Najpiękniejsza scena z filmu „Gladiator” Ridleya Scotta opowiada o szeptaniu. Oto generał Maximus świeżo po wygranej bitwie rozmawia ze starym cesarzem Markiem Aureliuszem. Władca świata i zarazem mędrzec zdradza Maximusowi największy sekret Rzymu. Powiada: „Był kiedyś sen o Rzymie; mogłeś o nim tylko szeptać. Cokolwiek więcej niż szept i sen by prysnął – taki był kruchy”.
Domyślamy się, że cesarz odnosi się tu do idealnej republiki, obywatelskiej wspólnoty, która w rzeczywistości przepoczwarzyła się w skorumpowaną, zachowującą pozory ustroju republikańskiego pseudomonarchię. Ale dlaczego należało głośno mówić, a nawet wyraźnie pomyśleć o tym wyśnionym Rzymie? Bo to, co wypowiedziane, korzysta z konieczności ze znanych już pojęć, wypróbowanych schematów myślowych, gotowych wzorców wyobraźni. A to czyniłoby ideał zakładnikiem teraźniejszości, stanu faktycznego i wszystkich jego wad.
Głośno wypowiedziany idealny cel staje się projektem. Tymczasem Markowi Aureliuszowi nie chodzi o to, aby Maximus powołał do życia komisję ds. odnowy Rzymu i wyprodukował stosowny raport niczym dzisiejsi politycy albo urzędnicy Unii Europejskiej.
Dość filmowej egzegezy. Dotykamy tu sprawy zawsze, a dziś może najbardziej (z powodów, o których za chwilę) aktualnej. Mianowicie kwestii, jaki jest zakres tego, co da się zaplanować, gdy powodzenie planu zależy od zaistnienia zdarzeń, dla których opisania żadna wiedza jeszcze nie istnieje, a nawet dla nazwania których nie ma jeszcze słownika.
Planowanie: między dwoma panami H.
Problem wiedzy zgromadzonej w gospodarce w powiązaniu z możliwością skutecznego planowania podjął klasyk austriackiej szkoły ekonomii Friedrich August von Hayek – m.in. w słynnym artykule „The Use of Knowledge in Society” z 1945 r. Hayek twierdził tam, że wiedza na temat okoliczności, które powinny wpływać na efektywną alokację różnorodnych zasobów, istnieje w stanie rozproszonym. Mają ją producenci, konsumenci, sprzedawcy i wszystkie inne podmioty aktywne w gospodarce. To oczywiście skrót dość brutalny, niemniej w gruncie rzeczy Hayekowi chodziło o spowodowaną tym rozproszeniem nieefektywność centralnego planowania i relatywną (co też nie znaczy, że doskonałą) efektywność mechanizmów rynkowych.
Jednakże poprzedzona stosownym planem interwencja ze strony państwa też zdaje się – o ile spojrzeć na historię gospodarczą świata bez neoliberalnych uprzedzeń – niezbędna. Na przykład taka, jaką prowadziła Anglia w wieku XVI i później. Instrumentami były cła na import i limity na eksport chroniące krajowe manufaktury, wymuszanie na koloniach handlu za pośrednictwem angielskiej floty i angielskich portów, a także sama polityka kolonialna napędzana ideą poszerzenia rynku. Być może najsławniejszym przykładem aktywnego państwa była w początkach amerykańskiej niepodległości zaprojektowana przez Alexandra Hamiltona polityka gospodarcza, która – pomimo wewnętrznej wojny z odmienną (wolny handel!) wizją Thomasa Jeffersona – wyznaczyła ramy dla amerykańskiej ekonomii politycznej XIX w. i początków XX w. Co ciekawe, podobne idee zostały przeszczepione na kontynent europejski przez Friedricha Lista. To właśnie jego rekomendacje umożliwiły niezwykły awans gospodarczy Prus. W XX w. scenariusz planowanego wzrostu powtórzyła Korea Południowa.
Korporacje, które dziś generują największą wartość, stworzyły całą nową gałąź gospodarki, wręcz stworzyły dzisiejszy świat. Są więc wytworem i zarazem dalszym wytwórcą wiedzy radykalnie nowej
Oczywiście w żadnym z tych przypadków nie było to planowanie w sensie komunistycznej gospodarki centralnie sterowanej, lecz umiejętne wykorzystywanie mechanizmów rynkowych. Ktoś więc powie, że to po prostu kolejny przykład tego, że teoria ekonomiczna musi się gdzieś, w pół drogi, spotkać z realnym życiem gospodarczym.
