Jedyna technologia, co do której mamy pewność, że skutecznie przeciwdziałałaby ociepleniu klimatu, była sabotowana od lat 70. XX w. Wydaje się, że ten okres przechodzi do historii.

Czy to oferta nie do odrzucenia? Patrick Fragman, prezes Westinghouse Electric, firmy budującej pierwszą dużą elektrownię jądrową w Polsce, stwierdził w trakcie wrześniowej wizyty w naszym kraju, że jeśli zamówimy u niego drugą taką elektrownię, to jego koncern obniży cenę każdego kolejnego reaktora o 20 proc. Byłaby to oszczędność idąca w miliardy (obecny sumaryczny koszt budowy trzech bloków w Lubiatowie-Kopalinie to ok. 150 mld zł). Trudno będzie polskiemu rządowi przejść obojętnie wobec takiej propozycji.

Choć powinniśmy się cieszyć, że wreszcie w sprawie energii z atomu coś realnie się u nas dzieje, to należałoby też pytać, dlaczego dopiero teraz sięgamy po niezwykle wydajne źródło, na którym można polegać niemal w 100 proc. i które może najskuteczniej zdekarbonizować polską gospodarkę.

Nuklearny holokaust

Klucz do oporu przeciw wykorzystaniu energii z atomu tkwi w historii powstania tej technologii. Owszem, wzmacniały go potem rozmaite awarie, napędzały pieniądze Sowietów i lobby węglowe oraz zwykła ignorancja, ale najistotniejsza jest geneza.

Jeszcze w latach 30. XX w., gdy Włoch Enrico Fermi prowadził eksperymenty nad wywoływaniem reakcji jądrowych, nie przyświecał mu żaden konkretny cel poza zaspokajaniem naukowej ciekawości. Nie chciał budować reaktora jądrowego. Tę ideę zaszczepiono mu dopiero w USA, gdy amerykański rząd zrekrutował go do prac w ramach projektu „Manhattan”. Niestety Chicago Pile-1 – pierwszy na świecie reaktor jądrowy zbudowany przez zespół Fermiego w 1942 r. – miał mieć śmiercionośne, a nie dobroczynne zastosowanie. Po anihilacji Hiroszimy i Nagasaki Fermi nie przejawiał – przynajmniej publicznie – szczególnych wyrzutów sumienia, mimo że walnie się do powstania bomb przyczynił.

Jego kolega z projektu „Manhattan” Robert Oppenheimer – wręcz przeciwnie. Swój moralny niepokój i swoje wątpliwości zilustrował on wówczas słynnym cytatem ze starożytnych hinduskich pism: „Stałem się śmiercią, niszczycielem światów”. Potem, wraz z zaostrzającymi się zimną wojną i wyścigiem zbrojeń między USA a ZSRR, rósł w nim dojmujący strach przed „nuklearnym holokaustem”. W 1953 r. przekonywał nowo wybranego prezydenta USA Dwighta Eisenhowera, że powinien on jednoznacznie i jasno poinformować obywateli o realności nuklearnego zagrożenia.

Ci byli już jej świadomi, co przejawiało się choćby w popkulturze. W 1951 r. do kin wszedł „Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia” – film SF, w którym przybysz z kosmosu wyjawia, że inne cywilizacje panicznie boją się atomowego wynalazku Ziemian i rozważają prewencyjny atak, jeśli rządy na naszej planecie nie będą z nimi posłusznie kooperować. W 1954 r. ukazał się z kolei „Them!”, film o nieprzewidywalnych skutkach promieniowania radioaktywnego, a w 1957 r. Nevil Shute wydał powieść „Na plaży” opisującą świat po wojnie nuklearnej.

Świadomość zagrożenia było widać także w codziennych zachowaniach Amerykanów. Inwestowali np. masowo w schrony atomowe, których do lat 60. XX w. wybudowali ok. 300 tys. Mówiąc krótko, geneza technologii jądrowej wytworzyła w ludziach silne i trwałe skojarzenie z jej niszczycielską, a nie twórczą mocą. Spowodowała strach.

