Pod nieobecność Churchillów, Rooseveltów, Piłsudskich czy de Gaulle’ów, czyli charyzmatycznych przywódców o nieznośnym ego, acz zdolnych do przeprowadzenia narodów przez trudny okres transformacji, jedynym ratunkiem dla naszego kontynentu może być ogólno europejski, prawdziwie wspólnotowy… demagog lub populista, ewentualnie ludowy trybun. Jakiś ogólnoeuropejski Donald Trump albo Lech Wałęsa. Nie istnieje jednak żaden mechanizm, który mógłby takiego człowieka wyłonić, bo stołki w UE są rozdawane w trybie dalekim od demokracji. Ponadto – to musiałby być demagog prawdziwie wspólnotowy, europejski, pod hasłem „make the Union finally great” albo coś takiego. Nie miejmy złudzeń – jeśli każdy kraj UE będzie z osobna powoływał swojego własnego Trumpa, to na skutek oczywistych konfliktów interesów skoczą sobie do gardeł.
„Zaraz, zaraz!” – ktoś krzyknie oburzony. „Realistyczny czy nie, przecież to pomysł z istoty swej godny potępienia, niebezpieczny”. I tu następuje litania pobożnych życzeń wobec życia społecznego i polityki międzynarodowej. Trzeba więc wyjaśnić, w czym rzecz.
Wkład Polski w znakomitą tradycję populizmu
Postać Lecha Wałęsy pojawia się tu nieprzypadkowo. Otóż odegrawszy historyczną rolę charyzmatycznego lidera ruchu społecznego, jako nowo wybrany prezydent na początku realnych przemian społeczno-gospodarczych miał on w istocie jedną funkcję, ale zupełnie fundamentalną. Jak sam to ujmował w przebłysku intuicyjnego geniuszu politycznego, chodziło o bycie osłoną dla reform. Otóż zaordynowana przez Leszka Balcerowicza i między narodowy kapitał terapia szokowa była w oczywisty sposób bardzo bolesna, stąd potrzeba było kogoś, kto by ją firmował i zagospodarował gniew tych, którzy w najwyższym stopniu przyczynili się do powstania Solidarności, a zarazem w najwyższym stopniu odczują koszty reform. W przeciwnym razie – jak słusznie pisał Robert Krasowski w 2013 r. w „Polityce” („Król bez dworu”) – każdy rząd reformatorski byłby skazany na porażkę. Dlatego Wałęsa – pisze Krasowski – „domagał się dla reform osłony. Domagał się – jak mówił – drugiego Balcerowicza. Oficjalnie troszczącego się o społeczeństwo, ale wiadomo było, że na realną opiekę nie ma pieniędzy. Chodziło więc o socjotechnikę”. Tymczasem koncepcja reform w umyśle Bronisława Geremka i reszty solidarnościowej inteligencji „pochodziła z arystokratycznego muzeum. Uważali, że jeśli elity poprą reformy zgodnie i jednomyślnie, to społeczeństwo się nie zbuntuje”. Wałęsa zaś twierdził, że „milczenie elit nie zmieni emocji mas. Że trzeba robić odwrotnie. Krzyczeć samemu. Krzyczeć głośniej od populistów. Trzeba wykrzyczeć społeczny gniew i stanąć na jego czele”.
Koncepcja Wałęsy stanowi wkład w tradycję, którą dla przekory można nazwać instytucjonalnym populizmem. To pomysł swoiście zachodni, bo możliwy tylko w ramach systemu liberalno-demokratycznego. Można rzec – pomysł płynący z samego serca systemu, z wewnętrznego napięcia między demokracją, czyli z natury swej żywiołowym głosem mas, a liberalizmem, a więc instytucjami i prawną ochroną jednostki. Z napięcia, które w pierwszej kolejności zbudowało właśnie Stany Zjednoczone jako system polityczny. Weźmy choćby spór – dziś byśmy powiedzieli – jawnego populisty Thomasa Jeffersona z elitarystą Alexandrem Hamiltonem z początków amerykańskiej niepodległości. Znacznie później populistami w tym instytucjonalnym znaczeniu byli choćby obaj Rooseveltowie na prezydenckim fotelu, rozbijający monopole Theodore i wprowadzający New Deal Franklin Delano. Nie jest więc zaskoczeniem, że nowy rozdział piszą tu znów Amerykanie, jakkolwiek ich dzisiejszy wybraniec przebija osobliwością wszystkich poprzednich razem wziętych.