Kto wie, może gdyby się zastosować do zaleceń Hayeka i jego kolegów i pozostawić światową gospodarkę jako całość zarządowi rynku, światowy PKB poszybowałby znacznie wyżej, niż miało to miejsce faktycznie. Rzecz w tym jednak, że światowy PKB to pewna, czasem użyteczna, a czasem myląca, fikcja teoretyczna, realne zaś są gospodarki krajowe – to bowiem w postać państw są zorganizowane nowoczesne wspólnoty polityczne, które pragną dobrobytu i potęgi dla siebie przede wszystkim. Tym samym elity polityczne państwa muszą wziąć na siebie ryzyko planowania – nie reprezentują bowiem ludzkości, lecz określone wspólnoty i ich interesy.
Hazard epistemologiczny
Ryzyko planowania – warto się przez chwilę zastanowić nad tym pojęciem. A może tylko zbitką słów – wszak dopiero ją wymyśliłem. Nie zarządzanie ryzykiem i planowanie ryzyka (tu jest cała literatura), lecz właśnie ryzyko właściwe samej czynności planowania. Bo skoro wiedza jest rozproszona i jej najefektywniejsze zagospodarowanie może zapewnić rynek, to każda interwencja jest ryzykiem. Na zakłóceniu mechanizmu rynkowego ktoś może zyskać, ale aby to było możliwe, ktoś musi stracić. Chodzi jednak o to, abyśmy to my zyskali, a ewentualnie inni stracili – ktokolwiek za tym „my” się kryje (arystokracja, mieszczanie, księża, kupcy, lud ogółem, Volkswagen albo BASF – to zależy od systemu).
W toczonej pośmiertnie przez dwóch panów H. rywalizacji o nasze umysły jak dotąd nieznacznie i na punkty wygrywa Hamilton; a może jest to remis ze wskazaniem na Hamiltona – za nim stoi bowiem dotychczasowa praktyka polityczna, podczas gdy za Hayekiem przemawia abstrakcyjna trafność jego diagnozy natury i dystrybucji wiedzy. Diagnozy w istocie filozoficznej, bo tego rodzaju refleksja to nic innego jak epistemologia, jedna z centralnych dyscyplin filozoficznych.
Być może jednak w praktyce politycznej także kryje się jakaś prawda ogólniejsza, ogólny rys właściwy każdej władzy, a mianowicie że każda władza ze swej natury jest swoistym hazardem. Można wręcz powiedzieć: hazardem epistemologicznym. Polega on na tym, że sprawujący władzę nie może mieć pełnej wiedzy o tych wszystkich, nad którymi tę władzę sprawuje. Nie tylko nie zna ich intencji, lecz może nawet błędnie rozpoznawać ich interesy.
W moim przekonaniu należy się w tym kontekście obawiać nie tyle mocnej władzy, tj. dobrze umocowanej (mającej silny mandat) i zabiegającej o duży zakres sprawstwa, ile władzy słabej. Moc oznacza tu bowiem gotowość do podjęcia ryzyka planowania przy niekompletnej wiedzy, choć skutki tego są nieznane. Jeszcze gorsze są zagrożenia związane ze słabą władzą. Ta, będąc niechętną do podjęcia ryzyka, z góry nastawia się bowiem na to, że będzie musiała się utrzymać innymi metodami. Przy braku skłonności do ryzyka nie może być mowy o realizacji interesów podwładnych. I tu dopiero powstaje pole do nadużyć, propagandy, korupcji, można rzec – do zabiegania o rentę z władzy w miejsce prawdziwego rządzenia.
Jak na tym tle prezentuje się „uśmiechnięta koalicja” w Polsce? Na różne rzeczy można utyskiwać, ale w moim przekonaniu najbardziej uderzająca jest właśnie jej awersja do prawdziwego ryzyka.
Wbrew pozorom jej eksperymenty z dalszą deformą wcześniejszej deformy wymiaru sprawiedliwości są akurat obarczone minimalnym ryzykiem. „Demokracja walcząca” cieszy się bowiem przyzwoleniem (znacznej części) krajowych i międzynarodowych elit. Prawdziwym ryzykiem jest natomiast budowa Centralnego Portu Komunikacyjnego. Nie tylko finansowym, lecz także politycznym, jeśli spojrzeć na ten projekt jako na część wysiłku zmierzającego do zmiany naszego miejsca w światowym łańcuchu produkcji. Bo przecież nasza relokacja w tym swoistym ogólnoziemskim przewodzie pokarmowym nie jest na rękę tym, którzy pobierają zeń najwięcej wartości odżywczych.
