Cenię Michaela Pettisa. To ekonomista – bardziej praktyk niż teoretyk – o niezwykle ciekawym życiorysie. Matka Francuzka, ojciec Amerykanin, dzieciństwo spędzone w Peru, Maroku oraz na Haiti. Praca w sektorze finansowym w USA, próba rozkręcenia punkrockowego wydawnictwa płytowego, wykłady na Uniwersytecie w Pekinie. Ale nie o sam jego kolorowy życiorys chodzi. Pettis jest od lat tym autorem, który pisze o handlu międzynarodowym dla ludzi, łącząc przy okazji przystępność przekazu ze zdolnością do wyrwania się ze schematów ideologii liberalnej.

Polski czytelnik mógł poznać Pettisa w ostatnich miesiącach lepiej, bo wydawnictwo Prześwity wydało jego książkę „Wojny handlowe to wojny klasowe. Jak narastające nierówności zakłócają rozwój globalnej gospodarki i zagrażają pokojowi na świecie”. Napisał ją (razem z Matthew C. Kleinem) jeszcze przed pandemią (wyszła w 2020 r.), ale w niczym to nie umniejsza jej aktualności.

Michael Pettis jest autorem, który pisze o handlu międzynarodowym dla ludzi, łącząc przy okazji przystępność przekazu ze zdolnością do wyrwania się ze schematów ideologii liberalnej

Książkę oczywiście polecam. Jednak warto też śledzić inne wystąpienia Pettisa, bo często po prostu trafia w punkt. Jak ostatnio, gdy ekonomista zrobił – najcelniejszą moim zdaniem – glosę do debaty na temat tego, cóż też „ten szalony” Donald Trump zrobi z handlem międzynarodowym. Prezydent elekt USA zapowiada radykalną zmianę polityki handlowej, której celem ma być odbudowa amerykańskich zdolności produkcyjnych – a drogą do tego celu ograniczenie importu przez dużo agresywniejszą politykę celną. Zachodnie media już od dawna załamują ręce nad Trumpowymi zapowiedziami. Dowodząc, że ów „straszny protekcjonizm” przyniesie wszystkim tylko szkody. Na dowód cytując wiele opinii ekonomicznych komentatorów, którzy mają reprezentować – rzekomy – konsens naukowy w tej sprawie.

Problem w tym, że żadnego konsensu nie ma. Jest za to silny antyprotekcjonistyczny lobbing wynikający z mieszanki interesów oraz medialnego owczego pędu. I tu na scenę wchodzi Pettis. „Jeśli chcecie zrozumieć efekty polityk celnych i ograniczania nimi wolnego handlu międzynarodowego, dobrze jest spytać o zdanie historyków gospodarki. Ale nigdy, przenigdy, nie pytajcie o to ekonomistów. A to dlatego, że ich odpowiedzi prawie na pewno będą oddawać wyłącznie ich ideologiczne przeświadczenia” – napisał Pettis na X, otwierając arcyciekawy wątek, który odbił się bardzo szerokim echem. To nie była ze strony Pettisa tylko złośliwość wobec tego czy owego krytyka protekcjonizmu. Nasz autor pokazał raczej pewien powtarzający się schemat.

Ekonomiści wolnorynkowi mają skłonność do tego, by koncentrować się na wpływie ceł na sytuację konsumenta w kraju, który takie opłaty wprowadza. Nieuchronnie zostają wtedy z wnioskiem, że konsument straci, bo w górę pójdą ceny dóbr importowanych: aut, sprzętu AGD albo elektroniki. Czego taki ekonomista nie mówi? Nie pokazuje drugiej strony równania. Każde cło jest przecież przesunięciem zysków od konsumenta do producenta. Jeżeli uda się w rozsądnym czasie zastąpić część importu zwiększeniem krajowej produkcji dóbr i jeżeli tych dóbr będzie się produkować więcej, niż konsumować, to ceny w dłuższym okresie nie wzrosną znacznie. Co więcej, produkcja będzie nakręcała popyt przez presję na wzrost płac i inwestycje (pieniądze, zamiast uciekać za granicę, pozostaną w kraju). Oczywiście możemy sobie wyobrazić państwa słabo rozwinięte, które takiego manewru wykonać nie mogą – choćby dlatego, że nie mają technologii, by móc produkować w obfitości towary, które wcześniej importowano. Ale przecież to nie jest przypadek USA, kraju obfitującego we wszelkie technologie i kapitały. A nawet (w przeciwieństwie do UE) i surowce.

Krótko mówiąc – może warto dać cłom szanse? W historii znajdzie się przecież wiele przykładów sukcesu takich polityk. Od protekcjonizmu, na którym została zbudowana potęga XIX-wiecznej Ameryki, po chroniące własne rynki azjatyckie tygrysy. No i nie zapominajmy o Chinach, które dzięki cłom najpierw np. rozbudowały własną branżę aut elektrycznych, by teraz dominować na globalnym rynku ich produkcji. ©Ⓟ

Autor jest zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Solidarność” oraz publicystą wydawanego przez NBP „Obserwatora Finansowego”