Demokraci nie są już tą samą partią co w 2008 r. Wielu wyborców, którzy wtedy zagłosowali na Baracka Obamę, dziś stawia na republikanów.

W amerykańskim słowniku wyborczym nie ma dziś częściej używanego terminu niż „niebieski mur”. Tak – od partyjnych barw demokratów – określa się pasma stanów rozsianych w regionie górnego Midwestu, północnego wschodu i Zachodniego Wybrzeża, które przez dużą część współczesnej historii USA uchodziły za bastion lewicy. I to tam szuka klucza do Białego Domu Kamala Harris. To jej zgromadzeni na konwencji w Chicago delegaci oficjalnie wręczyli w tym tygodniu prezydencką nominację. Przyspieszona kampania na razie nie mogłaby się dla niej układać lepiej: zjednoczyła wokół siebie partię, ściągnęła rekordowe fundusze, zdominowała dyskusje w stacjach informacyjnych, podbiła media społecznościowe. A przede wszystkim wyrwała z gorzkiego marazmu wyborców, którzy jeszcze nieco ponad miesiąc temu lamentowali, że wystawienie Joego Bidena – 81-letniego, coraz wyraźniej opadającego z sił kandydata – jest równoznaczne z zafundowaniem Ameryce drugich rządów Donalda Trumpa.

W tle rozentuzjazmowanego pochodu Harris wciąż majaczy jednak pamiętna batalia z 2016 r., w której Trump obalił niebieski mur, przechwytując Pensylwanię, Michigan i Wisconsin. Co prawda cztery lata później Biden odzyskał newralgiczne stany, ale zanim ogłosił, że rezygnuje z ubiegania się o drugą kadencję, był na dobrej drodze, żeby znowu je utracić. W ciągu ośmiu lat od szokującego werdyktu wyborczego Amerykanów krajobraz polityczny uległ dalszej polaryzacji, a antyestablishmentowe nastroje, które razem z Trumpem wyniosły do Waszyngtonu wianuszek jego naśladowców, nie tracą na sile. Najpewniejsza ścieżka demokratów do Białego Domu nadal wiedzie jednak przez trzy poprzemysłowe stany rozrzucone wokół Wielkich Jezior. Dlatego strategia Harris jest jasna: nie powtórzyć tam błędów Hillary Clinton.

Co się stało

O niebieskim murze zaczęło się mówić dopiero po spektakularnym zwycięstwie Baracka Obamy w 2008 r., lecz jego historia sięga 24 lata wstecz. To właśnie wtedy Bill Clinton zagarnął dziewięć stanów, które w poprzednich dekadach konsekwentnie stawiały na republikanów. Znalazła się wśród nich szybko rozkwitająca, wielokulturowa Kalifornia, na którą przypada najwięcej miejsc w kolegium elektorów – konstytucyjnym organie formalnie decydującym o wyborze głowy państwa. Do tego zamożne stany z rozległymi, gęsto zaludnionymi przedmieściami jak Wirginia, Illinois, Connecticut i New Jersey. Dołączyły do nich małe miasteczka i wsie Vermontu oraz Maine, jednych z najsłabiej zurbanizowanych punktów na mapie USA. Inne stany, które mieli w garści demokraci, przeważnie nie wybierały republikanów już od czasów Ronalda Reagana. Minnesota, ich niegdyś najlojalniejsza sojuszniczka, już ledwo pamiętała, że zanim ich skreśliła, dwukrotnie oddała głos na Richarda Nixona.

Przez sześć kolejnych cykli wyborczych, aż do reelekcji Obamy w 2012 r., niebieski mur trzymał tak solidnie, że na odcinkach, gdzie nie toczyły się zbyt zacięte walki, partia zaniedbała prace konserwacyjne. Niektórych komentatorzy twierdzili wręcz, że trendy demograficzne i kulturowe impregnują go na polityków konserwatywnych, skazanych już tylko na rozpaczliwe zabiegi o zachowanie kurczących się przyczółków białej, starzejącej się populacji prowincji, a o losach następnych wyścigów prezydenckich – przynajmniej w niedalekiej przyszłości – będą rozstrzygać prawybory Partii Demokratycznej. Gdy pojawiały się coraz wyraźniejsze pęknięcia – a to utrata mandatów senackich w Pensylwanii i Wisconsin, a to pożegnanie się z fotelami gubernatorskimi w Massachusetts czy Maryland –powszechnie interpretowano te porażki jako wyjątki od reguły.

