Opublikowany w poniedziałek raport amerykańskiego Departamentu Obrony dotyczący przyszłej polityki bezpieczeństwa w odniesieniu do Arktyki tylko na pozór jest powrotem do zimnowojennej przeszłości, choć tak oceniła go część komentatorów. W gruncie rzeczy rysuje jednak zupełnie nową jakościowo sytuację i sugeruje nowatorskie sposoby reakcji na wyzwania. To w pełni zrozumiałe – gospodarcze, polityczne i militarne realia XXI w. niezbyt przypominają te sprzed kilkudziesięciu lat. Co więcej – zawarte w dokumencie elementy analizy i proponowane działania mają zdecydowanie ponadpartyjny charakter, co oznacza, że powinny przetrwać zmianę lokatorów Białego Domu i Pentagonu.
Arktyka zimnowojenna
Z amerykańskiego punktu widzenia północne obszary podbiegunowe nabrały strategicznego znaczenia wkrótce po II wojnie światowej. Wiązało się to z narastaniem rywalizacji z ZSRR oraz z postępem technologicznym. Te dwa czynniki, napędzające się wzajemnie, w pewnym momencie doprowadziły do sytuacji, że to właśnie Arktyka stała się najbardziej prawdopodobnym polem zbrojnej konfrontacji supermocarstw. To nad nią wiodła bowiem najkrótsza droga do centrów administracyjnych i przemysłowych obu imperiów możliwa do pokonania najpierw przez bombowce strategiczne, a potem rakiety balistyczne. Pomimo skrajnie niesprzyjających warunków naturalnych po obu stronach lodowatego morza, na białych pustkowiach zaczęły więc w latach 50. XX w. wyrastać bazy wojskowe i instalacje militarne – ofensywne i defensywne.
Po kolejnych kilkunastu latach trend osłabł, bo zarówno w Moskwie, jak i w Waszyngtonie zrozumiano, że to droga donikąd – wyrzutnie lokalizowane na lądzie były zbyt podatne na zniszczenie przez drugą stronę, a atomowy wyścig zbrojeń przeniósł się w głębiny światowego oceanu. Ukryte w nich okręty podwodne – pływające baterie rakiet dalekiego zasięgu – dawały więcej szans na zadanie przeciwnikowi druzgocących uderzeń.
Mimo tej zmiany Arktyka nie straciła jednak swego strategicznego znaczenia. Po pierwsze, była dogodną bazą do prowadzenia obserwacji meteorologicznych, istotnych dla planowania operacji na całym globie, bo to w okolicach podbiegunowych powstają zjawiska, które rzutują potem na pogodę w rejonach oddalonych o tysiące kilometrów. Po drugie, arktyczna infrastruktura odgrywała coraz większą rolę w monitoringu i łączności satelitarnej. I wreszcie po trzecie – specyfika położenia geograficznego ZSRR sprawiała, że najpotężniejsza broń imperium, czyli okręty podwodne przenoszące głowice nuklearne, nie miały szans w sposób niezauważony przedostać się na otwarte wody z baz bałtyckich, czarnomorskich ani nawet dalekowschodnich. Pozostawała im Arktyka. To dlatego główne bazy operacyjne tego typu jednostek Kreml postanowił umieścić na Półwyspie Kolskim.
Koniec zimnej wojny diametralnie zmienił sytuację. Po implozji ZSRR zanosiło się na to, że północne krańce Ameryki, Europy i Azji oraz opływające je wody staną się co najwyżej polem rywalizacji ekonomicznej, a może nawet współpracy w dziedzinie eksploatacji zasobów i ochrony środowiska naturalnego. Główni gracze zredukowali znacznie swoją obecność wojskową. Jeśli już myślano i mówiono o zagrożeniach, to raczej w kontekście tzw. działań asymetrycznych, a więc punktowej dywersji wymierzonej w infrastrukturę wydobywczą i przesyłową czy w szlaki żeglugowe. Ewentualnie w kontekście reagowania na katastrofy przemysłowe i naturalne.
