MSZ i MON powinny dużo więcej inwestować w wiedzę, która pomoże nam zweryfikować, co polskie firmy mają szansę ugrać w krajach takich jak Indie. Teraz zaplecze eksperckie praktycznie u nas nie istnieje.
Do chwili przybycia premiera Indii do Polski wydawało się, że to Ukraina jest głównym celem podróży, a jej kluczowym adresatem Zachód, z którego opinią Nowe Delhi musi się liczyć bardziej niż z Warszawą czy Kijowem. Uważam jednak, że spotkanie jest istotne. Szczególnie biorąc pod uwagę dotychczasowy stan naszych relacji. Musimy się cieszyć tym, co mamy. Nie jesteśmy zbyt ważnym partnerem dla Indii. To jednak działa w dwie strony. Nasi przywódcy – premierzy i prezydenci – też dawno nie gościli w Nowym Delhi. Nie jesteśmy liczącymi się partnerami handlowymi, więc nie było powodu do wizyt. Ale gdyby Modi chciał odwiedzić wyłącznie Ukraińców, mógłby polecieć do Rzeszowa i tam przesiąść się w pociąg do Kijowa. Mimo to zdecydował się spotkać w Warszawie zarówno z prezydentem Dudą, jak i premierem Tuskiem. To znaczy, że Polska ma dla niego jakieś znaczenie. Uważam, że w tej wizycie polityka światowa jest dla Modiego na pierwszym miejscu, Ukraina na drugim, a Polska na trzecim. To jednak szansa, by rozmawiać z Indiami nie tylko o wojnie, lecz także o stosunkach gospodarczych. I powinniśmy ją wykorzystać.
Z perspektywy Indii Europa Zachodnia ma więcej do zaoferowania. Duży kapitał, nowoczesne technologie, usługi. Nie powinno więc nas dziwić, że Niemcy są największym partnerem handlowym Indii w Unii, a Francja, która produkuje nowoczesne uzbrojenie, kluczowym sojusznikiem w kwestiach bezpieczeństwa. My nie mamy ani nowoczesnych samolotów, ani procesorów na miarę tych z Tajwanu. Z drugiej strony zainteresowanie Azją, również kolejnych polskich rządów, faktycznie jest niewielkie. W ostatniej dekadzie przebiły się tylko Chiny, bo wzrosło ich znaczenie zarówno pod kątem gospodarczym, jak i militarnym. Indie taką potęgą się nie stały, więc i zainteresowanie nad Wisłą zdecydowanie mniejsze. Wydaje mi się, że taka reaktywność jest błędem.
Chodzi mi o myślenie w kategoriach „dofinansujemy badania nad czymś, bo to coś jest już ważne”. Dobrze jest obserwować trendy i próbować je wyprzedzić. Tak robią inne państwa. Głupio się może porównywać do Amerykanów, którzy posiadają nieporównywalnie większe zasoby, ale ambasada USA w Nowym Delhi ma około tysiąca pracowników, z czego mniej więcej 100 zajmuje się samą gospodarką Indii. W naszym kraju nie ma praktycznie nikogo, kto zajmowałby się zawodowo tym tematem. Jestem w stanie wskazać jedną taką osobę. To Sebastian Domżalski, który kieruje naszą placówką w Nowym Delhi, autor jedynej książki o gospodarce współczesnych Indii, która powstała w Polsce. Czy naprawdę nie stać nas na więcej? W Niemczech działa np. think tank MERICS, którego pracownicy – kilkadziesiąt osób – badają wyłącznie Chiny. Uważam, że w taką wiedzę trzeba inwestować. Za sytuację w Polsce winię wszystkie dotychczasowe rządy. Można było zrobić więcej. Takie instytucje jak Ministerstwo Spraw Zagranicznych czy Ministerstwo Obrony Narodowej powinny przeznaczać dużo więcej funduszy na naukę, która pomoże nam zweryfikować, w jakich krajach i sektorach mamy szansę coś ugrać. Tak żebyśmy przy kolejnej wizycie premiera Indii mogli powiedzieć premierowi i prezydentowi, że śledzimy tę gospodarkę i widzimy konkretne możliwości sprzedaży polskich produktów czy usług. Teraz takie zaplecze eksperckie praktycznie u nas nie istnieje.
Wkrótce bardzo ważnym obszarem może się stać np. Azja Południowo-Wschodnia, gdzie przenosi się część produkcji z Chin. To dobry moment, by spróbować wyprzedzić trend. Powinniśmy inwestować w wiedzę o państwach takich jak Wietnam, które niedługo mogą mieć dla nas znaczenie gospodarcze. Swoją drogą za czasów PRL w Polsce studiowało wielu studentów z Wietnamu. Część z nich po powrocie do swojego kraju zajęła wysokie stanowiska. A nie wydaje mi się, żebyśmy zbudowali wyjątkowe relacje z Hanoi na tym, że mieliśmy kontakty z częścią tamtejszych elit. Teraz jest za późno, bo ci ludzie przeszli na emeryturę.
