Cztery lata temu Tina Peters należała do tysięcy anonimowych urzędników pilnujących, by wybory prezydenckie przebiegły bez zakłóceń. W tym roku dzień głosowania przyjdzie jej spędzić w całkiem odmiennej scenerii: w federalnym więzieniu. Na początku października sąd okręgowy w Kolorado skazał 68-letnią Peters na dziewięć lat pozbawienia wolności za matactwa mające na celu odwrócenie wyniku rywalizacji o Biały Dom. Rywalizacji, w której zdaniem oskarżonej pozbawiono Donalda Trumpa tytułu prawowitego zwycięzcy za pomocą manipulacji i oszustw. – Jest pani hochsztaplerką, która nadużyła swojego stanowiska, aby kolportować kłamstwa – oświadczył sędzia Matthew Barrett.

Na początku nic nie zapowiadało, że Peters ulegnie spiskowemu wzmożeniu. W hrabstwie Mesa, dla którego pracowała, głosowanie przebiegło wzorcowo, a Trump – zgodnie z oczekiwaniami – wygrał tam z solidną przewagą (zdobył 63 proc. poparcia). Aż w kwietniu 2021 r., trzy miesiące po ataku prawicowych ekstremistów na Kapitol, urzędniczka dostała zaproszenie na prelekcję szerzej nieznanego nauczyciela matematyki Douglasa Franka. Frank jeździł po stanach, prezentując niepogodzonym z porażką republikanom „dowody” na to, że wyścig o Biały Dom został ustawiony: rzędy tabelek, grafów i wzorów, z których rzekomo wynikało, że do urn poszło więcej Amerykanów, niż było na listach wyborców. Matematyk rozpowiadał, że tajemnica rozbieżności tkwi w algorytmach maszyn liczących, które miały wrzucać na konto kandydata demokratów Joego Bidena głosy nieboszczyków. Serwis fact-checkingowy PolitiFact nie musiał się mocno napracować, żeby obalić te tezy: okazało się, że Frank po prostu bazował na błędnej liczbie mieszkańców uprawionych do głosowania. Wyznawcy mitu o skradzionej prezydenturze nie zwracali jednak uwagi na takie niuanse. A Peters dobrze się wśród nich odnalazła.

Nieformalnym liderem niewielkiego, lecz żarliwego ruchu wyborczych denialistów był – i dalej jest – Mike Lindell, prezes zajmującej się sprzedażą poduszek firmy MyPillow. Lindell twierdzi, że na podważenie zwycięstwa Bidena wydał z własnej kieszeni co najmniej 40 mln dol. A wkrótce jego rachunki mogą znacznie wzrosnąć, bo Dominion Voting Systems, producent maszyn do głosowania, które stały się obiektem fiksacji miłośników teorii spiskowych, wytoczył mu proces o 1,3 mld dol. odszkodowania za naruszenie dóbr osobistych.

Peters tak głęboko przesiąkła sprawą rzekomo skradzionych głosów, że w maju 2021 r. przemyciła do biura komisji wyborczej hakera, by skopiował twarde dyski urządzeń do rejestracji głosów. Według prokuratorów kierowało nią silne pragnienie sławy. Gdy trzy miesiące po włamaniu do systemu hrabstwa Mesa urzędniczka przybyła do Dakoty Południowej na wielką imprezę wyborczych kontestatorów, powitano ją jak bohaterkę, a skopiowane z jej pomocą pliki wyświetlono na gigantycznych telebimach zainstalowanych na scenie. Poufne dane błyskawicznie wypłynęły na forum QAnon, a jego użytkownicy podnieśli wrzawę, że w końcu mają niezbite dowody przestępstwa.

Na rozprawie Peters nie wykrztusiła z siebie ani słowa skruchy. Powtórzyła za to, że kradzież wyborów była częścią wielkiej intrygi. – Nie mam wątpliwości, że zrobiłaby pani to samo jeszcze raz. Ten sąd jeszcze nie widział równie zuchwałej oskarżonej – skomentował sędzia Barrett.

