliwości szybkiego spełnienia amerykańskich żądań, nawet przy najlepszej woli z ich strony. Kartele są bowiem zbyt potężne (kontrolują sporą część władz lokalnych oraz sił bezpieczeństwa), a chińscy inwestorzy są zbyt potrzebni meksykańskiej gospodarce. Z drugiej zaś strony co przytomniejsi meksykańscy ekonomiści i eksperci rozumieją, że choć wysokie cła byłyby oczywiście bronią obosieczną, o wiele dotkliwej cięłyby tkanki ekonomiczne i społeczne w ich kraju.
Kolejnym celem Trumpa może być Wenezuela. Tuż przed zakończeniem swojej kadencji administracja Joego Bidena objęła 600 tys. nielegalnych imigrantów z tego państwa specjalnym programem przewidującym m.in. 18-miesięczną karencję w deportacji i ułatwiony dostęp do zezwoleń na pracę. Kristi Noem, nowa sekretarz ds. bezpieczeństwa wewnętrznego, właśnie odwołała tę decyzję, co oznacza, że następnym prezydentem, który powinien się spodziewać maszyn USAF ze skutymi rodakami na pokładzie, jest Nicolás Maduro. Notabene osobisty wróg Elona Muska, od lat publicznie wyzywający amerykańskiego miliardera od najgorszych.
W tym przypadku sprawa nielegalnych migrantów będzie pewnie tylko jednym z użytecznych narzędzi presji, natomiast stawką gry jest zupełnie co innego – funkcjonowanie wyjątkowo niedemokratycznego reżimu, jawnego sojusznika Rosji i Chin (będącego zresztą de facto na ich utrzymaniu), a w dodatku dysponującego największymi na świecie zapasami ropy. To ponad 300 mld baryłek – to dwa razy więcej niż w Iranie, niewiele mniej niż suma udokumentowanych zasobów amerykańskich i saudyjskich. Dzisiaj to bogactwo trafia na rynki światowe tylko malutkim strumyczkiem (co stanowi poniżej 2 proc. globalnych dostaw), częściowo z powodu przestarzałej i niewydolnej infrastruktury, a częściowo za sprawą międzynarodowych sankcji. Ale już niedługo wenezuelska ropa może się okazać Amerykanom bardzo potrzebna, jeśli postanowią oni rzeczywiście zagrać na wielkie zbicie cen (i to bez naruszania własnych rezerw strategicznych).
Gry niezerowe
Oczywiście w tym celu trzeba będzie wreszcie obalić Madura, co Trump próbował już robić w trakcie pierwszej kadencji, ale zabrakło mu czasu, a na co amerykańscy demokraci nigdy nie potrafili się zdobyć, choć po ewidentnie sfałszowanych wyborach w połowie ubiegłego roku w obliczu masowych protestów społecznych reżim chwiał się już bardzo poważnie. Zachód ostatnio de facto sprzyjał masowej emigracji z kraju nędzy i beznadziei, co rozwiązywało problem na poziomie jednostek, ale osłabiało wewnętrzną opozycję. W ciągu ostatniej dekady Wenezuelę opuściło 7 mln ludzi (czyli 25 proc. populacji), szukając swej szansy albo w sensowniej rządzonych krajach latynoskich, albo właśnie w USA. Teraz jedyne, co może odwrócić kartę, to spowodowanie powrotu przynajmniej części uciekinierów i danie im odpowiedniego wsparcia w dziele zmiany władz ich ojczyzny. A potem – błyskawiczna reprywatyzacja i intensywna modernizacja wenezuelskiego sektora naftowego. Inwestorzy pewnie już czekają w blokach startowych.
Gra jest dla Trumpa podwójnie warta świeczki. Zaprzyjaźnione władze w Caracas – zainteresowane powrotem na rynki globalne – stałyby się koniem trojańskim Waszyngtonu wewnątrz OPEC, wzmacniając presję na Arabię Saudyjską i inne kraje Zatoki Perskiej oraz pozwalając przełamać rosyjski opór. Tańsza ropa byłaby też dobrą wiadomością dla Chin, a więc można wciągnąć Pekin w swoistą grę o sumie niezerowej, na czym, jak się zdaje, Amerykanom ostatnio zależy – przynajmniej do czasu, aż nie poczują się pewni swej absolutnej przewagi nad Państwem Środka i zdolni do otwartej z nim konfrontacji.
Na razie jednak rywalizacja chińsko-amerykańska będzie się toczyć znacznie poniżej progu wojny, nawet zimnej. W Ameryce Łacińskiej też.