Od kooperacji do rywalizacji
Do czasu. Od początku XXI w. narastają spory o prawo do podwodnych bogactw, w które zasobne są okolice bieguna północnego. Zmniejszanie się morskiej pokrywy lodowej uczyniło ich eksploatację bardziej realną, a gra toczy się o niebagatelne zasoby: szacunki mówią o co najmniej 90 mld baryłek ropy, 2 bln m sześc. gazu ziemnego i ogromnych pokładach rud metali, także tych rzadkich. Spory o zasięg stref ekonomicznych mają więc sens. Państwa arktyczne – Rosja jako pierwsza, ale w ślad za nią także inne – zaczęły wobec tego przywracać i rozbudowywać swe arktyczne zdolności wojskowe, głównie pod kątem działań specjalnych i kontroli żeglugi. Chodzi tu nie tylko o eksploatację i transport surowców pozyskiwanych na dalekiej Północy, lecz także o tranzyt towarów pomiędzy głównymi portami Ameryki, Europy i Azji, bo droga morska wzdłuż wybrzeży Syberii jest znacznie krótsza (a więc i tańsza) niż przez Pacyfik albo Kanał Sueski i Ocean Indyjski. A przy tym bezpieczniejsza, bo nie ma niej piratów i terrorystów, nie ma też regionalnych konfliktów podnoszących ryzyko i koszty ubezpieczeń… Brzmiało bardzo atrakcyjnie. I znów – do czasu.
Mimo opisanych zmian w podejściu poprzednia arktyczna strategia Pentagonu – opublikowana pięć lat temu – uwzględniała zmiany klimatyczne z jednej strony jako szansę (łatwiejszy dostęp do zasobów i szlaków handlowych), a z drugiej jako zagrożenie (wynikające ze zwiększonej aktywności gospodarczej ryzyko katastrofy w innych częściach świata, powodowane topnieniem pokrywy lodowej itp.). W ślad za tym postulowała intensywniejsze działania dyplomatyczne na rzecz stabilizacji regionu, łagodzenie napięć oraz wzrost kooperacji technologicznej i ekonomicznej, spychając środki czysto wojskowe na dalszy plan.
Ale przez te pięć lat warunki diametralnie się zmieniły. Najpierw Rosjanie uznali w swych dokumentach strategicznych Arktykę za drugi – po tzw. bliskiej zagranicy – obszar szczególnie istotny w ich polityce bezpieczeństwa. Niemal równocześnie, wskutek agresji na Ukrainę (i innych bandyckich zachowań) Rosja utraciła, raczej trwale, status co prawda trudnego i kłopotliwego, ale jednak partnera. To odzwierciedliły wkrótce kolejne dokumenty strategiczne USA i NATO. Ale do paktu północnoatlantyckiego przystąpiły też Finlandia i Szwecja, co przebudowało układ sił na europejskim obszarze Arktyki (m.in. wystawiając na ewentualną ofensywę lądową NATO rosyjskie bazy Floty Północnej w okolicy Murmańska). Potencjał wojskowy Rosji jest nadal znaczny w zakresie sił kosmicznych i rakietowych oraz marynarki wojennej (co nowy raport Pentagonu podkreśla), natomiast w efekcie strat na froncie oraz sankcji dramatycznie zmalał, jeśli chodzi o konwencjonalne siły lądowe. Jednocześnie mocno zmniejszyły się finansowe, technologiczne i logistyczne możliwości Federacji Rosyjskiej, czyli jej zdolności do odbudowy i rozbudowy infrastruktury wojskowej na dalekiej Północy.
Z zachodniego punktu widzenia byłoby się z czego cieszyć, gdyby nie przystąpienie do gry innej potęgi.