Wróćmy do 1953 r. i spotkania Oppenheimera z głównym lokatorem Białego Domu. Doszli oni wówczas wspólnie do wniosku, że powszechnej świadomości niebezpieczeństwa powinna towarzyszyć nadzieja – inaczej społeczeństwo pogrąży się w fatalistycznych nastrojach. Właśnie dlatego 8 grudnia 1953 r. prezydent USA wygłosił słynną i pokrzepiającą mowę, którą zapamiętano jako „Atom dla pokoju”, w której zapewnił, że „uczeni będą pracować nad tym, by zaprzęgnąć energię atomową do pracy na rzecz rolnictwa i medycyny i znaleźć dla niej inne pokojowe zastosowania”. Przede wszystkim tanią i powszechnie dostępną energię. Faktycznie rozpoczęła się wówczas epoka masowych inwestycji w elektrownie jądrowe. Jak na ironię pierwsza taka siłownia przeznaczona do celów cywilnych powstała w 1954 r. w Obninsku (ZSRR), druga w Wielkiej Brytanii w 1956 r. (w Calder Hall), a dopiero trzecia w USA – w 1957 r. w Shippingport. Do końca lat 70. XX w. oddawano na świecie od 15 do nawet niemal 40 nowych reaktorów rocznie. To był prawdziwy boom. Nadzieja zastąpiła strach.

W latach 80. liczba nowych bloków zaczęła jednak drastycznie spadać, a w latach 90. uruchamiano już nie więcej niż pięć reaktorów rocznie. W drugiej połowie ostatniej dekady XX w. produkcja energii elektrycznej z atomu osiągnęła swój szczytowy udział w miksie (ok. 15 proc.), by potem stracić na znaczeniu i spaść do poziomu poniżej 10 proc.

Co takiego się stało, że atom stał się nagle passé?

W 1979 r. w USA doszło do awarii elektrowni jądrowej Three Mile Island. Nastąpiło częściowe stopienie rdzenia w jednym z reaktorów, co wywołało obawy, że zagrożone jest zdrowie i życie ok. 75 tys. osób mieszkających w promieniu 16 km od zakładu. Koniec końców nikt poważnie nie ucierpiał, ale incydent miał poważne skutki: wywołał ogólnonarodową panikę antyatomową i skłonił polityków do wprowadzenia bardzo wymagających regulacji, które spowolniły proces inwestycji w atom do tego stopnia, że stały się one w Stanach Zjednoczonych niemal całkowicie nieopłacalne.

Przez ostatnie 45 lat uruchomiono w USA tylko kilka nowych reaktorów, i to w ramach starych planów i pozwoleń sprzed 1979 r. Ogólnie rzecz biorąc, od czasu awarii proces uzyskiwania rozmaitych zaświadczeń, ekspertyz i zaliczania kolejnych punktów biurokratycznego testu tak bardzo skomplikowano, że średni czas budowy elektrowni jądrowej w USA i w Europie wzrósł dwukrotnie w porównaniu z czasem sprzed awarii Three Mile Island – do 12 lat. Ponadto energia jądrowa zaczęła przegrywać w wyścigu po coraz hojniejsze subsydia rządowe z wiatrem i ze słońcem. W Unii Europejskiej w 2021 r. subsydia dla odnawialnych źródeł energii osiągnęły wartość 78 mld euro, a dla energii nuklearnej – 7,2 mld euro. Warto dla kontekstu dodać, że paliwa kopalne otrzymały 50 mld euro dopłat, co ma się nijak do celów klimatycznych Brukseli.

To nie awaria Three Mile Island jest jednak praprzyczyną zwijania energetyki jądrowej. Nie była ona żadnym światełkiem ostrzegawczym, które uświadomiło ludziom, z jak niebezpiecznej technologii korzystają. Przecież np. w Austrii już rok wcześniej, dokładnie 5 listopada 1978 r., odbyło się referendum, w którym obywatele zdecydowali o przerwaniu budowy elektrowni jądrowej w Zwentendorfie. W kolejnych latach faktycznie całkowicie porzucono program atomowy w tym kraju. Ale to prawda, że każda kolejna awaria przyspieszała proces odwrotu od atomu. Rok po Three Mile Island przeciw energii jądrowej wypowiedzieli się w referendum Szwedzi. Po katastrofie w Czarnobylu w 1986 r. rozpisano referendum we Włoszech – z podobnym wynikiem. Awaria elektrowni w Fukushimie w 2011 r. popchnęła do rezygnacji z atomu Niemcy.

