Orzeczenie Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej może wysadzić w powietrze rynek transferów piłkarskich, który znaliśmy dotychczas. Tak przynajmniej twierdzą badający temat ekonomiści.

Dla tych, którzy przeoczyli: orzeczenie TSUE z października dotyczy sprawy sprzed dekady. Stronami sporu byli Lassana Diarra i Lokomotiw Moskwa. Francuski pomocnik, z ambicjami gry w reprezentacji, poszedł na udry z białoruskim trenerem rosyjskiego zespołu – ostatecznie spakował się i wyjechał, choć wciąż obowiązywał go kontrakt. Szybko znalazły się kluby, które zaprosiły Diarrę do gry. Jednak Lokomotiw poskarżył się FIFA, zaś światowa federacja piłkarska zadziałała zgodnie z własnymi przepisami, które w takim wypadku nakładają karę dyskwalifikacji na zawodnika. A także, co jeszcze ważniejsze, zobowiązują klub, który chciałby go zatrudnić, do zapłacenia odszkodowania zespołowi, z którego piłkarz uciekł. Diarra (i jego prawnicy) nie dali za wygraną. Zaskarżyli przepisy FIFA, zarzucając im łamanie unijnego prawa dotyczącego wolności przemieszczania się oraz podejmowania pracy. Choć w międzyczasie Diarra i Lokomotiw zdołali się dogadać, to sprawa sądowa toczyła się dalej.

Clou wyroku to podważenie przez TSUE art. 17.2 przepisów FIFA dotyczących transferów. Chodzi o zasadę nakładającą na klub zatrudniający piłkarza związanego kontraktem z inną drużyną obowiązku wypłaty zadośćuczynienia. Ten zapis może i brzmi niepozornie, ale w praktyce był tym, co sprawiało, że kluby w ogóle wydawały miliony na transfery. Robiły to, by móc zatrudnić upragnionego zawodnika przed upływem jego kontraktu – w zamian za co zespół, który puszczał sportowca, odstępował formalnie od swojego prawa do zadośćuczynienia. Jeżeli teraz zadośćuczynienia miałoby nie być (jak chce TSUE), to znika w zasadzie jedyny powód, dla którego ktokolwiek miałby komukolwiek płacić pieniądze za transfery piłkarzy. Jeszcze innymi słowy: jeśliby owego wymogu zadośćuczynienia nie było, to każdy klub mógłby w dowolnym momencie zaoferować dowolnemu zawodnikowi pracę u siebie. A piłkarz będzie mógł z oferty skorzystać bez obawy, że dostanie od FIFA zakaz gry, a jego nowy klub zostanie obciążony astronomicznym rachunkiem za utracone korzyści.

To wszystko na razie przypuszczenia. Snuje je np. ekonomista polskiego pochodzenia Stefan Szymański, pracujący na Uniwersytecie Michigan. Ale przecież w podobnym tonie pisał już wiele lat temu izraelski ekonomista Eran Yashiv, który określał reżim futbolowych transferów jako „ostatni relikt faktycznego niewolnictwa w nowoczesnym świecie”. Było to zaraz po tym, jak PSG zdecydował się zapłacić rekordowe 222 mln euro za to, by Brazylijczyk Neymar zaczął dla nich grać od razu – jeszcze przed zakończeniem kontraktu z Barceloną. Tymczasem w „normalnym” świecie byłoby tak, że pracownik Neymar mógłby zerwać kontrakt (zazwyczaj z jakimś rozsądnie krótkim okresem wypowiedzenia) i przenieść się, dokądkolwiek chce. Czy teraz tak będzie? Wygląda na to, że właśnie tak.

A czy taki zanik transferów zrewolucjonizuje futbol? Niekoniecznie – powiada Szymański. Oczywiście oznaczałoby to wyparowanie z systemu 11 mld euro rocznie – bo tyle w 2024 r. wydały na transfery piłkarzy wszystkie kluby piłkarskiego świata. Trzeba jednak pamiętać, że wartość netto tej sumy wynosi mniej więcej 0. A to dlatego, że jedne kluby na transferach zarabiają miliony, inne zaś te miliony wydają. Jak dowodzi znawca tematu Sam Hoey z Uniwersytetu Liverpoolskiego, wcale nie jest tak, że pieniądz płynie od klubów bogatych do biednych. Większość z tych 11 mld euro krąży od lat między największymi futbolowymi markami: Realem, PSG, Manchesterem City, Liverpoolem czy Bayernem.

Na razie piłkarski świat chyba jeszcze nie w pełni pojął konsekwencje orzeczenia TSUE. Potencjał rewolucyjny jednak jest. I to wielki. ©Ⓟ

Autor jest zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Solidarność” oraz publicystą wydawanego przez NBP „Obserwatora Finansowego”