Głosów nam nie brakuje

Taki werdykt na miesiąc przed finałem rywalizacji o Biały Dom to jasna przestroga dla akolitów Trumpa, którzy szykują się na ewentualność, że wybory nie rozstrzygną się 5 listopada. Bo nikt się nie łudzi, że jeśli faworyt republikanów przegra ponownie, to z godnością zaakceptuje wolę obywateli i uzna wyższość przeciwniczki. Spiskowe narracje rozbrzmiewają dziś na jego wiecach ze zdwojoną siłą. Trump zaszczepił swoim sympatykom myśl, że Kamala Harris jest go w stanie pokonać tylko uciekając się do masowych oszustw.

– Nie skupiamy się na głosach, ale na tym, żeby tamci nie manipulowali. Głosów nam nie brakuje – mówił na sierpniowym wiecu w Arizonie. Obiecał, że kiedy powróci do Białego Domu, pośle do więzienia każdego, kto przyłożył rękę do tego, by „ukraść” mu drugą kadencję. „Konsekwencje prawne spotkają: prawników, działaczy politycznych, darczyńców, nielegalnych wyborców i skorumpowanych urzędników. Wszyscy, którzy postąpią niegodziwie, będą ścigani i skazywani na – niestety – taką skalę, jakiej nasz kraj jeszcze nie widział” – napisał na swojej platformie społecznościowej Truth Social.

Odtwarzanie w kółko śpiewki o konszachtach demokratów jest niezwykle skuteczne: według sondażu NPR/PBS/Marist Poll 6 na 10 Amerykanów obawia się, że w czasie głosowania dojdzie do nieprawidłowości. W tym aż 88 proc. wszystkich zwolenników Trumpa. Mimo że od jego porażki w 2020 r. przeprowadzono wiele niezależnych śledztw, audytów i analiz, które nie wykazały żadnych poważnych nieprawidłowości, dwie trzecie republikańskiego elektoratu dalej uważają, że Joe Biden nie wygrał w sprawiedliwej walce (badanie Uniwersytetu Maryland dla „Washington Post”).

Presję odczuwają dziś w szczególności urzędnicy wyborczy, którzy doskonale pamiętają, jak trumpistowscy aktywiści terroryzowali ich przed czterema laty: groźby śmierci, nękanie telefoniczne, agresywne konfrontacje na ulicach, wyzwiska. Według sondażu związanego z lewicą ośrodka Brennan Center for Justice dwóch na pięciu urzędników spotkało się z szykanami w związku z pełnioną funkcją, a ponad połowa boi się, że padnie ofiarą przemocy. Trudno się więc dziwić, że stanowe administracje przygotowywały się na wybory jak na inwazję obcych: uszczelniały procedury, instalowały szyby kuloodporne i urządzenia alarmowe, a przede wszystkim szkoliły osoby, które w listopadzie znajdą się na pierwszej linii frontu – od nauki technik deeskalacji po ćwiczenia na wypadek pojawienia się napastnika z bronią.

Wyjątkowo napięta sytuacja panuje dziś w Georgii, w której lojaliści Trumpa usiłują otworzyć sobie furtkę do odwrócenia końcowego wyniku. W sierpniu kontrolowana przez nich komisja wyborcza wydała nową wykładnię przepisów, zgodnie z którą w razie stwierdzenia jakichś nieprawidłowości zyskałaby prawo do odmowy certyfikacji głosowania. W środę sąd stanowy orzekł, że ten pomysł w praktyce sprowadzałby się do uciszenia wyborców. „Nasza konstytucja i kodeks wyborczy na coś takiego nie pozwalają” – zastrzegł sędzia Robert McBurney. Wyrok oczywiście nie oznacza, że trumpiści odpuszczą.