W rzeczywistości żaden z tych incydentów nie uzasadniał naukowo ani ekonomicznie porzucenia energetyki jądrowej. Przeciwnie, rzadkość występowania takich awarii, jak też ograniczony zasięg i relatywnie niewielka skala ich skutków udowadniały, że energetyka jądrowa jest wyjątkowo bezpieczna. Jak wylicza popularyzator nauki Matt Ridley w tekście „Why nuclear power costs so much”, „na megawatogodzinę wytworzonej energii elektrycznej energia jądrowa powoduje mniej ofiar śmiertelnych niż jakikolwiek inny sposób wytwarzania energii elektrycznej. Węgiel zabija prawie 2 tys. razy więcej ludzi, bioenergia – 50 razy, gaz – 40 razy, energia wodna – 15 razy, energia słoneczna – pięć razy, a nawet wiatr prawie dwa razy więcej niż energia jądrowa”. To zatem nie fakty, chłodna analiza i rozsądek tłumaczą, dlaczego tak wiele krajów od energii jądrowej odeszło bądź odchodzi. Do 2035 r. chce to zrobić Hiszpania, która ma jeszcze siedem działających reaktorów. Belgia chce wyłączyć swoje (też siedem) już w przyszłym roku.

Choć to działania zupełnie niezrozumiałe z punktu widzenia oficjalnego celu, jakim jest dekarbonizacja gospodarki, to są całkowicie zrozumiałe, jeśli wziąć pod uwagę oddziaływania grup interesu.

Energetyka jądrowa ma przeciw sobie potężny sojusz: producenci energii zarówno ze źródeł odnawialnych, jak i z paliw kopalnych tracą za każdym razem, gdy oddaje się nowe bloki atomowe, a zyskują, gdy zamyka się stare. Pamiętajmy wszakże, że ich antyatomowy lobbing nie byłby skuteczny, gdyby nie zaszczepiony nam wraz z wybuchem pierwszej bomby atomowej dojmujący – irracjonalny – strach.

Wczesny entuzjazm wobec energetyki jądrowej, który niósł jej rozwój na początku drugiej połowy XX w., łatwo wytłumaczyć: zadziałał w ogólnospołecznym wymiarze psychologiczny proces reinterpretacji kognitywnej (przewartościowania). Zgodnie z zamysłem Eisenhowera ludzie zaczęli tłumić w sobie strach przed atomem, gdy zaczęli dostrzegać w nim także korzyści. Problem w tym, że mechanizm ten działał dopóty, dopóki mowa była o potencjale, czyli o czymś, co zmaterializuje się w przyszłości, a okoliczności ekonomiczne sprzyjały optymizmowi. Lata 50. i 60. XX w. to w USA i Europie Zachodniej czas szybkiego wzrostu gospodarczego i bogacenia się oraz wielkich aspiracji (np. podboju kosmosu). Energia atomowa świetnie się z tymi zjawiskami komponowała. Jednak gdy pogarszają się uwarunkowania zewnętrzne, opinia społeczna może się zmienić. Tak właśnie stało się z energią atomową, gdy w latach 70. XX w. gospodarki Zachodu dopadł kryzys. W czasie inflacji przekonywanie ludzi, że energia atomowa to tania alternatywa dla tej ze źródeł kopalnych, stało się trudniejsze. Pojawiła się wątpliwość, czy w takich czasach należy inwestować w kosztowne bloki jądrowe. Głowę coraz śmielej zaczęli podnosić ci, którzy nigdy nie pogodzili się z popularyzacją atomu. Świetnie wyczuli, że w kryzysie zwracamy uwagę raczej na ryzyka niż potencjalne korzyści.

