Grzech Koonina polegał na tym, że – w przeciwieństwie do adwersarzy – znał się na rzeczy. Jako fizyk teoretyczny, a potem praktyk polityk klimatycznych wiedział o sprawie dalece więcej niż to, co przeczytał w internecie albo gazetach. Z kolei od wielu kolegów po fachu odróżniała ga ta cecha, która teoretycznie powinna być warunkiem wykonywania zawodu naukowca – nie miał zamiaru składać ambicji dążenia do prawdy na ołtarzu konformizmu i dopasowania do ducha czasów.
Już w połowie poprzedniej dekady Koonin zaczął więc podważać pogląd, w myśl którego zmiany klimatyczne to wina wyłącznie człowieka, zaś nasze ambitne działania polityczne (np. węglowa neutralność gospodarek) są konieczne, by uratować świat dla dzieci oraz wnuków. Amerykanin objaśniał to najpierw w formie krótszych tekstów (np. głośny esej w „The Wall Street Journal”), potem napisał o tym książkę. Zawrzało. Przed ostracyzmem uratowało go tylko to, że był członkiem „właściwiej” administracji – prezydenta Obamy. Wielkiej merytorycznej debaty jednak nie wywołał. – W zasadzie masz rację, ale ja bym się nie odważył tego powiedzieć – koledzy poklepują go po plecach. Ale życie toczy się dalej. Wyznawców religii klimatycznej jest wielu. A i interesy wokół zielonej gospodarki wyrosły już tak, że dawno przesłoniły szanse na dyskusję.
Spójrzcie choćby na polską recepcję tej książki. Czytaliście o niej w mediach płynących w głównym nurcie klimatycznego wzmożenia? Nie. Oczywiście nikt nikogo do zmierzenia się z niewygodnymi argumentami nie zmusi. Bo po co rozmawiać? ©Ⓟ