Smok wkroczył do gry
Wszystko skomplikowała rosyjsko-chińska kooperacja w Arktyce. A de facto: zwasalizowanie Moskwy przez Pekin i możliwość dowolnego wykorzystania przez Chińską Republikę Ludową wszelkich rosyjskich zasobów zgodnie z własnym interesem strategicznym. Już teraz Rosja funkcjonuje w dużej mierze dzięki chińskiej kroplówce technologicznej i finansowej, a do Pastwa Środka sprzedaje 80 proc. swojego gazu ziemnego i ponad 20 proc. ropy. W dodatku musi niemal całkowicie polegać na Chinach w kwestii finansowania wydobycia i utrzymania technologicznej zdolności przemysłu przetwórczego. To zaś oznacza, że sukces wysiłków Moskwy mających przywrócić jej dawną potęgę na Północy zależy od zaangażowania chińskiego.
Chiny od pewnego czasu same określają siebie jako państwo „prawie arktyczne”, nie ukrywają swych ambicji budowy „polarnego jedwabnego szlaku”, mają też ochotę na kontrolę nad zasobami naturalnymi Arktyki. Do tej pory, zresztą bez specjalnych efektów, promowały więc w globalnej przestrzeni dyplomatycznej narracje o „Arktyce jako wspólnym zasobie Ludzkości”, w opozycji do „nacjonalistycznych” (jak to określały) zachowań „starych” krajów arktycznych, usiłujących zawłaszczyć wszystko dla siebie. Teraz Pentagon najwyraźniej uznał, że Pekin zmieni strategię – działając pośrednio (rękami rosyjskimi) i bezpośrednio (czyli własnymi).
To wygląda logicznie, bo Chinom coraz bardziej się spieszy. Zwłaszcza w kwestii dostępu do surowców energetycznych z arktycznej części Rosji, których potrzebuje ich gospodarka. Trasa morska jest tańsza (i pozwala zachować więcej kontroli) niż transportowanie ich rurami przez Syberię i Mongolię – nieprzypadkowo Pekin ociąga się ze wsparciem Moskwy w rozbudowie tej lądowej infrastruktury energetycznej w Azji. Chińska gospodarka skorzysta też najwięcej na kontrolowaniu taniego transferu wszelkich towarów tzw. morskim przejściem północno-wschodnim. Zaś chińscy politycy i spece od bezpieczeństwa mieliby przy okazji wolną rękę w kwestiach bliskowschodnich – na razie, z oczywistych względów, nie mogą sobie pozwolić na zbytnią destabilizację w okolicach Kanału Sueskiego i Zatoki Perskiej.
Północna alternatywa
– Jeśli chodzi o Północną Drogę Morską, Rosja nie tylko oferuje swoim partnerom aktywne wykorzystanie jej potencjału tranzytowego, powiem więcej: zapraszamy zainteresowane państwa do bezpośredniego udziału w jej rozwoju i jesteśmy gotowi zapewnić niezawodną nawigację, łączność i pomoc lodołamaczy – mówił Putin podczas swej niedawnej wizyty w Pekinie. Rosja zatwierdziła nieco wcześniej plan rozwoju żeglugi wzdłuż wybrzeża Syberii, który zakłada zwiększenie wolumenu ładunków z 34 mln t w 2022 r. do 80 mln t w 2024 r. i 150 mln t w 2030 r. (a w wariancie najbardziej optymistycznym – nawet do 244 mln t). Chińczycy chętnie ofertę kooperacji przyjmują, ale chyba coraz bardziej stawiają też na własne możliwości. Tym bardziej że w dość zgodnej opinii ekspertów ich zależność od szlaków żeglugowych przez Ocean Indyjski jest jedną z najważniejszych strategicznych słabości, szczególnie w kontekście ewentualnego konfliktu o Tajwan. Codziennie przez wody kontrolowane przez US Navy i jej sojuszników płynie bowiem z Zatoki Perskiej ok. 60 wielkich tankowców, zapewniając niemal połowę zapotrzebowania Państwa Środka na ropę. Wedle szacunków Pentagonu szlak przez cieśninę Malakka obsługuje obecnie aż 62 proc. chińskiego importu ropy naftowej i 17 proc. gazu ziemnego. Dla porównania – lądowe rurociągi z Rosji, Mjanmy i Kazachstanu będą docelowo, do końca tego roku, odpowiadać jedynie za ok. 10 proc. importu ropy. Pekin oczywiście próbuje różnymi sposobami poprawić swoją sytuację wojskową na Oceanie Indyjskim, ale przeniesienie transportowego i energetycznego punktu ciężkości na północ wygląda na zdecydowanie tańsze i bardziej realistyczne.