Poza wypchnięciem (lub zablokowaniem) wspomnianych inwestycji produkcyjnych ChRL w Meksyku Trumpowi zależy przede wszystkim na infrastrukturze kluczowej dla globalnej logistyki. W dłuższej perspektywie będzie więc dążył do zablokowania chińskich pomysłów budowy wielkiej, transkontynentalnej arterii łączącej nowy megaport w peruwiańskim Chancay nad Pacyfikiem (zbudowany i kontrolowany przez ChRL) z przemysłowymi i rolniczymi obszarami Brazylii. W założeniach Pekinu miałaby to być przyszła oś gospodarcza całego kontynentu o oczywistym znaczeniu strategicznym. Najprostsza metoda przeciwdziałania to oczywiście spowodowanie, by przyszłe rządy brazylijskie nie orientowały się na formułę BRICS, lecz na Waszyngton. To zaś da się osiągnąć za pomocą kombinacji kija (operacja deportacji nielegalnych imigrantów to raczej tylko jego koniuszek) i marchewki (dobry przykład potrafi działać cuda, Trump i jego ludzie zapewne aktywnie zadbają więc o spektakularne sukcesy ekonomiczne libertariańskiej ekipy prezydenta Javiera Gerarda Mileia w Argentynie).
Status i kontrola
W krótszej perspektywie oczywistym celem jest odzyskanie przez Stany Zjednoczone pełni kontroli nad Kanałem Panamskim. Ta strategiczna droga morska, umożliwiająca transfer wielkich ilości towarów (a w razie potrzeby także okrętów wojennych i wojska) pomiędzy Atlantykiem a Pacyfikiem została przez USA wybudowana na wydzierżawionych terenach, a w 1999 r. przekazana na własność krajowi gospodarzowi. Tuż po inauguracji Trump zarzucił Panamie, że nie wywiązuje się z przyjętego wówczas zobowiązania do neutralności, bo dopuściła do zarządzania kanałem Chińczyków, a nawet wpuściła ich wojska. To drugie jest oczywistą bzdurą, pierwsze – by powiedzieć najdelikatniej – srogą nadinterpretacją (chodzi o to, że firma CK Hutchison Holdings, z siedzibą w Hongkongu i notowana na tamtejszej giełdzie, ale niepowiązana finansowo czy własnościowo z chińskim rządem, obsługuje od ponad 20 lat porty Balboa i Cristobal przy obu wejściach do kanału).
Nie o fakty jednak chodzi ani o traktatowe zapisy. Nowa administracja po prostu nie chce, by Kanał Panamski był dostępny na równych prawach zawsze i dla wszystkich – zamierza raczej doprowadzić do sytuacji, w której byłby on elementem amerykańskiej przewagi konkurencyjnej. To się co prawda kłóci z dotychczasowym modelem stosunków międzynarodowych, ale za to świetnie się wpisuje w nową wizję świata, w której niemal każda sfera życia jest areną darwinowskiej rywalizacji, a wygrywają i przekazują dalej swoje geny tylko silniejsi. A bogaci mają okazję jeszcze się wzbogacić.
Oczekiwać od Trumpa gry fair to naiwność, ale raczej nie należy go także posądzać o szaleństwo. USA mają – rzecz jasna – wojskową zdolność do opanowania strefy kanału siłą, a potem do jej utrzymania. Z punktu widzenia operacji statusowej, czyli demonstrowania, kto tu rządzi, miałoby to nawet pewien sens, ale wiele wskazuje na to, że naga przemoc może nie być potrzebna. Już same groźby Trumpa i ryzyko destabilizacji polityczno-militarnej spowodowały reakcję rynków, w tym znaczne obniżenie ratingów Panamy, a więc spadek wartości jej obligacji. To może mocno zmiękczyć władze tego kraju i uczynić je podatnymi na „rozwiązania dyplomatyczne” i jakąś formę wymuszonego kompromisu na warunkach amerykańskich, trochę podobnego do tego, co Kolumbia musiała zaakceptować w sprawie deportacji migrantów.
Ameryki Południowa i Środkowa stały się więc swoistym laboratorium, w którym Donald Trump i jego ministrowie testują na żywych organizmach, jak daleko mogą się posuwać w szantażach i naciskach na inne kraje, by uzyskiwać pożądane przez siebie efekty. Na razie z powodzeniem. To ich prawdopodobnie zachęci do śmielszego przenoszenia testów poza to laboratorium. A efektywną metodą samoobrony nie będą ani łzawe protesty i moralne oburzenie, ani odmrażanie sobie uszu na złość babci, czyli próba odpowiadania restrykcjami handlowymi przez słabsze gospodarki lub gwałtowne szukanie sobie nowego opiekuna w Pekinie. Jedyne, co może spowodować zrównoważenie amerykańskiej presji, to jak najszybsze budowanie w różnych dziedzinach własnych przewag, z którymi nawet Amerykanie będą musieli się liczyć, a z ich dysponentami negocjować nie tylko z pozycji siły.
Ameryka Łacińska jest zbyt słaba i podzielona, by pojawił się tam rychło wystarczający potencjał. Europa wciąż ma taką szansę. Pytanie, czy z niej skorzysta. ©Ⓟ