- Legenda pierwsza. Człowiek
- Dzieci, uspokójcie się!
- Zawiedziony podziw
- Wódz z przymusu
- Bohater z przypadku
Zryw nazwany potem powstaniem listopadowym miały rozpocząć dwa pożary. Pierwszy – browaru Weissa na warszawskim Solcu, a drugi – domu na ul. Dzikiej. Dla wtajemniczonych oddziałów miały być one – we wskazanej kolejności – znakiem do walki. Pomimo problemów – Piotr Wysocki, który miał o to zadbać, za późno zabrał się do wykonania tego zadania – udało się podpalić browar. Z niewiadomych przyczyn stało się to jednak nie o zaplanowanej godzinie 18, ale trzydzieści minut wcześniej. Konsekwencje pomyłki były błyskawiczne.
Niewiele wcześniej w stronę Belwederu, siedziby wielkiego księcia Konstantego, ruszyli cywilni spiskowcy. Historia zapamięta ich jako belwederczyków. Wśród nich był Seweryn Goszczyński, pisarz i rewolucjonista. W spisanej po latach relacji „Noc belwederska” pisał: „Dobrze się już ściemniło, kiedyśmy się puścili nareszcie ku Łazienkom. Droga, jaką mieliśmy przed sobą, nie była tak długa, abyśmy nie mogli stanąć o szóstej na naszem stanowisku, przytem powietrze cokolwiek zamglone, niebo przysłonięte całkiem, jakby zasłoną, chłód przenikający, to też po drodze wstąpiliśmy jeszcze do cukierni, blizko kościoła Ś-go Krzyża dla ogrzania się szklanką ponczu” (wszystkie cytaty w pisowni oryginalnej).
Gdy zbliżali się do celu, na horyzoncie zamajaczyła łuna od Solca. Nie tylko pojawiła się za wcześnie, lecz także ściągnęła na nich zagrożenie. Znajdowali się wówczas na wysokości koszar, z których na widok ognia zaczęli nagle wybiegać żołnierze. Napięta od kilku dni sytuacja w mieście spowodowała, że dowódcy wydali im rozkaz sprawdzenia, czy nie kręcą się w pobliżu podejrzani ludzie. Belwederczycy musieli się ukryć.
„Po upływie dobrej pół godziny pożar zgaszony, Łazienki uspokojone. Mogliśmy wyjść nareszcie z poza drzew naszych, skupić się, obliczyć i coś postanowić”. Ostatecznie zaatakowali Belweder, choć Konstantego pochwycić nie zdołali. Jak po latach pisał Goszczyński, ten przedwczesny pożar „zwichrzył powstanie w samym jego zarodku i materialnie, i moralnie”.
Drugiego sygnału długo nie było. Tak jak Wysocki źle zorganizował podpalenie browaru, tak odpowiedzialny za pożar na ul. Dzikiej Józef Zaliwski, widząc, że wydarzenia nie idą zgodnie z planem, nie umiał podjąć decyzji. Wacław Tokarz, historyk powstania, napisze, że „Zaliwski był duszą małą. Nie miał ani myśli płodnej, ani serca rzutkiego. Zawahał się, postanowił czekać i zmarnował okazję zaskoczenia”. Nie był jednak jedynym, który się tej nocy zawahał.
Legenda pierwsza. Człowiek
Tokarz przekonywał, że wielkie znaczenie dla powodzenia zrywu miałoby pojmanie – albo wręcz śmierć – wielkiego księcia. Nie pozwoliłoby części Polaków na postawy umiarkowane czy wręcz wrogie wobec insurekcji, których ta noc i kolejne dni były pełne. Ale w narracji o tamtych chwilach pamięć o tych trudnościach niemalże uległa zatarciu.
Proces budowania opowieści rozpoczął się bardzo szybko. Już 1 grudnia 1830 r. „Kurjer Warszawski” informował na pierwszej stronie, że wieczorem rozpoczęła się krwawa walka. W jej trakcie „oddział walecznych Polaków pośpieszył do Belwederu, lecz już w swem mieszkaniu nie znajdował się Wielki Książę Cesarzewicz, na którego życie targnąć się nikt nie miał zamiaru. W tejże chwili uderzono w bębny i wszystkie wojsko stojące w Warszawie stanęło pod bronią; niepodobna uwierzyć, że w ciągu kilku minut większa część mieszkańców stolicy już okazała się w chęci połączenia się z wojskiem, do czego gorliwie przyczyniła się młodzież uniwersytecka”.