W Europie ów dobrze pojęty populizm nie wypływał z wewnętrznego napięcia w systemach politycznych, lecz z ich kontestacji. Niemniej ta tradycja na kontynencie także istnieje (niezmordowany w przypominaniu tego jest Marcin Giełzak, autor świetnej „Wiecznej lewicy”). A ruch Solidarności do niej przynależy, choć idea „osłaniania reform” Wałęsy stanowić tu może dość kontrowersyjną pointę. Idea ta jest jednak, w moim przekonaniu, głębsza, niż twierdzi Krasowski. Również wbrew temu, co prawdopodobnie sądzą bardziej „ideowi” lewicowcy, nie jest (w każdym razie nie musi być) zdradą. Faktem jest bowiem, że pewne sposoby gospodarowania są z natury swej niefunkcjonalne, zaś funkcjonalność innych się wyczerpuje. I wówczas musi nastąpić przebudowa systemu. To zaś zawsze wiąże się z kosztami. W „osłanianiu reform” nie musi więc chodzić tylko o socjotechnikę rozumianą jako powierzchowna manipulacja. Może chodzić również o podanie ludziom narracji, w której ich poświęcenie ma jakiś długofalowy sens. Nie jest to tylko opowieść, bo ostatecznie każda samoświadomość indywidualna i grupowa jest pewną opowieścią (np. ja jako pracownik, my jako Polacy itp.). I nie jest to też kłamstwo, o ile… to poświęcenie faktycznie ma sens, tj. nowy system będzie w dłuższej perspektywie korzystny dla tych, którzy dziś muszą ponosić koszty transformacji. Chodzi więc o takie skanalizowanie emocji społecznej, aby dzisiejszy gniew przeistoczył się w oczekiwanie (wprawdzie cierpliwe, ale z określonym terminem ważności) efektów i zaowocował budową instytucji, które będą te efekty monitorować.
Trump, Lighthizer i nowa/stara filozofia
Mając powyższe na uwadze, przenieśmy się znów do dzisiejszej Ameryki. Warto na chłodno spojrzeć na drugi szereg – tam, gdzie gromadzą się ludzie, którzy będą faktycznie tworzyli rozwiązania polityczne (policy, a nie politics). Jedną z takich postaci w obozie Trumpa jest Robert Lighthizer, który w poprzedniej administracji republikanina odpowiadał za politykę handlową, w szczególności za najgłośniejsze rozwiązania celne przeciw Chinom (oraz Europie). Żeby było jasne – Lighthizer wyznaczył kurs, którym zasadniczo podążyła, i to znacznie dalej, administracja Joego Bidena. Mówimy więc nie o jakimś pobocznym odszczepieńcu od globalistycznej elity polityczno-akademickiej (która dalej mało z tego rozumie – przykro to przyznać komuś, kto sam pracuje w akademii), lecz o człowieku, który trwale zmienił konsensus w polityce gospodarczej największego mocarstwa świata. Powrót Lighthizera zdaje się pewny.
Podczas gdy powierzchowne komentatorstwo ekscytuje się ideologicznymi rajdami w lewo lub w prawo, istotne i nieoczywiste problemy pozostają w dziwnym ukryciu. Dziwnym, bo co do zasady wszystko jest przecież jawne – wystarczy poczytać i poszperać po YouTubie. I tak ów Lighthizer mierzy się jawnie, w wielu wywiadach oraz w książce „No Trade Is Free”, z podstawowym zarzutem przeciw protekcjonistycznej polityce celnej – że mianowicie jej koszty są zwykle przerzucane na konsumentów, a więc za brutalne restrykcje nałożone na import zapłacą ostatecznie ci sami amerykańscy konsumenci, którzy dziś sfrustrowani inflacją oddali swój głos na Trumpa.