Atomowy strach nigdy w ludziach całkowicie nie umarł. Był tłumiony nadzieją, ale tlił się zawsze, podtrzymywany uparcie przez relatywnie niewielką, ale głośną grupę alarmistów. Michael Shellenberger w książce „Apokalipsy nie będzie” zwraca uwagę, że w USA antyatomowi działacze uaktywnili się już w latach 60. XX w. Jednym z najbardziej wpływowych inicjatorów ruchu był David Pesonen wywodzący się z ekologicznej organizacji Sierra Club. W 1962 r. zaczął głośno protestować przeciw budowie elektrowni atomowej w Bodega Head w Kalifornii. Argument, że zaszkodziłaby krajobrazowi, został szybko rozbrojony (zmieniono lokalizację), ale Pesonen nie ustawał w protestach i zaczął fabrykować pseudonaukowe raporty o szkodliwości zdrowotnej takiej inwestycji. Głosił np. – bezpodstawnie – że uruchamianiu elektrowni jądrowych towarzyszy pojawienie się „chmur śmiercionośnego pyłu”. Zaczął wypuszczać w okolicy planowanej elektrowni balony z ulotkami zawierającymi apel: „Ten balon mógłby być radioaktywną cząsteczką strontu-90 lub jodu-131. Poinformuj swoją lokalną gazetę, gdzie go znalazłeś”. Akcja była skuteczna. Elektrownia nie powstała.

Jak pisze Shellenberger, mniej więcej od tamtego czasu „część aktywistów, którzy wcześniej koncentrowali się raczej na nuklearnym rozbrojeniu, zaczęła dostrzegać zagrożenia w reaktorach jądrowych”. Zjawisko to wkrótce objęło cały kraj i wpływowe organizacje na rzecz środowiska (Union of Concerned Scientists, Friends of the Earth, Sierra Club, Natural Resources Defense Council oraz Greenpeace). Ich lobbing był tak silny, że o ile w latach 1962–1966 w USA odrzucono tylko 12 proc. wniosków o budowę bloków atomowych, o tyle w latach 70. odsetek odrzuceń sięgał 70 proc.

W Europie ruch przeciwników energii jądrowej zaczął się rozwijać także w latach 60., ale prawdziwego rozpędu nabrał w kolejnej dekadzie. Aktywiści z ruchu Bund für Umwelt und Naturschutz Deutschland oraz z Grüne Aktion Zukunft zablokowali budowę elektrowni w niemieckim Wyhl w 1975 r. Sukces odnieśli także antyatomowi ekolodzy we francuskiej Creys-Malville w 1977 r. W tym drugim przypadku w starciu z policją zginął młody aktywista, co jeszcze wzmocniło antynuklearne nastroje.

W latach 80. ekoaktywiści zaczęli się organizować w ramach krajowych partii „zielonych”. To właśnie one odgrywały istotną rolę za każdym razem, gdy dany kraj rezygnował z atomu. Jest to o tyle zaskakujące, że są to dziś partie najgłośniej krzyczące o zagrożeniu dla istnienia naszej cywilizacji wynikającym z globalnego ocieplenia.

Wszystkie chwyty dozwolone?