Fragment ten zawiera dwie nieprawdziwe informacje. Przede wszystkim nie było pewne, że Konstanty przeżyje. Plany wobec niego zakładały pojmanie go albo zabicie, a część historyków, jak Tokarz, skłania się ku temu, że tylko drugie rozwiązanie brano pod uwagę. Mało precyzyjne jest również stwierdzenie, że wojsko stanęło pod bronią, a mieszkańcy przyłączyli się do niego. Zaledwie część oddziałów od razu przeszła na stronę rewolucjonistów, a cywile początkowo trzymali się z daleka. Nie było nikogo, kto mógłby ich porwać za sobą. Noc listopadowa pozbawiona była wodza, który mógłby zamienić ją w coś więcej niż jednorazowe wydarzenie. Nie był nim też ten, którego nazwisko przeszło do legendy.
Zaledwie część oddziałów od razu przeszła na stronę rewolucjonistów, a cywile początkowo trzymali się z daleka. Nie było nikogo, kto mógłby ich porwać za sobą
Sto lat po tych wydarzeniach poeta Artur Oppman, znany również jako Or-Ot, napisze w wierszu „Noc belwederska”: „Tam – obacz! Podchorążych maszeruje szkoła… / Wysocki z szablą nagą u kolumny czoła; / Tak broń podniósł ku niebu, kiedy przed momentem / Młode lwięta Ojczyzny zaklął sakramentem / I wołał, płomień święty w każdej czując żyle: / «Z piersi naszych uczyńmy wrogom Termopile!» / Teraz idzie natchniony, jakby od modlitwy, / Jest wodzem Polski! Polskę prowadzi do bitwy!”.
Piotr Wysocki jest dzisiaj pamiętany jako twórca sprzysiężenia, które doprowadziło do wybuchu powstania. Jego biograf Tadeusz Łepkowski napisze wręcz, że tamtego wieczoru „na kilkadziesiąt minut losy Polski – nie ma w owym stwierdzeniu żadnej przesady – spoczęły w rękach podporucznika Piotra Wysockiego”. I w pewnym momencie istotnie tymi losami starał się on kierować. Kiedy grupa podchorążych natknęła się na oddział jazdy rosyjskiej, tak poprowadził największe starcie tamtej nocy, że jego ludzie zdołali się przebić do miasta.
Tutaj jednak kończyły się jego wodzowskie zdolności. Potrafił zadbać o wygranie potyczki, nawet w niesprzyjających warunkach, ale powodzenie insurekcji wymagało czegoś więcej – popularności, posłuchu wśród wojska, doświadczenia w kreśleniu szerokich planów. Młodzi spiskowcy oczekiwali, że na czele staną uwielbiani przez nich generałowie.
Dzieci, uspokójcie się!
Pierwszym, którego podchorążowie spotkali tamtej nocy, był Stanisław Florian Potocki, adiutant Józefa Poniatowskiego podczas insurekcji kościuszkowskiej, uczestnik wojen napoleońskich. Żołnierze go lubili. Był jednym z kandydatów na wodza i pierwszym, który zawiódł pokładane w nim nadzieje. Sytuacja była niezręczna. Potocki bowiem jechał w stronę Belwederu, ale do Konstantego.
Wysocki i jego towarzysze domyślali się tego, ale i tak zaczęli go prosić, aby stanął na ich czele, aby poprowadził ich do zwycięstwa. Wspominali jego dawne zasługi dla Polski, przekonywali, że całe wojsko polskie ruszy niebawem do walki. Jeden z nich ponoć chciał go nawet w rękę pocałować. Tamten jednak pozostał niewzruszony. Odmówił, dodając niemal z troską: „Dzieci, uspokójcie się!”. Ostatecznie puszczono go wolno. Rozmowa ta i towarzyszące jej emocje były zapowiedzią kolejnych, bez porównania bardziej dramatycznych.
Na Krakowskim Przedmieściu, tuż przed Pałacem Namiestnikowskim, podchorążowie spotkali jadących na koniach gen. Maurycego Haukego oraz płk. Filipa Meciszewskiego. Powiadomieni o rozruchach na mieście podobnie jak Potocki ruszyli we dwóch do Belwederu, do wielkiego księcia, swojego zwierzchnika. Widząc ich, powstańcy zaczęli krzyczeć: „Kto jedzie?”. Ponieważ nie dostali odpowiedzi, podskoczyli do obu, próbując zatrzymać konie. Wtedy Meciszewski wystrzelił do jednego ze spiskowców. Reakcja była natychmiastowa. Wysocki wydał komendę. Kilkanaście karabinów wypaliło do oficerów, którzy martwi zwalili się na chodnik, tuż obok lwów strzegących wjazdu na dziedziniec pałacu. Według innej wersji, pozostawionej przez córkę Haukego, jej ojciec próbował rozmawiać z żołnierzami, prosząc, aby rozeszli się do domów. Ciała obu zabitych długo leżały na ulicy.