Trudno jest mi się wypowiadać na ten temat obiektywnie. Ośrodek Badań Azji funkcjonował w ramach Centrum Badań nad Bezpieczeństwem Akademii Sztuki Wojennej. To instytucja powstała za rządów Prawa i Sprawiedliwości, którą nowa władza w całości zlikwidowała. Uważam się za osobę apolityczną. Taki był też cały mój zespół, który został zwolniony. Nie mogę się zgodzić z decyzją MON, które tłumaczyło, że polskim siłom zbrojnym nasza praca nie jest potrzebna. Wspomniała pani o możliwości chińskiej inwazji na Tajwan. Zgaduję, że polscy żołnierze nie walczyliby w jego obronie. Mamy inne priorytety. Ale uderzenie w Tajpej to również uderzenie w światowe łańcuchy dostaw procesorów. Są regiony świata, które pośrednio wpływają na nasze bezpieczeństwo, w tym bezpieczeństwo gospodarcze. I choćby dlatego resort obrony powinien obserwować możliwe zarzewia konfliktu. Świat jest coraz bardziej zglobalizowany. Dla nas liczy się przede wszystkim zagrożenie ze strony Rosji, ale to nie znaczy, że powinniśmy interesować się tylko tymi konfliktami, które mogą nas dotknąć bezpośrednio. Po wybuchu wojny w Ukrainie wiele osób w Polsce nagle odkryło, jak ważne są dla nas stosunki chińsko-rosyjskie. Każde działanie Pekinu wspierające Moskwę wpływa także na nas. Dlatego nie możemy sobie pozwolić na redukowanie ośrodków zajmujących się Państwem Środka. Niezależnie, który rząd tych ekspertów zatrudnił.
Zgadzam się w tym sensie, że eksperci – np. Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych i Ośrodka Studiów Wschodnich – nie muszą konsultować ze sobą przygotowywanych analiz. W praktyce pluralizm jest jednak potrzebny. Wiedza na świecie nie rozwija się tak, że dajemy kawałek wiedzy do analizy Kowalskiemu, a Nowakowi już nie, bo wystarczy nam jeden obeznany człowiek. Im więcej mamy punktów widzenia, tym lepiej. Autorzy mogą przecież poruszać inne kwestie i wyciągać różne wnioski. To poszerza naszą wiedzę. Poza tym po dwie, trzy osoby zajmujące się Chinami w kilku ośrodkach to wcale nie tak dużo, biorąc pod uwagę, że chodzi o jedną z największych gospodarek świata, którą zamieszkuje 1,4 mld ludzi. Można podejść do problemu inaczej. W Polsce najwięcej pisze się obecnie o polityce i gospodarce Chin. Mamy mniej znawców bezpieczeństwa czy cyberbezpieczeństwa, ekspertów zajmujących się np. zagrożeniem związanym z chińskim oprogramowaniem w naszych telefonach czy hakerami. Przydałaby się jakaś forma odgórnej koordynacji. Ministerstwo może powiedzieć, że niektóre analizy się pokrywają, więc warto zająć się też innymi zagadnieniami.
W Ośrodku Studiów Wschodnich, który bardzo cenię, nie ma np. osoby od Indii. Taką ma politykę kadrową, nie ma w tym nic złego. Ale nie mogę w związku z tym zaakceptować argumentu, że OSW zajmował się tym, czym ja. Jeden z moich współpracowników w Ośrodku Badań Azji specjalizował się w Afganistanie i Iranie, których też nie bada się w OSW. Podobnie jest z Japonią. Natomiast najbardziej nie mogę zrozumieć argumentu, że niektóre kwestie badają nasi sojusznicy, więc my nie musimy. Priorytety naszych partnerów w polityce zagranicznej mogą się zmieniać, dlatego ważne jest, byśmy mieli swoją wiedzę. Najlepszym przykładem są Węgrzy, których jako wielkiego przyjaciela traktował poprzedni rząd. To nasi sojusznicy, należą do UE i NATO, a okazało się, że w sprawach Rosji i Chin wcale nie są nam tak bliscy. Nie możemy teraz powiedzieć, że think tanki w Polsce są niepotrzebne, bo funkcjonują na Węgrzech. Tamtejsze ośrodki niekoniecznie opisują kwestie chińskie i rosyjskie tak jak my. Podobnie jest z Amerykanami. Owszem, wspierają Ukrainę, ale w Polsce uważa się czasem, że niewystarczająco. To efekt pracy naszych think tanków, które publikują niezależne komentarze i pokazują pewne nieścisłości – np. to, że Amerykanie przekazali władzom w Kijowie za mało broni lub wysłali ją za późno.
