Oczywiście. Choć ten konflikt o wiele więcej kłopotów przysparza Kamali Harris, i to mimo tego, że prezentuje ona dużo bardziej umiarkowane stanowisko. Podkreśla, że o ile Izrael ma prawo się bronić, o tyle pytanie – jakimi środkami powinien się bronić? – pozostaje otwarte. Ale Harris jest przecież jednocześnie urzędniczką administracji, która wysyła broń Izraelowi. Zaś Trump niezmiennie pozostaje zdeklarowanym przyjacielem Binjamina Netanjahu oraz jego skrajnie nacjonalistycznej rządowej frakcji. Republikanin nie uważa, że Tel Awiw winien dążyć do zawieszenia broni albo negocjować z Palestyńczykami.
O wyniku prezydenckiego głosowania przesądzą głosy osób niezdecydowanych, to już znak rozpoznawczy wyborów w USA. Wśród młodych, a to oni są najbardziej wrażliwi na konflikt na Bliskim Wschodzie, mamy dwie podgrupy. Pierwsza to osoby myślące kategoriami bardziej konserwatywnymi i w związku z tym rozważające postulaty Trumpa. Który nie przepuści okazji, by nie powtórzyć, że gdyby to on urzędował w Białym Domu, nie mielibyśmy wojny w Ukrainie ani w Gazie. To bzdura, ale Trump z premedytacją promuje siebie jako cudotwórcę w kontraście do „słabej” Harris, która jest „tylko” kobietą, do tego kolorową. W drugiej podgrupie są wyborcy skłaniający się ku lewicy, zszokowani faktem, że amerykańska broń zabija cywilów. Do tego jeszcze dochodzi grupa wyborców o korzeniach bliskowschodnich. W „wahającym się” Michigan, 10-milionowym stanie, który odegra w tej elekcji być może nawet decydującą rolę, mamy 17 tys. uprawnionych do głosowania Palestyńczyków i 82 tys. Libańczyków...
Ale ze względu na to, jak działa system wyborczy, o wynikach głosowania mogą przesądzić głosy ledwie kilku tysięcy mieszkańców tego stanu. Jeśli muzułmanie z Michigan w geście protestu poprą kandydatkę Partii Zielonych Jill Stein, zaś to sprawi, że Harris przegra z Trumpem, to 15 głosów elektorskich idzie na konto miliardera. I być może dzięki właśnie tym głosom to on w styczniu 2025 r. wprowadzi się do Białego Domu.
Jest dla nich ważny, ale w inny sposób. Tradycyjnie poparcie amerykańskiego wyborcy o poglądach lewicowych dla sprawy izraelskiej wynika z poczucia winy – państwo żydowskie od początku istnienia boryka się z różnymi problemami, a Zachodowi nie udało się zrobić dla niego więcej. A na to więcej Izrael zasługuje, bo Żydzi doświadczyli przecież Holokaustu. Kolejna rzecz – poprzednim pokoleniom Amerykanów Izrael jawił się jako bastion lewicowej inteligencji, która nam imponowała. Wreszcie, przez większość swojego istnienia jako państwo był dobrze działającą demokracją, w której rządziła socjaldemokracja. Państwo żydowskie relatywnie niedawno stało się zakładnikiem ekstremistów oraz nacjonalistów.
To też złożona kwestia. Bo to potężna broń, którą Netanjahu wykorzystuje w swojej polityce. Ale izraelski nacjonalizm, w pojęciu starszyzny amerykańskiej lewicy, w przeszłości nie był przecież zły. Tak, walczący o niepodległość Żydzi byli nacjonalistami, ale jednocześnie kruszyli kolonializm. Starszy wyborca widzi więc wojnę w Gazie w innym kontekście. Mówi: „Okropne, co tam się dzieje, ale mamy obowiązek Izraelowi pomagać”. Typowa różnica generacyjna, w której poglądy ukształtowały zupełnie inne wydarzenia.
Te pokolenia dojrzewały ideologicznie w cieniu takich ruchów jak Black Lives Matter oraz rosnącej świadomości na temat niesprawiedliwości społecznej doświadczanej przez różne grupy, w tym rdzenną ludność USA. Młodzi inaczej reagują na samo słowo „nacjonalizm”, które kojarzy im się z reakcyjnymi oraz szowinistycznymi trendami w Europie Środkowo-Wschodniej, jak to widać w państwach byłej Jugosławii, na Węgrzech i w Rosji. Netanjahu jest dla nich jak Orbán czy Putin, to antydemokrata, polityk siejący zniszczenie. Holokaust jest już dla młodych bardzo odległą historią, podczas gdy dramat Palestyńczyków rozgrywa się tu i teraz. Stosują te same kryteria oceny, co wobec przejawów każdej innej niesprawiedliwości społecznej, i nie przemawia do nich argument, że racja musi być po stronie Izraela, bo tak przecież zawsze było.