Niezależnie od faktycznego przebiegu wydarzenia Łepkowski dostrzegł w nim ważną zmianę w zachowaniu podchorążych. „Kruszyło się poczucie dyscypliny, autorytet dowódców nie paraliżował już woli, gniew zaś zaślepiał”. Przekroczyli granicę własnego strachu; zamienili poszukiwanie wodza w polowanie na niego.
Zawiedziony podziw
Jedną z jego ofiar stał się Stanisław Adam Trębicki. Tokarz pisał o nim: „Świetny ten oficer, inspektor i właściwy wychowawca piechoty naszej, wysyłany stale na manewry zagraniczne, był najwybitniejszym bodaj przedstawicielem generalicji ówczesnej. Reprezentował w niej dużą naprawdę wiedzę i tężyznę zawodową oraz charakter niepowszedni”. Jednocześnie był typowym przedstawicielem generalicji, która przyszłość Polski widziała w stabilnym związku z Rosją, a nie w buntach przeciw niej. Zrywy niepodległościowe oni w większości potępiali, oceniając jako nierozważne i prowadzące do niepewnej przyszłości. Trębicki, który o zamieszkach dowiedział się w swoim mieszkaniu, również jechał do Belwederu. Zatrzymany przez podchorążych odmówił wsparcia powstania, tłumacząc, że obowiązuje go przysięga złożona Mikołajowi I, carowi Rosji, ale przede wszystkim królowi Polski.
Gdy trzymano go pod strażą, niedaleko doszło do kolejnej tragedii. Wracającego do domu z teatru gen. Józefa Nowickiego powstańcy pomylili ze znienawidzonym rosyjskim komendantem Warszawy Michaiłem Lewickim i zastrzelili w karocy. Gdy Trębicki dowiedział się o tym, doszło do awantury z otaczającymi go żołnierzami. On nazwał ich mordercami, oni chcieli go jeszcze przekonać do tego, aby się do nich przyłączył. W końcu ktoś nie wytrzymał. Do generała oddano kilka strzałów. Celnych.
Nie wiadomo, ilu wysokich rangą oficerów uniknęło wówczas śmierci. Wśród nich był na pewno płk Józef Sowiński. W listopadzie 1830 r. kierował on wojskową Szkołą Aplikacyjną na ul. Miodowej. Rankiem do zajmowanego przez nią budynku wdarł się tłum, po czym zastąpiono Sowińskiemu drogę, mówiąc, że nie może pozwolić na to, aby podlegli mu nieletni wychowankowie przyłączyli się do powstania. Wtedy przyskoczył do niego nieznany z nazwiska człowiek, który chciał pchnąć go bagnetem. Pułkownika uratował jeden z podchorążych, krzycząc: „Co robisz! Oto kaleka!”. Ostatecznie tłum zabrał broń i młodzież. Sowiński zginie od bagnetu rok później, broniąc Warszawy przed Rosjanami. Pamięć o nim przejdzie zaś do narodowej legendy.
Tej nocy zginęli jeden pułkownik i aż sześciu generałów. Oprócz Haukego, Nowickiego i Trębickiego byli to również Ignacy Blumer, Tomasz Jan Siemiątkowski i Stanisław Florian Potocki, ten sam, którego podchorążowie spotkali na początku. Ci trzej, bohaterowie wojen napoleońskich, całą noc aktywnie uczestniczyli w tłumieniu zrywu. Zginęli, gdy przekonywali żołnierzy, aby nie przyłączali się do insurekcji.
Śmierć tej siódemki nie była tylko efektem chaosu, który panował na ulicach. Jak tłumaczył Tokarz, zabiła ich „zawiedziona miłość tej młodzieży powstańczej, szukającej tak natarczywie wodza wśród starszyzny własnej”.
Wódz z przymusu
Warszawę opanowały jednocześnie troska o Polskę i żądza zemsty. „Zapaliłam w narodzie dusze, / skąpałam męże we krwi” – mówi Pallas w „Nocy listopadowej” Stanisława Wyspiańskiego. Po latach Andrzej Kijowski, krytyk literacki, doda – tworząc obraz niemal żywcem wyjęty z filmów Quentina Tarantino: „Spiskowcy chcieli ratować ojczyznę przez mord na Księciu. Chłopicki ratował ojczyznę, ochraniając Księcia i jego wojsko, Mochnacki ratował ojczyznę, wzywając do zamordowania Chłopickiego, a ludzie Chłopickiego ratowali ojczyznę, uganiając się po mieście za Mochnackim, aby go zabić”.
O gen. Józefie Chłopickim, kolejnym z weteranów napoleońskich, pisał również Wyspiański. W jednej ze scen „Nocy listopadowej” publiczność zgromadzona na przedstawieniu w teatrze pyta nagle, gdzie jest Chłopicki, na co słyszy odpowiedź, że wyszedł. Jeden z satyrów dorzuca kluczowe dla zrozumienia faktycznej postawy generała zdanie: „Nie skłamię, jeźli powiem, że uciekł przed wami!”.