Wszystko wskazuje na to, że CPK mógłby zostać wygaszony, gdyby nie oddolna presja tych, którzy słusznie widzą w nim możliwość realizacji własnych interesów i ambicji. To samo można powiedzieć o elektrowniach jądrowych – również projekcie wysokiego ryzyka. A w zasadzie nie o samych elektrowniach, lecz o rozwijaniu w Polsce samodzielnych kompetencji w zakresie technologii jądrowych. Nie same elektrownie, lecz te kompetencje są bowiem potencjalnym zagrożeniem dla tych wszystkich nieformalnych wrogów i formalnych sojuszników, którzy nie są zainteresowani relokacją Polski w światowym podziale pracy i w owej rozproszonej dystrybucji wiedzy, o której pisał Hayek. Wiedza, o której mowa, jest bowiem niebezpieczna; jest – jak to się dziś zgrabnie mówi przy okazji chińsko-rosyjskiej współpracy – wiedzą „podwójnego zastosowania”.
Jak zaplanować to, czego jeszcze nie wymyślono
Żyjemy w ciekawych czasach. Hamilton wygrywał dotąd na punkty jako reprezentant wszystkich wybitnych praktyków ekonomii politycznej, ale teoretycy nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Więcej – gotów jestem twierdzić, że wracają z mocą. Ostatnie rundy walki mogą należeć do nich. Do nas – filozofów, jajogłowych!
Zauważmy taką oto rzecz. Obrońca polityki gospodarczej w duchu Hamiltona czy Lista mógł bowiem dotąd mówić tak: „Owszem, wiedza w gospodarce jest rozporoszona, ale dobrze zorganizowane państwo ma instrumenty, aby ją zebrać (np. wraz z podatkami, które są także źródłem wiedzy dla administracji państwa). Grunt, że ta wiedza gdzieś tam jest. A luki w niej są w dość przewidywalny sposób zapełniane. Skoro bowiem istnieje i jest racjonalnie zorganizowana, to co do zasady można się starać ją zebrać w celu podjęcia ryzyka planowania”. Tak było dotąd. A dziś?
Poczyńmy tu pewne rozróżnienie. W pierwszym rzędzie mamy już istniejącą wiedzę rozproszoną w gospodarce. Składają się na nią istniejące technologie, rozwiązania organizacyjne, instytucje, informacje o popycie i podaży na określone towary i usługi itd. Dalej mamy jeszcze nieistniejącą, ale możliwą i przewidywalną rozbudowę tej wiedzy. Tak samo jak z kolejną generacją jakiejś popularnej marki samochodu: jeszcze nie istnieje, ale z bardzo dużym prawdopodobieństwem można się spodziewać, co zostanie ulepszone np. w nowej toyocie corolli. Planowanie bazujące na istniejącej wiedzy i jakiejś jej przewidywalnej rozbudowie jest więc względnie mało ryzykowne.
Trzeba jednak również pomyśleć o trzeciej kategorii – o wiedzy wprawdzie budującej się na gruncie wiedzy dotychczasowej, lecz ze swej natury radykalnie nowej, a więc takiej, której wytworzenie nie da się zamknąć w gorsecie jakiegokolwiek algorytmu. Jest ona więc w znacznym stopniu nieprzewidywalna. Chodzi o wiedzę, której przynajmniej na razie nie wytworzyłaby żadna sztuczna inteligencja, a jedynie ów najbardziej tajemniczy byt we wszechświecie – wyposażony w spontaniczną i niczym nieograniczoną wolę, świadomy, a zarazem racjonalny umysł. Oczywiście wszelkie planowanie, które w swoich kalkulacjach bierze pod uwagę tę radykalnie nową wiedzę, jest skrajnie ryzykowne.
Teraz zadajmy panom H. i ich następcom pytanie: „W jakim stopniu dotąd rozwój gospodarczy zależał od zagospodarowania istniejącej wiedzy i jej względnie przewidywalnego rozwoju, a w jakim od rozwoju wiedzy radykalnie nowej?”. To oczywiście pytanie empiryczne, na które nie mam gotowej odpowiedzi, ale na potrzeby publicystyczne postawiłbym hipotezę, że w czasach Hamiltona ważniejsza była wiedza istniejąca i przewidywalna. Oczywiście mając maszynę parową, nie można było przewidzieć wynalezienia silnika spalinowego, ale fakt ten nie przekreślał celowości planowania np. ceł na maszyny do obróbki bawełny w początkach XIX w. Trzeba by się też zastanowić, w jakim stopniu nowy rodzaj silnika stworzył zapotrzebowanie na nowe rozwiązania z zakresu polityki przemysłowej czy na nowe rozwiązania instytucjonalne, a w jakim stopniu wszedł w istniejące już, ewentualnie skorygowane ramy. To znów pytanie empiryczne.