Lighthizer odpowiada na to bardzo jasno i szczerze. Tak – będą koszty. Czyni on przy tym, jak ja to rozumiem, w istocie pewną obserwację na temat tego, jak my, obywatele, chcemy określać swoją podstawową rolę w gospodarce. Czy chcemy być przede wszystkim konsumentami, jak to jest dziś, czy przede wszystkim wytwórcami jakichś dóbr (jak było dawniej). Transformacja, o którą chodzi Lighthizerowi, dotyczy tego zasadniczego samorozeznania i płynących z tego konsekwencji – otóż Amerykanie mają się na nowo rozpoznać w charakterze producentów.
Dla konsumenta podstawowym oczekiwaniem jest to, aby produkt był tańszy. Z tej perspektywy tańsza elektronika z Chin lub wyprodukowany w Meksyku samochód amerykańskiej marki będą zawsze lepsze, bo tańsze od produktu krajowego. Jeśli produkcja tych niezmierzonych milionów produktów, które amerykański konsument przeżuwa i wypluwa, ma być konkurencyjna w warunkach globalnego przepływu kapitału i relokacji produkcji, to trzeba pracownikom na miejscu mniej płacić. Jeśli zaś zarobki są niskie, to produkty muszą być jeszcze tańsze i tej konkurencji w ostatecznym rozrachunku amerykański producent nie może wygrać. Upada lub przenosi produkcję za granicę. Ludzie tracą pracę i spirala coraz bardziej się nakręca.
Jeśli jednak pomyślimy o sobie jako o producencie (czegokolwiek – samochodu, półprzewodnika albo skarpetek), to maksymalne obniżenie ceny nie jest naszą podstawową troską. Ponieważ lokalna praca jest droższa, to i produkt będzie droższy, a przez to konsument będzie musiał użytkować go dłużej. To go zachęca do poszukiwania wyższej jakości.
Żeby było jasne – to nie jest obraz czarno-biały. Każdy taki producent jest również konsumentem, zaś konkurencja cenowa zawsze występuje na wolnym rynku, niezalenie od tego, jaki model czy światopogląd dominują w polityce gospodarczej. Chodzi jednak o rozłożenie akcentów. Idea jest taka, że to społeczeństwa producentów, a nie konsumentów budują realne bogactwo.
Jeśli wziąć pod uwagę dłuższą perspektywę, to Lighthizer może mieć rację. To zresztą powrót do dawniejszego tzw. amerykańskiego systemu w polityce gospodarczej – stworzonego m.in. przez Henry’ego Claya w XIX w., na bazie idei Hamiltona. Pytanie tylko, w jakich branżach tę politykę stosować i jak daleko się posunąć (co zrobią Chiny przyparte do muru?).
Co z tego prostego wywodu wynika? Otóż proponowana przez Lighthizera transformacja amerykańskiej gospodarki będzie bolesna. Inflacja, której dotąd Amerykanie doświadczyli, może się okazać jedynie przygrywką do wzrostu cen, który będzie musiał nastąpić wraz z odbudową bazy przemysłowej w USA. Przyznał to również znany w Polsce ekspert amerykański Andrew Michta w swym długim poście na platformie X z 9 listopada. Pisze on, że „nikt nie jest w stanie przewidzieć, jak będzie wyglądał ten nowy krajobraz gospodarczy, ale jedno jest pewne: zdecydowane zwycięstwo Donalda Trumpa znaczy tyle, że globalizacja jest skończona i choć wyjście z niej i przebudowanie łańcuchów dostaw będzie bolesne, to musi nastąpić”.
Osłanianie transformacji czy brak transformacji?
Co się stanie, gdy miliony ludzi zaczną odczuwać koszty tej – jak twierdzi Lighthizer – koniecznej i długofalowo korzystnej transformacji? Czy amerykański system polityczny to wytrzyma? Czy demokracja pozwoli na przeprowadzenie tego procesu do końca? Przecież za cztery czy osiem lat może się pojawić kandydat, który obieca przedterminowy koniec cierpień przez wyrzucenie całego projektu transformacji do kosza. Takie same były obawy Wałęsy, które skądinąd częściowo się ziściły w postaci wygranej postkomunistów w wyborach w 1993 r. (przypomnijmy, że jednym z haseł SLD było wówczas „Tak dalej być nie musi”).