Trudno się dziwić. Według obiegowej opinii jesteśmy państwem wyjątkowym, ukuto nawet termin „amerykańska wyjątkowość” (American exceptionalism), który stał się bardzo popularny po II wojnie światowej. Jesteśmy wyjątkowi, bo pokonaliśmy III Rzeszę. Wyjątkowi, bo roznieśliśmy w pył blok wschodni. Wyjątkowi, bo nasz rozwój polityczno-gospodarczy jest wzorem dla reszty świata. Ale z początkiem tysiąclecia na tym obrazie triumfu zaczęły się pojawiać rysy.
Najpierw była inwazja na Irak, kompletna pomyłka, katastrofa. A gdy chwilę później technologia zamieniła świat w globalną wioskę, okazało się, że nie jesteśmy już krajem wyprzedzającym cywilizacyjnie inne. Zostaliśmy w tyle nie tylko za Europą, lecz także za Azją. Kulejemy w wielu kategoriach: średniej długości życia, śmiertelności noworodków i w obszarze godnego życia, które definiuje dostępność do mieszkalnictwa, edukacji, transportu publicznego, a nawet szybkiego internetu. Pamiętam, gdy po raz pierwszy pojechałem z rodzicami do Europy jako dziecko, to było pod koniec lat 60. XX w. USA zdawały się wtedy cywilizacyjnie wyprzedzać Stary Kontynent o całą epokę. Dziś to Europejczycy czują się w Ameryce, jakby znaleźli się w przeszłości. Młodzi Amerykanie krytycznie przyglądają się wielu aspektom prowadzonej przez Waszyngton polityki – wewnętrznej i zewnętrznej. Ich postawa wobec wojny w Gazie wpisuje się w szerszy kontekst poczucia, że kraj dokonuje złych wyborów i obstawia nie te układy, które powinien.
Problem z Bidenem jest nawet większy niż z przeciętnym przedstawicielem pokolenia starszych wyborców. On przynależy do generacji, która wzrastała po II wojnie w atmosferze idealizacji Izraela. Widzimy więc w jego postawie mocne przywiązanie do modelu wartościowania poprzez ideologię, czego skutkiem jest wybiórczość widzenia. Dostrzegamy wówczas w Izraelu jedynie to, co pozytywne, negujemy te aspekty jego polityki, które są problematyczne. A gdy słyszymy pod jego adresem krytykę, reagujemy złością, że jest niesprawiedliwa. To bardzo przypomina zachowanie amerykańskich komunistów z lat 30. XX w., którzy pokochali lansowane przez ZSRR hasła o prawach obywatelskich oraz pracowniczych, przy okazji naiwnie kupując ideę, że Rosja Stalina to model przyszłego społeczeństwa. Rzecz druga – jako stara gwardia Biden pozostaje instytucjonalistą. Dla niego Izrael to przede wszystkim strategiczny partner USA; „niezatapialny lotniskowiec” w regionie, w którym inni gracze, państwa arabskie, są nieprzewidywalni i wciąż zmieniają swoje rządy, często w drodze rewolucji. Biden powiedział nawet, że gdyby na Bliskim Wschodzie nie było Izraela, Ameryka musiałaby go sobie stworzyć. Tel Awiw strzeże w tej części świata amerykańskich interesów, a wiemy, że stojące za nimi pieniądze są niemałe. Dla Bidena to najważniejsze, nawet kosztem popełniania karygodnych błędów. Przecież gdyby Ameryka nie mieszała się do palestyńskiej polityki kilkanaście lat temu, Hamas najprawdopodobniej nie wyrósłby na siłę, jaką jest obecnie.
Mówię o wydarzeniach z lat 2006–2007. Gdy Izrael wycofał się z Gazy w 2006 r., prezydent George W. Bush naiwnie poparł plan przeprowadzenia tam wolnych wyborów, mimo iż Fatah, umiarkowane skrzydło Autonomii Palestyńskiej, i sam Izrael były przeciwko, obawiając się roli, jaką może w nich odegrać Hamas.