Kiedy w 2016 r. do rywalizacji o Biały Dom przystępował buńczuczny milioner i gwiazdor reality show Donald Trump, przewidywano, że uosabiająca demokratyczny establishment Hillary Clinton dołoży do muru jeszcze trochę cegieł. A jeśli nawet potknie się o jeden czy dwa stany, to ma na tyle komfortową poduszkę, że może sobie pozwolić na błąd. Stratedzy kalkulowali, że skoro niebieski mur, obejmujący łącznie 18 stanów i Dystrykt Kolumbii, da Clinton 242 głosy elektorskie (o 28 mniej niż potrzeba do wygranej), to przy dobrych wiatrach wystarczy jeszcze zdobyć Florydę albo Ohio i Karolinę Północną, gdzie nominat republikanów był delikatnym faworytem. Dlatego to tam rzucono partyjne zasoby. Rachuby sztabu znajdowały potwierdzenie w sondażach: na miesiąc przed dniem wyborów Clinton prowadziła różnicą 6–8 pkt proc. w stanach, które demokraci uważali za „swoje”.

O pewności siebie jej ekipy świadczyło to, jak mało czasu i pieniędzy poświęciła na obronę Midwestu. Nominatka ani razu nie wpadła do hali związku zawodowego United Auto Workers w Detroit, zwykle obowiązkowego przystanku na kampanijnej trasie partii trzymającej z klasą pracowniczą. W Wisconsin zjawiła się na krótko przed metą, kiedy do sztabowców napływały już niepokojące wyniki badań. Fundusze na spoty wyborcze też popłynęły szerokim strumieniem dopiero w finałowych tygodniach.

Sprawy potoczyły się całkiem inaczej, niż zapowiadały prognozy – Trump wziął prawie wszystkie stany pasa rdzy, w którym skomasowały się skutki społeczno-ekonomicznych kataklizmów minionych dekad: od fali dezindustrializacji po masowe przejmowanie domów dłużników przez banki w następstwie kryzysu finansowego z lat 2007–2008. Pensylwania, Michigan i Wisconsin – koronne zdobycze nieoczekiwanego triumfatora – przeszły na stronę republikanów po raz pierwszy od ok. 30 lat. Ohio i Floryda, zaliczane dotychczas do stanów „wahających się”, na dobre trafiły na ich orbitę.

Klęska Clinton doczekała się już własnej historiografii – w tym wspomnień samej kandydatki, zatytułowanych „Co się stało”. Autorka zapewnia w nich, że nie zlekceważyła mieszkańców Mid- westu, a jako przyczyny przegranej wymienia m.in. złej jakości dane sondażowe, utrudnianie dostępu do urn osobom młodym i Afroamerykanom oraz dochodzenie w sprawie używania prywatnej skrzynki e-mailowej do oficjalnej korespondencji, które tydzień przed głosowaniem wszczął ówczesny dyrektor FBI James Comey. Obserwatorzy tłumaczyli jej porażkę inaczej – arogancją i słabo skrywaną pogardą wobec białej klasy pracującej z prowincji. Oskarżano ją o to, że traktowała mieszkańców poprzemysłowej Ameryki jako pewniaków albo ofiary, którym trzeba uświadomić, że muszą się pogodzić z wygaszaniem kopalni i zainwestować w lepsze wykształcenie dla swoich dzieci.

Krucjata Trumpa przeciwko wolnemu handlowi w połączeniu z antyimigrancką retoryką trafiła na podatny grunt. Nie brakowało osób, które wcześniej dwukrotnie głosowały na Obamę, by tym razem przerzucić poparcie na republikanina startującego jako partyjny outsider. Jak w hrabstwie Erie w Pensylwanii, gdzie nastroje wahnęły aż o 25 pkt proc. (w 2012 r. demokrata wygrał tam z przewagą 5 pkt proc., cztery lata później Trump górował nad rywalką o 20 pkt proc.). Akurat w tym stanie Clinton prowadziła kampanię z rozmachem – w finałowy weekend wysłano tam Bruce’a Springsteena, Katy Perry i małżeństwo Obamów. Nie przewidziała, że sporo mieszkańców miast, szczególnie czarnych i Latynosów, żywiło taką niechęć do jej kandydatury, że wolało zostać w domach.

