Zaprzysiężenie Donalda Trumpa na 47. prezydenta USA to początek nowej wojny. A jeden z jej frontów będzie obecny właśnie tu: w ekonomicznej debacie.
Ofiary będą. Bo liberalny establishment Ameryki nie pogodził się z listopadowym werdyktem obywateli. A wciąż potężna machina narracyjna, na którą składają się tradycyjne media, stary opiniotwórczy komentariat i (co szczególnie interesujące) uniwersytety oraz think tanki już pracuje. Od pierwszego dnia mamy więc przekaz: oto stało się coś strasznego, najgorszego i haniebnego. Zgodnie z tą opowieścią z Białego Domu nie ma prawa wyjść przez cztery lata nic sensownego. Wszystko będzie z automatu „złe”, „groźne” i „bezprecedensowo niebezpieczne”. Każdy gest zostanie zinterpretowany na niekorzyść, każde słowo przenicowane tak, by wyszło „a nie mówiliśmy”. Każde posunięcie polityczne trumpistów, które nie pasuje do z góry założonej tezy, zostanie skrzętnie przemilczane. Tak będzie, bo liberalny establishment nigdy nie pogodzi się z myślą o schyłku swojego monopolu na meblowanie głów w Ameryce i na świecie.
Każdy stanie więc przed nieuchronnym wyborem. Albo popłynąć z tym nurtem – to znaczy uwierzyć, że Trump to ideowy potomek Mussoliniego czy nieuleczalny narcyz gotów „spalić Rzym dla dobrego widoku”. Albo – to najnowszy spin antytrumpistów – że prezydent to powolna zabawka w rękach miliarderów z Doliny Krzemowej (jakoś ich wsparcie dla Obamy czy Bidena nie przeszkadzało). Możecie oczywiście (co z wrodzonej przekory rekomenduję) próbować te opowieści dzielić przez cztery albo osiem w nadziei na zobaczenie stanu rzeczy w realnych proporcjach. Wtedy jednak też nie będzie łatwo. Bo na drodze czeka was wiele rozczarowań. Zobaczycie bowiem wielu, którzy bezwiednie płyną z nurtem.
Dam przykład. Jest taki znany ekonomista Branko Milanović – Serb z pochodzenia, od lat pracujący na amerykańskich uczelniach. Poznałem go kiedyś w Nowym Jorku. Miły facet, na dodatek napisał parę dobrych rzeczy o nierównościach. Ale jako część akademickiego establishmentu Ameryki uważa teraz za swój obowiązek bić na alarm. Pisze np., że „ponowny wybór Trumpa to koniec neoliberalizmu”. Nadstawiam więc ucha z radością i czytam, bo widzę to podobnie. Ale Branko – ten sam, który pisał tak krytycznie o potwornych nierównościach, które epoka neoliberalna przyniosła światu – wcale się nie cieszy. Zaczyna ronić łzy. Nad globalizmem (pierwszy kluczowy składnik neoliberalizmu według Branka), który zostanie teraz zastąpiony przez nacjonalizm. Płacze nad społecznymi składnikami neoliberalizmu (drugi kluczowy element): multikulturalizmem, wolnym przepływem pracy oraz równością genderową i rasową. Je też – powiada Branko – trzeba opłakiwać, gdyż zły Donald ze złym Elonem zaraz je „scancelują”.
A może nie ma po czym płakać? Bo czy to nie neoliberalizm mordował nam od lat 70. stary dobry kapitalizm z ludzką twarzą czy społeczną gospodarkę rynkową? Ileż to książek, prac i wystąpień na ten temat powstało? Ileż z nich przytaczał Milanović w swoich krytycznych pracach o neoliberalizmie? Tylko że takich pytań nie będzie można w świątyniach liberalnej Ameryki przez najbliższe lata stawiać. I dlatego właśnie to będzie dla debaty ekonomicznej taki smutny i bezpłodny czas. ©Ⓟ