– Mamy na takie przypadki odpowiednie mechanizmy, m.in. sądy, które zapewniają, że głosy są dobrze policzone, a wynik zostaje zatwierdzony prawnie – mówi jednak DGP Richard Pildes, konstytucjonalista z NYU. – Bardziej obawiam się sytuacji, w której proces liczenia głosów w Pensylwanii i Wisconsin się przeciągnie. Myślę, że w tak zaciętych wyborach długie opóźnienia w oczekiwaniu na finałowy rezultat mogą się stać źródłem nieufności i teorii spiskowych.

Atak wyprzedzający

Od miesięcy w salach sądowych w całym kraju republikanie realizują strategię prawną, która ma przetrzeć ścieżki kontestowania rezultatu, jeśli noc wyborcza potoczy się niepomyślnie dla Trumpa. Cztery lata temu próby podważenia zwycięstwa Bidena przypominały wielką improwizację z elementami groteski: pełnomocnicy przegranego składali błahe pozwy, w których szafowali mętnymi, pozbawionymi choćby luźnego związku z faktami oskarżeniami o nieprawidłowości. Oczywiście sędziowie, bez względu na swoje polityczne afiliacje, od razu przejrzeli tę grę i bezlitośnie wypunktowali rażącą niekompetencję, jaką popisywali się przedstawiciele palestry na zlecenie republikanów. „Naciągane, bezzasadne argumenty i spekulacyjne zarzuty niepoparte dowodami” – podsumował ich wysiłki sędzia okręgowy z Pensylwanii Matthew W. Brann. Ekipa Trumpa usłyszała też surowe upomnienia za zakusy wykorzystania wymiaru sprawiedliwości do obalenia werdyktu obywateli.

W systemie amerykańskim sądownictwo nie odgrywa formalnej roli w wyborach, a sami sędziowie ostrożnie podchodzą do pozwów związanych z głosowaniem, aby nie stwarzać wrażenia, że ingerują w demokratyczny proces lub mają w nim swoich faworytów. Najbardziej spektakularnym – i bezprecedensowym – wyjątkiem była sprawa Bush vs. Gore z 2000 r., w której Sąd Najwyższy nakazał zakończenie ponownego przeliczania głosów na Florydzie. 20 lat później pełnomocnicy Trumpa oczekiwali od sędziów, aby ci poszli jeszcze dalej. „Jeśli otworzy się drzwi do sądowego unieważniania rezultatu wyborów prezydenckich, to strasznie ciężko będzie je znowu zamknąć. Prosi się nas o wejście na niebezpieczną ścieżkę” – napisał wtedy w wyroku sędzia Brian Hagedorn z Wisconsin.

W tym roku republikanie rozpoczęli agresywną ofensywę kilka miesięcy przed 5 listopada, zasypując sądy w kluczowych stanach ponad setką pozwów dotyczących rozmaitych przepisów i praktyk wyborczych. Oficjalnie z troski o uczciwość i transparentność procesu – ma chodzić o przeciwdziałanie oszustwom i powstrzymanie demokratów przed ingerencją, która mogłaby wykrzywić wynik. Krytycy uważają, że tak naprawdę jest to atak wyprzedzający, a wciągając w niego wymiar sprawiedliwości, republikanie starają się zasiać wątpliwości co do uczciwości głosowania. Krótko mówiąc, przygotowują sobie grunt pod kontestowanie ewentualnego zwycięstwa Harris.

Jest jeszcze szersza kwestia: nadprodukcja pozwów na dyskusyjnych podstawach uderza w wiarygodność całego procesu. – Nawet jeśli zostaną one oddalone, wyborcy stracą zaufanie do systemu. A wyborcy, którzy nie wierzą w uczciwość systemu, mogą uznać, że nie ma sensu iść na głosowanie – uważa Richard Pildes. Jednocześnie podkreśla, że jeśli jakieś zasady rodzą wątpliwości, to lepiej wyjaśnić je przed wyborami niż po.