Partia absolwentów

Joe Biden podreperował niebieski mur, prezentując się jako rzecznik ludzi pracy. Dzięki obietnicom pobudzenia zatrudnienia w przemyśle, odbudowy infrastruktury i lepszych osłon socjalnych oderwał od Trumpa część białych, starszych Amerykanów, którzy w pasie rdzy stanowią większy odsetek elektoratu niż w bardziej zróżnicowanym pasie słońca (Sun Belt) ciągnącym się wzdłuż granicy z Meksykiem. Udało mu się też nieco odrobić straty w metropoliach, liberalnych miasteczkach studenckich i na dostatnich suburbiach Milwaukee, Madison i Filadelfii. W wielu hrabstwach różnica między kandydatami sięgnęła jednak zaledwie 2–3 pkt proc. Zaczęto zadawać pytanie, czy niebieski mur jeszcze w ogóle istnieje.

Mimo że od 2022 r. administracja Bidena wpompowała w stany pasa rdzy miliardy dolarów na inwestycje publiczne i odnawialną energię (w samym Michigan powstało dzięki temu 21,5 tys. miejsc pracy w zielonych elektrowniach),wyborcy kiepsko oceniali kondycję gospodarki. Nawet gdy inflacja opadała, dominowało przekonanie, że Biały Dom nie panuje nad szybującymi kosztami życia. Obawy związane z wiekiem prezydenta dodatkowo ciągnęły jego notowania w dół. Już przed jego katastrofalnym występem w debacie sondaże pokazywały, że wymyka mu się Pensylwania, a Midwest idzie na remis. To przez tamtejsze miasteczka przebiega teraz główna trasa kampanii Harris. Kandydatka demokratów nie tylko wymazała sondażową przewagę Trumpa, lecz także mobilizuje nowe grupy sympatyków – zwłaszcza młodzież, kobiety i mniejszości, do których nie trafiał biały, 81-letni mężczyzna. Do gry wróciły stany pasa słońca takie jak Georgia, Arizona i Nevada. Badania pokazują, że biali, niezamożni wyborcy Bidena nie wrócili do Trumpa, gdy tylko Partia Demokratyczna wymieniła swojego domyślnego kandydata na polityczkę o jamajsko-indyjskich korzeniach. Sugeruje to, że jej płeć i rasa może odegrać w tych wyborach słabszą rolę niż identyfikacja partyjna. Nie oznacza to jednak, że obóz republikański nie odzyska tego elektoratu – rzecz w tym, że prędzej osiągnie to, atakując propozycje programowe Harris, niż próbując odmalować ją jako beneficjentkę akcji afirmatywnej albo kwestionując to, czy zawsze identyfikowała się osoba czarna.

Na fali sondażowej zwyżki eksperci sympatyzującego z demokratami think tanku Brookings Institution obwołali ten efekt „wskrzeszeniem koalicji Obamy”. Mowa o szerokim, różnorodnym bloku wyborców, którzy wybrali pierwszego w historii Ameryki czarnego prezydenta: dwudziestoparolatkach, mniejszościach rasowych i etnicznych, wykształconych kobietach z wielkich metropolii i matkach z przedmieść, robotnikach z pasa rdzy i klasie średniej z małych ośrodków. W tych euforycznych deklaracjach trudno nie upatrywać myślenia życzeniowego. Demokraci nie są dziś tą samą partią co w 2008 r. Wiele grup, które weszły w skład tamtej wielobarwnej koalicji, z czasem zwróciło się ku republikanom. Dotyczy to w szczególności osób zarabiających poniżej 30 tys. dol. rocznie. Obama wygrał wśród nich przewagą 33 pkt proc.; 12 lat później dominacja Bidena stopniała do 8 pkt proc. W tym samym kierunku dryfują ekonomiczni średniacy z suburbiów. Mniejszościowi Amerykanie też nie stanowią tak zwartego, lojalnego frontu wyborczego jak dawniej. „Niektórzy działacze partyjni mają wątpliwości, czy Harris może przyciągnąć znaczącą grupę czarnych i latynoskich mężczyzn, którzy od 2020 r. przesunęli się do Trumpa. Jeszcze większy sceptycyzm wzbudza to, czy zdoła utrzymać zaskakująco trwałe poparcie, jakim Biden cieszy się wśród starszych, białych wyborców bez dyplomu college’u” – pisze publicysta „The Atlantic” Ronald Brownstein.

W ciągu ostatnich kilkunastu lat demokraci stali się w dużym stopniu reprezentantami wykształconych Amerykanów. Harris prowadzi w tej grupie różnicą 20 pkt proc., a Obama zdobył tylko 6 pkt proc. więcej niż jego pierwszy rywal John McCain (a wśród białych absolwentów college’u przegrał o 8 pkt).