W nauce istnieje konsens: energia jądrowa jest bezpieczna, paliwa jądrowego jest pod dostatkiem, składowanie odpadów atomowych jest relatywnie łatwe, bezpieczne i coraz bardziej efektywne, a przy odpowiednich inwestycjach możemy w perspektywie kilku dekad liczyć na przełomowe odkrycia, które uczynią atom jeszcze większym błogosławieństwem. O ile jednak naukowcy zazwyczaj uznają powyższe twierdzenia za oczywistości, o tyle politycy i zwykli obywatele – niekoniecznie. Swoje zrobiły dekady czarnego PR. Na przykład Greenpeace – jak zauważa Jessica Jurcek w tekście „Nuclear Lies and Those Who Tell Them” – zwykł wyolbrzymiać skalę zniszczeń w wyniku incydentów nuklearnych. „Przykładem są raporty dotyczące Czarnobyla. WHO ustaliła w 2005 r., że oprócz 45 potwierdzonych zgonów związanych z wypadkiem może być do 4 tys. osób, które zmarły z powodu objawów związanych z opadem, na 600 tys. osób obecnych w strefie zagrożenia. Z kolei raport Greenpeace na temat Czarnobyla szacuje tę liczbę przypadków śmiertelnych na… 200 tys. osób” – pisze. Nawiasem mówiąc, poza bezpośrednimi ofiarami wybuchu w Czarnobylu jej jedyne bezsprzecznie naukowo udowodnione negatywne efekty dla zdrowia publicznego to ok. 20 tys. przypadków raka tarczycy u ludzi, którzy w momencie awarii mieli poniżej 18 lat. Śmiertelność w przypadku tego nowotworu to 1 proc.

Antynuklearni działacze wykorzystywali każdą okazję, by uderzyć w atom. Po katastrofie w Czarnobylu przekonywali, że napromieniowane w ich wyniku osoby „zarażają” innych chorobą popromienną. Sugerowali też, że wybuch elektrowni jądrowej miałby tak samo niszczycielskie skutki jak wybuch bomby atomowej, co jest z punktu widzenia fizyki zupełną bzdurą.

Do wstydliwych z dzisiejszego punktu widzenia wypowiedzi ekologów należą te, w których za lepszą od energii atomowej uznawali… tę z paliw kopalnych. Wypowiedzi takie ma na swoim koncie znany amerykański ekoaktywista Ralph Nader. W latach 70. mówił: „Nie potrzebujemy energetyki jądrowej, gdyż mamy w naszym kraju o wiele większe zapasy paliw kopalnych, niż potrzebujemy”, a przecież już wtedy „The New York Times” pisał na pierwszych stronach o tym, jak szkodliwe jest spalanie węgla.

To antynuklearne zacietrzewienie nie brało się w aktywistach wyłącznie z przesadnego i irracjonalnego strachu. Wspomniałem już o sowieckich pieniądzach i lobbystach. Te pierwsze wpływały na atomowy dyskurs głównie w Europie. Sowietom zależało na tym, by paraliżować wszelkie badania nad technologiami zwiększającymi potencjał produkcyjno-militarny Zachodu, więc hojnie finansowali i wspierali swoich pożytecznych idiotów. O branie „czerwonych pieniędzy” oskarżano m.in. brytyjskich działaczy związkowych sektora górniczego czy pokojowe ruchy w RFN. Oczywiście sądowe udowodnienie takiego procederu – jako że był on domeną służb specjalnych – było problematyczne, jednak z sowieckich dokumentów ujawnionych po upadku ZSRR wiadomo, że takie działania faktycznie miały miejsce. Z kolei w USA energetykę jądrową oprotestowywało lobby tradycyjnych paliw kopalnych. Symbolem tych powiązań stał się Jerry Brown, antynuklearny aktywista i polityk, którego rodzina od lat 60. importuje do Kalifornii ropę i gaz w hurtowych ilościach, na co ma w wyniku uwarunkowań legislacyjnych właściwie monopol. Jako że energia pozyskiwana z gazu traci na komercyjnym znaczeniu, gdy powstają kolejne elektrownie jądrowe, nietrudno zrozumieć zapał Browna w zwalczaniu projektów atomowych, którym wykazuje się on już od ponad 45 lat. Ale także działacze wspierający „zieloną” energię mają w USA za uszami w tej kwestii. Ich protesty doprowadziły np. do zamknięcia elektrowni Indian Point w stanie Nowy Jork w 2021 r.

Greta zmienia zdanie

W 2024 r. świat stoi przed olbrzymimi wyzwaniami i bez stabilnego systemu energetycznego, który w dodatku nie zanieczyszczałby środowiska, trudno będzie im sprostać. Energia atomowa mogłaby stanowić podstawę takiego systemu uzupełnianą mocą z innych źródeł, przede wszystkim odnawialnych. Żeby tak się stało, musi jednak się zmienić nastawienie polityków. I na szczęście wydaje się, że pod naporem nieprzewidzianych zdarzeń taki proces zachodzi w pewnym stopniu samoczynnie.