Jak wynika z najnowszego dokumentu Pentagonu, Amerykanie oceniają dalsze działania chińskie dość realistycznie i przygotowują się na nie zawczasu. Jeśli wspominają o znaczeniu obecności Szwecji i Finlandii w NATO, to ewidentnie w kontekście wzrostu swoich zdolności do działań zaczepnych na północnoeuropejskim teatrze działań wojennych. Gdy mowa o wzroście strategicznego znaczenia arktycznych wąskich gardeł (Morze Barentsa, Cieśnina Beringa) – to między wierszami mówi się o możliwości ich całkowitego zablokowania w razie potrzeby. A kiedy amerykański raport przypomina liczne wspólne manewry flot wojennych Chin i Rosji na wodach arktycznych (także „na akwenie na północ od Alaski”, gdzie Amerykanie mają dużo cennych instalacji) oraz porozumienia pomiędzy rosyjską FSB a chińską Strażą Przybrzeżną dotyczące „egzekwowania prawa na morzu”, to mamy do czynienia z alarmowaniem własnej opinii publicznej o narastaniu niebezpieczeństwa wrogich działań przeciwnika.
A jest co odnotowywać. Poza wspomnianymi ćwiczeniami flot wojennych chińskie lodołamacze Xue Long, Xue Long 2 oraz Zhong Shan Da Xue Ji Di tylko w ostatnim roku przeprowadziły 13 ekspedycji cywilno-wojskowych. Między innymi testowano bezzałogowe aparaty podwodne i powietrzne. Razem z Rosjanami przedstawiciele chińskich resortów siłowych ćwiczyli też w Arktyce operacje polegające np. na zakłócaniu globalnego systemu pozycjonowania oraz na próbach kontrolowania obcej komunikacji satelitarnej, a także egzekwowania siłą roszczeń wobec obcej żeglugi handlowej. To musi dawać do myślenia każdemu, kto zna specyfikę działań „poniżej progu otwartej wojny”, czyli dywersji.
Co ciekawe, zagadnienia klimatyczne wciąż pojawiają się w amerykańskiej analizie uwarunkowań strategicznych, ale tym razem najczęściej w kontekście tego, że roztapianie wiecznej zmarzliny i erozja wybrzeży wymagają dodatkowych inwestycji w infrastrukturę wojskową, a powodowane nagłymi zmianami pogody pożary lasów w Arktyce rodzą problemy z logistyką.
Monitorowanie i reagowanie
Zadeklarowany przez autorów raportu cel przyszłej polityki Waszyngtonu to zachowanie Arktyki jako regionu stabilnego i bezpiecznego, ale także zapewnienie realizacji własnych interesów narodowych. Ma to być osiągane poprzez „monitorowanie i reagowanie”. W kwestii monitoringu zapowiedziano „solidne gromadzenie danych wywiadowczych we współpracy z innymi departamentami, agencjami, sojusznikami i partnerami – w celu zapewnienia wczesnych wskazówek i ostrzeżeń dla efektywnego zarządzania ryzykiem”. Zasygnalizowano przy tym zarówno rozbudowę systemów nadzoru i zbierania informacji drogą elektroniczną, jak i poprzez klasyczny wywiad osobowy. Jak również: doskonalenie łączności (szczególnie satelitarnej) oraz procedur analizy i wymiany informacji, dostrzegłszy w tym element uzyskania przewagi strategicznej nad rywalami. To samo dotyczy zaawansowanych badań oceanograficznych, glacjologicznych czy badań jonosfery, realizowanych w razie potrzeby w partnerstwie publiczno -prywatnym, z naciskiem na koordynację w skali krajowej i międzynarodowej oraz „niepowielanie wysiłków”.