Hamas, rzecz jasna, wygrał, zdobywając większość miejsc w parlamencie, po czym odmówił utworzenia rządu z Fatahem. Oburzony Fatah, przy militarnym wsparciu USA, usiłował dokonać puczu. Nie udało mu się, wybuchła krótka wojna domowa, a potem zaczął się marsz niezwyciężonego Hamasu przez Gazę, by przejąć nad nią całkowitą kontrolę. Ze względu na to, jak ta organizacja została potraktowana, poparcie dla niej wzrosło wśród Palestyńczyków z 15 proc. przed 2006 r. do ponad 50 proc. kilkanaście miesięcy później. Oczywiście, mamy tu i inny wielki problem. Ameryka od lat występuje w roli mediatora między stronami konfliktu, a jednocześnie pozostaje głównym militarnym i ekonomicznym sojusznikiem jednej z nich. Wystarczy elementarne pojęcie o tym, na czym polega mediacja, by widzieć, że to się nie może udać. Skuteczny mediator musi być obiektywny. A co robi Ameryka? Nic w stosunku do Izraela, który wycofuje się z projektu rozwiązania dwupaństwowego, a jedno cześnie wprowadza sankcje dla Palestyńczyków, w tym na pomoc ze strony ONZ. Oraz ustala, że społeczność palestyńska może dochodzić swoich racji jedynie na drodze rozmów dwustronnych z okupującą ją siłą, tą samą, która odmawia uznania jej prawa do samostanowienia. I potem się dziwimy, że w Gazie rządzą ekstremiści i nie da rady zaprowadzić pokoju. Albo że Ameryka traci na świecie posłuch i wiarygodność.
Popatrzmy na dwie wojny, które się toczą. W odniesieniu do Rosji padła jasna deklaracja: żaden kraj nie ma prawa najeżdżać innego, bombardować szkół ani szpitali, obierać za cel ataku na ludność cywilną. Ale w odniesieniu do Gazy, gdzie Izrael od dawna bezprawnie grabił ziemię i osadzał na niej swoich obywateli, mamy przyzwalające skinienie głową, a po nim zgodę na akcję militarną rozpoczętą w 2023 r. Wynika z tego, że Ameryka potępia rosyjską agresję tylko dlatego, że mamy do czynienia z Rosją, a nie z samą agresją. Czy od rządów, których nie lubimy, jak Putina, będziemy egzekwować przestrzeganie międzynarodowych norm i praw, a te, które lubimy, będziemy traktować ulgowo? Nie jest zresztą wielką tajemnicą, że strategiczne przyjaźnie Ameryka kultywuje z wieloma innymi problematycznymi z międzynarodowego punktu widzenia rządami na świecie. Waszyngton jako jedyny, oprócz Tel Awiwu, uznał aneksję Sahary Zachodniej przez Maroko, mimo sprzeciwu ONZ i orzeczenia Między narodowego Trybunału Sprawiedliwości, że ludność Sahary Zachodniej ma prawo do samostanowienia. Kongresowe ugrupowanie Freedom House plasuje Saharę Zachodnią w grupie czterech najbardziej zniewolonych nacji na świecie, a jednak nie słychać, by ktokolwiek w Waszyngtonie podnosił larum wobec tak rażących pogwałceń międzynarodowych praw. W latach 90. XX w. Ameryka wspierała Turcję, gdy ta bombardowała kurdyjskie osady, a kilka lat temu Arabię Saudyjską, gdy ta mordowała jemeńskich cywilów. Tam zresztą zaangażowanie USA było bezpośrednie. Nasze latające cysterny tankowały lecące na akcje samoloty Królewskim Saudyjskich Sił Powietrznych. To już co prawda wywołało protesty wśród amerykańskich polityków i amerykańskich społeczności o korzeniach bliskowschodnich, ale nie na taką skalę, z jaką mamy do czynienia obecnie w sprawie wojny w Gazie.
Dopóki będziemy się upierać, że to my mamy grać pierwsze skrzypce w negocjacjach, oraz będziemy blokować zaangażowanie innych, szczególnie europejskich państw w te rozmowy, dopóty nie widzę szansy na porozumienie. Ale w związku z generacyjną zmianą postaw i poglądów młodych Amerykanów zasadniczy zwrot w naszej polityce wobec Izraela może się wydarzyć. Jednak, paradoksalnie, może to przyjść za późno. Konflikt izraelsko-palestyński trwa kilkadziesiąt lat. Zachodni Brzeg został skolonizowany przez Izraelczyków, wyrosło na nim pokolenie, dla którego te ziemie są domem. Dlaczego mieliby je opuszczać? Ponadto, jeśli Netanjahu w końcu odejdzie, nie jest powiedziane, że kolejny gabinet będzie realizował odmienną politykę. W szeregach opozycji dominują prawica i nacjonaliści, z tym tylko, że zwalczają one „Bibiego” za jego charakter, korupcję i zapędy autokratyczne. To nie jest grupa, która będzie się opowiadać za tym, by zacząć rozmowy z Palestyńczykami. Czas nie gra na naszą korzyść. Im szybciej przystąpimy do działania, tym większe szanse, że jeszcze coś ugramy. Trump nie zrobi nic, ale jeśli wybory wygra Harris, są sygnały, że będzie gotowa przyjąć wobec Izraela o wiele bardziej wymagającą postawę niż Biden.