Gdy na ulicach Warszawy rozpoczynało się powstanie, Chłopicki faktycznie siedział w teatrze. Gdy zaś powiedziano mu, co się dzieje, i proszono, aby stanął na czele zrywu, opuścił budynek, rzucając ponoć: „Dajcie mi spokój, idę spać”. I rzeczywiście ukrył się na pewien czas. Rolę wodza przyjął dopiero 3 grudnia.
Bohater z przypadku
Dwa dni wcześniej Raymond Durand, konsul francuski w Warszawie, napisał w depeszy przesłanej do Paryża: „Najważniejsze, by nasz rząd królewski jak najszybciej dowiedział się o wielkim wydarzeniu, jakim jest triumf insurekcji w Warszawie. Nikt nie wątpi, że pułki, które są rozmieszczone po województwach, pójdą śladem swych towarzyszy broni z Warszawy i że odstępstwo Wojska Polskiego stanie się w ten sposób powszechne. Uważa się tu też za rzecz prawdopodobną, że powstanie rozprzestrzeni się na inne części dawnej Polski”.
Należy docenić zdolności przewidywania wydarzeń przez Duranda, ale trzeba jednocześnie zaznaczyć, że jego ocena w tamtym momencie została zbudowana na kruchych podstawach. Nikt nie mógł zapewnić, że oddziały stacjonujące poza Warszawą przyłączą się do powstania, a ono samo rozleje się po kraju.
O ile sytuacja generałów w stolicy była trudna, bowiem ich żołnierze sami widzieli, co się dzieje, o tyle dowódcy na prowincji mieli możliwość – przynajmniej na początku – filtrowania tych wiadomości swoim podwładnym, a na pewno mieli czas na podjęcie decyzji: iść do powstania czy przeciwko niemu. Z tej chwili na zastanowienie skorzystał m.in. Józef Dwernicki, który później zasłynął jako dowódca kawalerii powstańczej.
Bohaterem z przypadku został stacjonujący w Sochaczewie gen. Piotr Szembek. Rankiem 1 grudnia dostał dwa rozkazy. Pierwszy – wzywający go do Warszawy – od Rady Administracyjnej, cywilnej władzy Królestwa Polskiego, która szukała jeszcze możliwości wygaszenia powstania. W drugim Konstanty polecał mu jak najszybsze stawienie się w Wierzbnie, gdzie po opuszczeniu miasta rozbił obóz. Szembek, uznając wielkiego księcia za ważniejszego, zdecydował się wykonać jego rozkaz.
Swój pułk zostawił niedaleko Wierzbna, a sam udał się na spotkanie ze zwierzchnikiem. Po rozmowie wrócił po swoich ludzi. Ci jednak podczas jego nieobecności dali się namówić powstańcom na dołączenie do nich. Nie mając wyboru, Szembek ruszył więc do Warszawy. Dotarł do niej 2 grudnia, a już dzień później „Kurjer Warszawski” donosił, że „o północy znaczna część mieszkańców stolicy pośpieszyła powitać przybyły do stolicy 1wszy Pułk Strzelców Pieszych pod dowództwem Jenerała Szembeka”. Ten został – jak pisał jeden ze świadków – „bożyszczem rewolucji”. Niemal 100 lat później jego imieniem nazwano plac na warszawskim Grochowie.
Gdyby posłuchał Konstantego, zostałby uznany za zdrajcę. A tak wszedł do panteonu bohaterów.
Legenda druga. Pomnik
29 listopada 1841 r. w Warszawie upamiętniono ofiary nocy listopadowej. „Kurjer Warszawski” relacjonował: „Wczoraj odbyło się uroczyste odkrycie Pomniku, który z Najwyższego rozkazu wzniesiony został na Placu Saskim na cześć Polaków poległych dn. 17/29 listopada [różnica dat wynika ze stosowania dwóch kalendarzy, juliańskiego i gregoriańskiego – przyp. autora] 1830 roku, za wierność prawemu swemu Monarsze”. Uroczystość zgromadziła tłumy – wojskowych, urzędników, uczniów szkół warszawskich wraz z nauczycielami, duchownych. Na tablicach na pomniku wyryto nazwiska sześciu generałów, którzy zginęli 11 lat wcześniej: Trębickiego, Haukego, Nowickiego, Potockiego, Siemiątkowskiego oraz Blumera, a także płk. Meciszewskiego. W świadomości wielu ludzi ugruntowało to pamięć o nich jako o zdrajcach. A przecież im też zależało na wolnej Polsce, tylko drogę do niej widzieli inaczej niż Wysocki i jego podchorążowie. ©Ⓟ