Aby zyskać wstępny ogląd tego, jak sytuacja wygląda dziś, porównajmy te dawne czasy z naszymi. Jeśli spojrzeć na listę największych korporacji na świecie pod względem kapitalizacji rynkowej, to na podium znajdziemy Apple i Microsoft, a zaraz za nim Alphabet (tj. Google i przybudówki), Amazon, Metę (Facebook). Uderzające jest jedno: te korporacje generują największą wartość w dzisiejszym kapitalizmie, a przecież one nie tyle zagospodarowały jakiś rynek, ile go od zera stworzyły. Stworzyły całą nową gałąź gospodarki, wręcz stworzyły świat. Są więc wytworem i zarazem dalszym wytwórcą wiedzy radykalnie nowej.
Można argumentować, że żyjemy dziś w gospodarce, w której przyszłe bogactwo zależy w dominującym stopniu nie od istniejącej wiedzy i jej przewidywalnej rozbudowy, np. od drobnych innowacji w nowej corolli, lecz od wiedzy radykalnie nowej. Spójrzmy w tym kontekście na dość desperackie próby dorównania kroku Ameryce w tym zakresie. Nagle niebotyczne subsydia idą w Europie na elektryczne samochody albo krzemowe chipy. Może i słusznie, ale pragnę zwrócić uwagę na jedną subtelność – jeśli mielibyśmy zaplanować przejęcie pałeczki od USA, to musielibyśmy pomyśleć o tym, czego jeszcze nikt nie wymyślił (to tak, jakby ktoś chciał pomyśleć o Google’u, zanim pojawiła się pierwsza strona internetowa). Nie da się jednak pomyśleć o czymś, czego nikt jeszcze nie wymyślił; trzeba to… wymyślić. Tu zaś kompetencje planistów nie sięgają.
Może więc z tej perspektywy filozof Hayek okazuje się zwycięzcą (też na punkty). Bo nie wystarczy powiedzieć, że nie sposób planować, jeśli nie można zgromadzić wiedzy rozproszonej. Jest gorzej: nie sposób planować, nie mogąc zgromadzić wiedzy jeszcze nieistniejącej i nieprzewidywalnej.
Jak głośno szeptać
Okazuje się, że nasze planowanie może być co najwyżej szeptaniem o wyśnionym Rzymie. Jednak bez tego szeptu nie będziemy znali kierunku, w którym mamy zmierzać, będziemy zupełnie bezradni, nieprzygotowani na to, co nadejdzie, i pozbawieni narzędzi nawet minimalnego wpływu na kształt przyszłości. Trzeba zatem jakoś szeptać.
Więcej – jakkolwiek paradoksalnie to brzmi – trzeba szeptać dość głośno, by przebić się przez pewny siebie głos ekspertów, którzy Markowi Aureliuszowi zalecaliby powołanie komisji ds. wymarzonego Rzymu. Bo oto mamy przed sobą przykładowo raport Maria Draghiego w sprawie upadku europejskiej innowacyjności. Obok bardzo trafnych diagnoz i prawdopodobnie słusznych rekomendacji znajdziemy w nim taki oto drobiazg, że w dążeniu do osiągnięcia efektu skali trzeba nie tylko zmobilizować centralne europejskie fundusze oparte na długu (w porządku, spróbujmy), lecz także należy umożliwić konsolidację kapitału i wiedzy, m.in. dzięki liberalizacji prawa dotyczącego fuzji i przejęć. Prezydentowi Emmanuelowi Macronowi w Berlinie wymsknęło się wprost, o co chodzi: trzeba stawiać na „głównych graczy”.
To de facto oznacza plan alokacji centralnie wygenerowanych kapitałów za pośrednictwem wiedzy zebranej z rynku przez jakieś „główne” polityczno-korporacyjne podmioty. I to wszystko w sytuacji, w której sukces planu zależy od wiedzy jeszcze nieistniejącej, która przecież – skoro jej nie ma i jest fundamentalnie nie do przewidzenia – nie mogła zostać przez te przemądre ośrodki zebrana! „Jak to tak?” – chciałoby się bezradnie zapytać. Odpowiedź: „To nie czytaliście tego filozofa Hayeka?”. ©Ⓟ