Reagowanie natomiast to, jeśli zajdzie potrzeba, możliwość rozmieszczenia sił morskich, powietrznych i lądowych w dowolnym miejscu (także poza Arktyką), samodzielnie lub we współpracy z sojusznikami i partnerami, aby przeciwdziałać wszelkiej wrogiej aktywności. Sporo miejsca poświęcono w dokumencie jakości tych działań: od systemu szkolenia, uwzględniającego warunki naturalne, po konieczność zapewnienia nowego, odpowiedniego sprzętu. Zapowiedziano też „wykazywanie obecności” oraz doskonalenie interoperacyjności z partnerami jako narzędzia odstraszania wobec przeciwnika. Ćwiczeń wojskowych ma być więcej niż dotychczas, w różnych formatach – od NATO-wskiego po bilateralne – z udziałem różnych rodzajów sił zbrojnych (zwłaszcza sił specjalnych, ale także Gwardii Narodowej). Zaanonsowano także zmianę proporcji pomiędzy jednostkami rozmieszczonymi w Arktyce na stałe i takimi, których obecność ma charakter rotacyjny.
Jako partnerów przyszłej polityki wymienia się inne kraje, władze stanowe i lokalne, „rdzenne społeczności” oraz przemysł. Zapowiadane większe inwestycje publiczne dotyczą przy tym nie tylko obszaru czysto militarnego, lecz także infrastruktury cywilnej. To niewątpliwie ukłon w stronę biznesu oraz wspomnianych społeczności tubylczych Arktyki, zarówno w jej części amerykańskiej, jak i europejskiej. Trudno się dziwić: kwestia ich lojalności, w obliczu dywersyjnych umiejętności Rosji i Chin, może się niebawem okazać kluczowa. Plany inwestycyjne rozciągnięto też na współpracujące z wojskiem instytucje, np. dla amerykańskiej Coast Guard przewidziano osiem nowych lodołamaczy dla celów cywilnych i militarnych. Całość mają zaś uzupełnić obfite programy edukacyjne, tworzące „trwałą bazę wiedzy” dla liderów i całego społeczeństwa.
Niektóre działania opisane w strategii są już realizowane. Niedawno USA, Kanada i Finlandia porozumiały się co do utworzenia konsorcjum, które zajmie się budową lodołamaczy – inicjatywa zwana Icebreaker Collaboration Effort (lub paktem ICE) została zaprezentowana przy okazji szczytu NATO w Waszyngtonie. Urzędnicy amerykańscy, informując o niej media, podkreślali zaś, że to nie tylko zwykłe działanie biznesowe, lecz przede wszystkim polityczny sygnał, adresowany do Rosji i Chin. ©Ⓟ
Era Marsa
W połowie wieku XX na obszary polarne – zwłaszcza te arktyczne – wkroczyła wojna. Najpierw nieśmiało – w postaci walki o punkty obserwacji meteorologicznej, później przy okazji organizowania słynnych konwojów do Murmańska, dzięki którym zachodni alianci skutecznie wspierali dostawami zmagający się z hitlerowską nawałą Związek Radziecki. A potem, gdy żelazna kurtyna podzieliła świat na wrogie obozy Wschodu i Zachodu, nagle się okazało, że najkrótsza droga pomiędzy newralgicznymi rejonami USA i ZSRR (wytyczana dla strategicznych bombowców przenoszących głowice nuklearne) prowadzi właśnie nad Arktyką.