Inwazja na urny

W pozwach republikanie domagają się przede wszystkim ograniczenia głosowania korespondencyjnego, z którego zwyczajowo chętniej korzystają sympatycy demokratów. Chcą np., by wyrzucano do kosza koperty bez daty albo te, które nadejdą po 5 listopada. W innych żądają, by sądy nakazały członkom komisji ręcznie liczyć głosy, zamiast używać maszyn, które są dziś standardem w prawie całym kraju. Przynajmniej w ośmiu stanach trumpiści usiłowali nawet przeforsować ustawy zakazujące korzystania z takich urządzeń (bezskutecznie). U źródeł tego pomysłu leży popularna w kręgach denialistów koncepcja: demokraci zaprogramowali maszyny tak, aby zawyżały poparcie ich kandydatom. W rzeczywistości ręczne liczenie głosów jest nie tylko dużo bardziej pracochłonne (i kosztowne dla podatników), lecz także bardziej podatne na błędy. W jednym z badań zespół politologów pod kierunkiem Stephena Ansolabehere’a z Uniwersytetu Harvarda porównał obie metody na przykładzie wyborów w Wisconsin w 2011 r. i 2016 r., w których ponownie przeliczano głosy. Okazało się, że członkowie komisji robili z grubsza dwa razy więcej pomyłek niż maszyna. Ponieważ w obecnym klimacie politycznym wszelkie niedociągnięcia będą interpretowane jako celowe zabiegi, które mają zaszkodzić drugiej stronie, eksperci przekonują, że wymóg stosowania tradycyjnej metody tylko nasili niepewność i narazi proces wyborczy na chaos. Sąd w Georgii w tym tygodniu przyznał im rację.

Największe emocje budzi jednak krucjata przeciwko rzekomemu głosowaniu nielegalnych imigrantów. Trump i jego zwolennicy rozpowszechniają sensacyjną koncepcję, wedle której demokraci ściągają do USA przybyszy z Ameryki Południowej, aby powiększyć swój elektorat. Ich zdaniem na listach wyborców są takich osób tysiące, jeśli nie miliony. W ostatnim czasie ten temat wywołał eksplozję aktywności republikanów w Kongresie i w legislaturach stanowych: organizują wysłuchania publiczne, zgłaszają propozycje ustawodawcze, a nawet organizują referenda na temat wpisania zakazu prawa głosu dla nielegalnych imigrantów do stanowych konstytucji. „Amerykańskie wybory są dla amerykańskich obywateli i mamy zamiar zapewnić, że tak pozostanie” – rzucił na debacie w komisji Izby Reprezentantów kongresmen Bryan Steil.

Sprawa stała się pretekstem do próby przeprowadzenia czystek w spisach wyborców. We wrześniu trumpiści pozwali władze Nevady, przekonując, że w ich rejestrze figuruje ponad 6,3 tys. osób bez obywatelstwa USA – 4 tys. z nich miało nawet głosować w 2020 r. Podobne spory toczą się w Michigan i Karolinie Północnej. Najpewniej wszędzie skończy się to oddaleniem pozwów. Tam, gdzie takie sprawy zostały już rozstrzygnięte, wykazano, że rozbieżności zwykle wynikały z błędnych danych: zamiast wziąć pod uwagę listę zarejestrowanych wyborców, republikanie patrzyli na dane z cenzusu lub ewidencję kierowców. W innych przypadkach podejrzane osoby okazywały się świeżo naturalizowanymi Amerykanami.