Emocje w stosunku do Donalda Trumpa wśród jego najzagorzalszych wyborców mają w sobie faktycznie niebezpieczny potencjał w postaci neofaszystowskiego kultu jednostki wspartego finansowo i propagandowo przez potężny kapitał. Ilustracją może tu być pląsający na wiecach Elon Musk. Czegoś w tym rodzaju chyba obawia się Anne Applebaum, czemu wyraz daje w swej najnowszej książce „Autocracy. Inc.”. Z drugiej jednak strony tylko człowiek mający tak daleko idący wpływ na rzesze swych zwolenników jak Trump może ich przy sobie utrzymać pomimo narzuconych na nich kosztów i dzięki temu przeprowadzić proces transformacji gospodarki do końca w ramach systemu demokratycznego (o co nie musi się martwić konkurent w tej światowej partii szachów, tj. Xi Jinping). Ktoś powie, że do tego nie jest konieczna cała jawnie demagogiczna strona Trumpowskiej narracji. Zgoda. Rzecz w tym jednak – powtórzmy – że żadnego Roosevelta nie widać na horyzoncie i dlatego (przy życzliwej interpretacji) ludzie zdający sobie sprawę z konieczności zmian, na czele z Muskiem, zdecydowali się postawić na złotowłosego demagoga. Nie można mu bowiem odmówić – podobnie jak u nas przed laty Lechowi Wałęsie – intuicyjnej zdolności rozpoznania zasadniczych problemów i wyjścia poza ramy myślowe, w których tkwią formalnie lepiej wykształcone elity.
A co na to Europa? Tu konkluzja nie będzie pocieszająca i niech nam da do myślenia. Analogiczna zmiana modelu gospodarczego i społecznego w UE musiałaby dotyczyć całej Unii – żaden jej kraj z osobna nie ma dość wagi w świecie. Jednak tylko w poszczególnych państwach działają mechanizmy demokratyczne, które mogłyby uwolnić podobnego dżina populistycznej rewolty i przemiany. Na poziomie Unii Europejskiej ich nie ma.
Każdy kraj z osobna będzie odczuwał wszelkie wewnętrzne zachęty, aby grać wyłącznie na siebie, co może doprowadzić do rozbicia Unii. Już to widać w postępowaniu nie tylko małych Węgier, lecz także Niemiec czy Francji. Jednocześnie ludzie trzymający stery Unii odczuwają wszelkie zachęty, aby konserwować system. Przykładowo, z poziomu UE proponuje się nam w opublikowanym niedawno raporcie Maria Draghiego de facto petryfikację aktualnego ładu. Bo wprawdzie Draghi nie szczędzi gorzkich słów choćby europejskiej awersji do ryzyka inwestycyjnego, ale jednocześnie wygenerowane z długu środki na inwestycje proponuje oddać dużym graczom w celu zachowania efektu skali. A to jest przecież wprost sprzeczne z gotowością do ryzyka. Ryzykiem byłaby przebudowa europejskiego podziału pracy i władzy, kreatywna destrukcja, w której wyniku może (choć nie musi) się okazać, że wygranym nie będą BASF czy Volkswagen, lecz jakieś inne podmioty. To z kolei wiązałoby się z kosztami dla modelu społecznego tych państw, które przez ostatnie dziesięciolecia (a może i stulecia) zajmowały w tym podziale pracy uprzywilejowaną pozycję.
Nie ma nikogo, kto zmobilizowałby wzięte razem narody Europy do poświęcenia, ale i dobrze skalkulowanej (terminowej) cierpliwości. Niech to usprawiedliwi moje wołanie o ogólno europejskiego demagoga. Mamy bowiem gorzki materiał do przemyśleń nad naszą zdolnością do systemowej adaptacji. Amerykanom możemy zaś zazdrościć. Nie Trumpa, któremu wiernopoddańcze pokłony bije polska niedawna klasa rządząca, lecz właśnie zdolności do adaptacji (a przez to odporności) tamtejszego ładu instytucjonalnego. ©Ⓟ