Następuje dziś swego rodzaju atomowe przebudzenie. W Niemczech opinie, że zamknięcie reaktorów jądrowych było błędem, coraz śmielej wyrażają czołowi politycy, np. wpływowy przedstawiciel chadecji Jens Spahn i jego partyjny kolega Michael Kretschmer, premier Saksonii. O awaryjnym powrocie do atomu przebąkują już nawet niektórzy Zieloni. Rozsądek zachowują Francuzi, którzy ok. 70 proc. energii wytwarzają z atomu, a chcą wybudować kolejne 14 reaktorów. Przekonują też, że całej Unii Europejskiej potrzebna jest strategia nuklearna. Przeciw atomowi nie będzie się już wypowiadać Szwecja, która w 2022 r. powróciła do planów rozbudowy swoich reaktorów. Szwedzi chcą też wybudować do 10 nowych przed 2045 r.

Zdanie zmieniają także celebryci i niektórzy aktywiści oraz instytucje. W USA proatomowe stanowisko zaczął kilka lat temu zajmować Natural Resource Defense Council, a także demokratka Alexandria Occasio-Cortez. Co ciekawe, popularna polityk dokonała wolty poglądowej po wizycie w Fukushimie, gdy odkryła, że zamknięcie po 2011 r. reaktorów w Japonii doprowadziło do wzrostu emisji dwutlenku węgla. Z kolei w Europie Greta Thunberg jeszcze w 2022 r. przekonywała, że atom nie jest czystą energią, ale kilka miesięcy później uznała zamykanie elektrowni jądrowych w Niemczech za błąd.

W Polsce coraz mniej ludzi sprzeciwia się budowie elektrowni jądrowych. Fakt, że do budowy własnych zakładów atomowych zabieramy się dopiero teraz, można wytłumaczyć tym, że byliśmy zależni od światowych trendów w tej materii. Niezależność odzyskaliśmy w 1989 r. – dokładnie wtedy, gdy energia nuklearna wypadała z łask. Nikt nam jej więc nie wciskał, nikt do niej nie przekonywał, my sami nie mieliśmy z nią doświadczeń, a dodatkowo byliśmy – i jesteśmy – wciąż zależni od paliw kopalnych. Politycy nigdy nie otrzymali odpowiednio silnego proatomowego bodźca. Zamiast tego zaczęli wykorzystywać samą perspektywę budowy elektrowni jądrowej w rozgrywce geopolitycznej, nęcąc tym a to Amerykanów, a to Francuzów, a to Koreańczyków w zależności od doraźnych potrzeb naszej dyplomacji. To nie przekładało się na konkrety. Dzisiaj sytuacja jest inna. Względy bezpieczeństwa oraz interesy gospodarcze po raz pierwszy w naszych dziejach każą potraktować atom poważnie. ©Ⓟ

Autor jest wiceprezesem Warsaw Enterprise Institute

To wygląda jak zgoda

Jako zwolennik energii jądrowej deklaruje się Tusk (choć w jego zapleczu słychać także nuty sceptyczne; u autorów programu energetycznego PO priorytet ma rozwój OZE), w swoim programie mają ją też Lewica i Konfederacja. Na małe reaktory chce stawiać Trzecia Droga. W przypadku projektów komercyjnych można się spodziewać, że za ciągłością będą lobbować partnerzy z sektora prywatnego, czyli Solorz i Sołowow. A dodatkowo za pragmatyzmem wobec atomu będzie przemawiać coraz większy głód nowych mocy, związany z rozpowszechnieniem elektromobilności czy pomp ciepła i rosnącym w rezultacie zapotrzebowaniem gospodarki na energię elektryczną. ©Ⓟ

Na edgp.gazetaprawna.pl • „Spóźnieni co najmniej o rok”, DGP Magazyn na Weekend nr 184 z 22 września 2023 r.