Narracja o inwazji nielegalnych imigrantów na urny to wyjątkowo podstępna metoda mobilizacji, grająca na żywym wśród wielu konserwatywnych Amerykanów przeświadczeniu, że przybysze zza meksykańskiej granicy rujnują kraj. Ale przede wszystkim jest to narracja fałszywa. Prawo federalne już teraz wyraźnie zakazuje głosowania osobom bez obywatelstwa. Zgodnie z ustawą z 1996 r. (Illegal Immigration Reform and Immigrant Responsibility Act) cudzoziemiec, który bierze w nim udział, popełnia przestępstwo, za które grożą rok więzienia i deportacja. W procedurze rejestracji na wybory są zaś bezpieczniki, które w praktyce blokują dostęp do urn imigrantom bez paszportu USA. Każdy Amerykanin, który chce zagłosować, musi potwierdzić, że jest obywatelem, pod groźbą odpowiedzialności karnej. Władze lokalne sprawdzają też informacje zamieszczane w formularzach rejestracyjnych z danymi urzędów stanu cywilnego, służb imigracyjnych i ewidencji kierowców, a do tego regularnie przeprowadzają audyty. Kombinatorom niezwykle trudno się przecisnąć przez ten system. Brennan Center for Justice, które przeanalizowało 23,5 mln głosów wrzuconych do urn w 2016 r., znalazło 30 budzących podejrzenie, że oddały je osoby bez obywatelstwa. Już częściej zdarzają się obywatele, którzy biorą udział w wyborach dwa razy. Organizacja szacuje, że łącznie oszuści odpowiadają za 0,00004–0,0009 proc. głosów.

Obsługa wyborcza

Cztery lata temu większość adwokatów związanych z Partią Republikańską nie chciała sobie splamić CV wchodzeniem w awanturę z kontestowaniem decyzji elektoratu. Trump musiał więc polegać na ludziach z zewnątrz, którzy braki kompetencji nadrabiali bezgraniczną lojalnością. Na czele z Rudym Giulianim, głównym aktorem tamtej batalii sądowej, który kilka miesięcy temu za swoje wyczyny stracił uprawnienia zawodowe w Nowym Jorku i Waszyngtonie. Tym razem w walkę włączyła się cała partia, co tylko pokazuje, jak silne są w niej dziś wpływy trumpistów.

Komitet krajowy republikanów (RNC), w którym pierwsze skrzypce gra teraz synowa nominata Laura Trump, utworzył nawet specjalną komórkę zajmującą się „integralnością wyborów”. Czołowa prawniczka tej jednostki Christina Bobb, która wcześniej blisko współpracowała z Giulianim, w kwietniu usłyszała zarzuty za udział w kampanii mającej na celu utrudnienie procesu zmiany władzy.

Republikanie nie tylko złożyli lawinę pozwów, lecz także zwerbowali niemal 200 tys. obserwatorów i otworzyli gorącą linię, na której można zgłaszać nieprawidłowości. Część wysiłków związanych z obsługą głosowania wzięła na siebie siatka konserwatywnych organizacji specjalizujących się w toczeniu procesów sądowych m.in. przeciwko akcji afirmatywnej i programom wspierania mniejszości – jak fundacja America First Legal, kierowana przez Stephena Millera, byłego architekta polityki imigracyjnej Trumpa.

Sztabowcy Kamali Harris zapewniają, że są na to wszystko przygotowani. Podobnie jak republikanie mają setki prawników i tysiące wolontariuszy. W tej batalii wolą jednak pozostać w defensywie. ©Ⓟ

Ten film znają wszyscy

Członkowie sztabu i wysocy urzędnicy relacjonowali, że gdy namawiali Trumpa, by porzucił nonsensy o fałszerstwach, ten obsesyjnie brnął w nie dalej. – Nic nie wskazywało, żeby w ogóle interesowało go to, jakie były fakty – mówił William P. Barr, prokurator generalny za czasów poprzedniej administracji. Swojego ówczesnego zwierzchnika określił jako „oderwanego od rzeczywistości”.

Na edgp.gazetaprawna.pl • „Trump to nie Nixon”, DGP nr 122/2022 z 24 czerwca 2022 r.