Bernie przegrał, ale wygrał

Wraz z demografią ewoluowała tożsamość partii. Gdy Harris startowała na prezydenta w 2019 r., wielu postrzegało jej prokuratorski dorobek jako obciążenie. Padały zarzuty, że w duchu represyjnej polityki karania chętnie sięgała po tymczasowe aresztowania i żądała surowych wyroków nawet w przypadku kruchych dowodów. Była nawet zwolenniczką ścigania za posiadanie marihuany (akurat w tej kwestii jej poglądy się diametralnie zmieniły). Wzrost przestępczości w czasie pandemii przyczynił się do przestawienia wajchy. Teraz, kiedy bezpieczeństwo znowu jest tematem rozmów Amerykanów, nacisk na twarde egzekwowanie prawa może raczej wzmacniać wiarygodność kandydatki demokratów niż ciągnąć jej notowania w dół. Podobnie jest z polityką imigracyjną. Przez dekady liberałowie powtarzali, że zamiast łatać ją za pomocą prowizorek i skupiać się jedynie na uszczelnieniu granicy, Kongres musi w końcu przyjąć kompleksową reformę, która zwiększy pulę wiz, wytyczy ścieżkę legalizacji pobytu cudzoziemców mieszkających w USA nielegalnie, a w szczególności ułatwi nabycie obywatelstwa niemal 2 mln osób przybyłym do kraju jako dzieci. Dziś Harris zapowiada, że jako gospodyni Białego Domu natychmiast podpisze ustawę wynegocjowaną zimą przez obie partie, która zdaniem komentatorów zawiera najsurowsze przepisy imigracyjne w historii USA. Projekt przewiduje 20 mld dol. na zwalczanie nielegalnego przepływu ludzi, pozwala zamknąć przejścia graniczne w razie zwiększonego ruchu i zaostrza regulacje azylowe. Ustawa nie została dotąd uchwalona tylko dlatego, że zablokował ją Trump. Nie chciał dopuścić do tego, by w roku wyborczym demokraci mogli się pochwalić legislacyjnym sukcesem w sprawie imigracji.

Być może tym, co najwyraźniej odróżnia wizję Harris od Obamy, jest polityka ekonomiczna. Ten drugi reprezentował centrowy technokratyzm przyjazny Wall Street i dużym korporacjom, będący kontynuacją neoliberalnego kursu ery Billa Clintona. Podejście to dobrze ilustrowało zarządzanie kryzysem finansowym, który zastał nowego prezydenta. Wystarczy przypomnieć, że plan ratunkowy zakładający przeznaczenie 700 mld dol. z pieniędzy podatników na wykup toksycznych aktywów posiadanych przez „zbyt dużych, żeby upaść” opracowała ekipa niedawnych prezesów, menedżerów i lobbystów banków.

Jako wiceprezydentka u boku Bidena Harris firmowała polityki należące już do innego, postneoliberalnego porządku: rozbudowana strategia przemysłowa, ogromne wydatki publiczne na infrastrukturę, protekcjonizm handlowy, wspieranie ruchu związkowego. Na każdym wiecu polityczka podkreśla, że nie ma powrotu do ekonomii skapywania promującej obniżki podatków dla korporacji i najbogatszych, za które płaci klasa średnia. A propozycje gospodarcze, które zaprezentowała w ubiegłym tygodniu, można by śmiało zaliczyć do repertuaru lewicowego populizmu w czasach Obamy, uchodzącego za domenę partyjnych radykałów pokroju demokratycznego socjalisty Berniego Sandersa. Federalny zakaz zawyżania cen żywności, rozszerzenie ulgi na dziecko, obniżenie rachunków za leki na receptę, dopłaty do kredytów hipotecznych, ustawowe ograniczenie masowego wykupu lokali przez fundusze inwestycyjne, wspieranie budownictwa mieszkaniowego – to najważniejsze z nich. Agenda Harris współgra z tym, jak rolę rządu federalnego widzą obecnie sami Amerykanie: według badań Pew Research Center prawie dwie trzecie uważa, że państwo ma obowiązek zapewnić wszystkim dostęp do ochrony zdrowia. 63 proc. osób opowiada się za tym, aby studia na uczelniach publicznych były darmowe. Nieco ponad połowa jest zdania, że rząd powinien być bardziej aktywny w rozwiązywaniu problemów jednostek i firm. Jak zauważył Tyler Austin Harper z Bates College, Bernie Sanders przegrał batalię o prezydencką nominację, ale w pewnym sensie wygrał ideologiczną wojnę. ©Ⓟ