To, co się u nas pojawia, często jest opisywane tak samo jak na Zachodzie. Jak coś się dzieje w Indiach, to dziennikarze w Polsce reagują dopiero wtedy, kiedy opisze to CNN. Nie czytają mediów indyjskich. Wolą amerykańskie, brytyjskie, może czasem francuskie. To z nich dowiadują się o reszcie świata. Nie wydaje mi się, żeby wysłanie korespondenta na stałe do Nowego Delhi drastycznie zwiększyło koszty niektórych mediów. Brak rodzimych korespondentów w Azji jest dużo bardziej szokujący niż brak ekspertów. W Indiach – największej demokracji świata – odbyły się niedawno wybory. W tym tygodniu w Polsce przebywał premier Modi. Wydarzenia te relacjonował z subkontynentu tylko Tomasz Augustyniak, który poleciał tam jako freelancer, a nie wysłannik państwowych mediów. No i potem dochodzi do sytuacji, że na miejscu nie mamy nikogo, kto wytłumaczyłby nam, jak w Indiach mówi się o wizycie Modiego nad Wisłą.
Mamy pewną nierównowagę. Pozaakademicka znajomość Indii prawie w Polsce nie istnieje. Ta akademicka jest z kolei dość ciekawie rozłożona. Indologia to studia nad sztuką lingwistyki, językami i kulturą. Sam jestem z wykształcenia indologiem. Robiłem magisterium z sanskrytu, starożytnego języka Indii. I to wszystko jest oczywiście cenne, ma również znaczenie w stosunkach z Indiami. Dwójka polskich indologów – prof. Joanna Jurewicz i prof. Krzysztof Byrski – w ostatnich latach dostała za swoje badania nagrody wysokiego stopnia od rządu w Nowym Delhi. To do pewnego stopnia przekłada się na polski soft power w Indiach. Tylko że mamy wyłącznie wiedzę klasyczną, kulturoznawczą. Rzadko studiuje się Indie od strony, od której na szczęście już zaczęto studiować Chiny. Chodzi mi o politykę zagraniczną, twardo rozumiane bezpieczeństwo i gospodarkę. Myślę jednak, że to się zmieni. Będzie tak samo jak z Chinami: im szybciej Indie będą rosnąć, tym szybciej zacznie się finansowanie badań i analiz. Choć oczywiście wolałbym, żeby to finansowanie wyprzedzało potrzeby. Zmiany widoczne są już dziś. Widzę, że polskie media opisują wizytę Modiego pod różnymi kątami. A jeszcze 10 lat temu kontaktowały się ze mną wtedy, kiedy w Indiach dochodziło do brutalnego gwałtu. To ważne kwestie, o których powinno się mówić. Chodzi mi o to, że dziennikarze nie byli wtedy zainteresowani innymi tematami. Wątki polityczne, militarne czy gospodarcze nie pojawiały się w mainstreamie.
Z informacji, które udało mi się zdobyć zakulisowo, wynika, że stosunki polsko-indyjskie będą w najbliższej przyszłości bardziej dynamiczne. Myślę, że to początek dużej zmiany dyplomatycznej. Czy pójdzie za nią wielka zmiana gospodarcza? Na to trzeba dużo więcej czasu. Tym bardziej że Unia Europejska negocjuje teraz umowę o wolnym handlu i umowę inwestycyjną z Indiami. Trwają dyskusje, w jakim zakresie UE powinna wpuszczać bez ceł indyjskie towary i inwestycje. Mam nadzieję, że Polska to wykorzysta. Może powiedzieć stronie indyjskiej, że będziemy na forum Unii uczestniczyć w negocjacjach tych umów, że jesteśmy otwarci na import takich i takich towarów, ale w zamian oczekujemy, że Nowe Delhi będzie kupować nasze produkty. Negocjacje mogą potrwać wiele lat. Dzięki wizycie Modiego otworzyliśmy sobie jednak bezpośredni kanał komunikacji na najwyższym szczeblu, która pozwala mówić otwarcie o naszych interesach. Mam nadzieję, że to zaowocuje.
Powinniśmy wyraźnie przedstawiać nasze stanowisko, ale bez pouczania drugiej strony. Przez ostatnie dwa lata Indie były mocno krytykowane za to, że nie tylko nie potępiły Rosji, lecz jeszcze wykorzystały okazję, żeby kupić od niej duże ilości ropy naftowej. Z moich obserwacji wynika, że w odpowiedzi Indie reagowały coraz ostrzej i umacniały się w swojej pozycji. Jak myśmy mówili, żeby nie kupowali ropy od Moskwy, to oni odpowiadali, że przecież my kupujemy od nich paliwa, które powstają z rafinowanej rosyjskiej ropy. Wiadomo, że dla nas najważniejsze jest powstrzymywanie Rosji i wspieranie Ukrainy. Popieram tę politykę. Ale mimo wszystko na Rosji i Ukrainie świat się nie kończy. Powinniśmy patrzeć perspektywicznie. Kiedyś ta wojna się skończy, oby przegraną Moskwy. W międzyczasie indyjska gospodarka będzie rosnąć, więc nie możemy sobie pozwolić na pogorszenie wzajemnych relacji. ©Ⓟ
Z perspektywy Indii Europa Zachodnia ma więcej do zaoferowania. Duży kapitał, nowoczesne technologie, usługi. My nie mamy ani nowoczesnych samolotów, ani procesorów na miarę tych z Tajwanu