Bo znajduje się w trudnym położeniu. Wciąż jest częścią rządzącej administracji i nie może publicznie podważać opinii prezydenta ani uprawiać własnej polityki zagranicznej. Co, niestety, zwiększa ryzyko, że możemy mieć powtórkę z 1968 r. Walczący wówczas o Biały Dom wiceprezydent Hubert Humphrey sprzeciwiał się wojnie w Wietnamie, lecz miał związane ręce, bo prezydent Lyndon B. Johnson konflikt popierał. Słabość tę wykorzystał Richard Nixon, republikański rywal Humphreya, i w rezultacie wygrał niewielką przewagą. W całej historii USA tylko czworo wiceprezydentów próbowało swoich sił w walce o prezydenturę i aż trzech przegrało. Ale wiemy, że głównym doradcą Harris ds. polityki zagranicznej jest Philip Gordon, pragmatyk, zwolennik dyplomacji w relacjach międzynarodowych. Był on swego czasu bardzo sceptyczny wobec planów inwazji na Irak, bo nie popiera polityki militarnych interwencji, którą zaczęliśmy w 1953 r. aktem obalenia rządu w Iranie. Harris dobrze się z Gordonem dogaduje, a jej wykształcenie prawnicze każe wierzyć, że w przeciwieństwie do Bidena i republikanów będzie dużo mniej skłonna kontestować stanowiska międzynarodowych trybunałów sprawiedliwości. Mieliśmy już na ten temat zresztą kilka publikacji, m.in. w „The Washington Post” i Politico. Ludzie, którzy ją znają, mówią, że jest absolutnie zdruzgotana masakrą ludności cywilnej, jaka się w tej chwili odbywa w Gazie.
Najpewniej po raz kolejny uściśnie on dłoń Netanjahu. Jeśli popatrzymy, kim byli ludzie odpowiedzialni za politykę Trumpa na Bliskim Wschodzie, zobaczymy, że była to frakcja wspierająca projekt zasiedlania przez Izrael Zachodniego Brzegu, anektowania kolejnych terytoriów i terroryzowania ludności palestyńskiej. Dlatego że chrześcijańscy fundamentaliści i nacjonaliści – ludzie tego samego pokroju, co politycy rządzący Izraelem – to jeden z głównych filarów bazy wyborczej Trumpa w Ameryce. Ta baza postrzega Gazę jako prawnie należący się Izraelowi rynek nieruchomości. Rozumiem, dlaczego mnóstwo ludzi o lewicowych poglądach czuje się sfrustrowanych polityką Bidena, ale jeśli ponownie wpuścimy do Białego Domu Trumpa, sprawy mogą przybrać naprawdę dużo gorszy obrót.
Tak, i zostaniemy w nią wciągnięci. Wystarczy większy atak na Izrael ze strony Iranu i lont zostanie odpalony. Izrael odpowie z jeszcze większą mocą, tak ma w zwyczaju, a wtedy Teheran zaatakuje instalacje naftowe w Arabii Saudyjskiej. A tego Waszyngton nie zdzierży, amerykańskie firmy mają w saudyjskich rafineriach za dużo udziałów.
Czyli do stawki w wyborach, jaką jest wygrana lub przegrana Harris, w tej chwili naszej jedynej nadziei, że coś może się zmienić na lepsze. Jej losy z kolei zależą od dwóch czynników: frekwencji oraz tego, ilu wyborców, dla których demokratyczna wiceprezydentka wciąż jest złem – ale może jednak mniejszym niż Trump – nie zmarnuje swojego głosu, popierając kandydata trzeciej opcji lub zostając w domu. ©Ⓟ
Fundamentaliści Trumpa
Od początku kariery politycznej Trumpa trwa jego przymierze – a jak powiedziałby on sam: deal – z białymi chrześcijańskimi radykałami. Dlaczego zawarł układ? Bo ich poparcie oznaczało legitymizację jego politycznych ambicji przy jednoczesnym rozgrzeszeniu go w oczach konserwatywnych wyborców z jego przeszłości jako demokraty, zwolennika aborcji i kilkukrotnego rozwodnika. W zamian obiecał im realną władzę w państwie. Słowa dotrzymał. Za jego rządów Partia Republikańska stała się zakładnikiem religijnych radykałów – i to oni nadają jej dzisiaj ton.