Najbardziej perspektywiczne zapisy umowy o bezpieczeństwie między Polską a Ukrainą żyły przez ledwie kilka dni. Fragmenty dotyczące wspólnej, NATO-wskiej obrony powietrznej na wschód od Bugu skomentował John Kirby. – Nie chcemy, by ta wojna eskalowała. Bo to nie byłoby dobre dla Ukraińców, nie byłoby dobre dla Polaków, dla nikogo – powiedział w rozmowie z Polskim Radiem rzecznik Rady Bezpieczeństwa Narodowego USA. – Nie chcemy, by stało się to, co od początku twierdził Putin, że jest to atak NATO lub Zachodu na Rosję lub Stanów Zjednoczonych na Rosję – dodał.

Kirby nie łamie tabu. Od samego początku obie strony – zarówno polska, jak i ukraińska – inaczej rozumiały zapisy umowy dotyczące obrony powietrznej. Wypowiedzi Donalda Tuska sugerowały, że chodzi o strzelanie do pocisków, które kierują się ku polskiej przestrzeni powietrznej, z możliwością ich strącenia nad zachodnią Ukrainą. Istotą miałaby być jednak przede wszystkim ochrona polskiego nieba. Dla Wołodymyra Zełenskiego dyskusja na ten temat to kontynuacja nacisków, które trwają od początku wojny, dotyczących przejęcia przez NATO w całości lub częściowo kontroli nad ukraińską przestrzenią powietrzną.

Kijów argumentuje, że o eskalacji konfliktu, o której mówi Kirby, nie może być mowy. Bo na północ oraz na zachód od linii rozgraniczenia czy linii frontu lata tylko sprzęt bezzałogowy – drony, pociski manewrujące i balistyczne. Nie ma zatem ryzyka, że od rakiety wystrzelonej przez NATO zginie rosyjski pilot, co mogłoby wywołać III wojnę światową. Zresztą nawet jeśli, to nie musiałoby to oznaczać automatycznego przejścia do nowej fazy konfliktu – tym razem z udziałem Sojuszu.

Tusk sugerował, że chodzi o strzelanie do pocisków, które kierują się ku polskiej przestrzeni powietrznej, z możliwością ich strącenia nad Ukrainą. Istotą miałaby być jednak przede wszystkim ochrona polskiego nieba

Ukraińcy jako przykład podają zestrzelenie rosyjskiego Su-24M, który 24 listopada 2015 r. wleciał w przestrzeń powietrzną Turcji, będącej państwem NATO. W tym przypadku sprawa była podwójnie złożona. Maszynę – dokładnie taką, z jakiej Rosja wystrzeliwuje pociski manewrujące w kierunku Ukrainy – zniszczył turecki F-16 produkcji amerykańskiej. Piloci zdążyli się katapultować. Jeden z nich, Konstantin Murachtin, został później ewakuowany do rosyjskiej bazy lotniczej Humajmim. Drugi, Oleg Pieszkow, został zabity przez syryjskich rebeliantów wspieranych przez Ankarę w rejonie góry Turkmen (chichot historii polega na tym, że Pieszkow był absolwentem charkowskiej szkoły oficerskiej z rocznika 1991, a tego roku Ukraina odzyskała niepodległość). To nie była jedyna ofiara tamtego incydentu. Zginął również żołnierz rosyjskiej piechoty morskiej, który poruszał się śmigłowcem realizującym misję ratunkową. Turcy twierdzą, że Su-24 wtargnął w głąb przestrzeni powietrznej na ponad 2 km oraz pozostawał w niej przez 17 sekund (o 22 sekundy mniej niż pocisk manewrujący, który naruszył polską przestrzeń w marcu 2024 r.). Był to 11. incydent tego typu. Rosjanie przełknęli upokorzenie. Nie poszli na wojnę z NATO, choć przedstawili dane świadczące o tym, że do naruszenia przestrzeni powietrznej Turcji nie doszło. Czyli wykonali standardową i przećwiczoną procedurę wobec państwa Sojuszu. To samo dzieje się, gdy ich rakieta wleci w polską czy rumuńską przestrzeń powietrzną. Rosyjski MSZ zarzuca wówczas NATO kłamstwo.

Polska od marca 2024 r. najpewniej podejmuje próby powtórzenia tego, co zrobiła Turcja. Tylko w odniesieniu do pocisku rakietowego. Z tego powodu za każdym razem, gdy dochodzi do zmasowanego ataku powietrznego na Ukrainę, są podrywane F-16. I stąd najpewniej pomysł rozpoczęcia dyskusji o „ochronie ukraińskiego nieba”, czyli w zasadzie nieba polskiego.

Tak też ten temat był rozumiany po incydencie w Przewodowie w listopadzie 2022 r. Akurat wtedy śmierć dwóch Polaków była spowodowana upadkiem ukraińskiego pocisku przechwytującego z zestawu S300. „Ochrona ukraińskiego nieba” od grudnia 2022 r. pozostaje kwestią wykorzystania ukraińskiej przestrzeni powietrznej do prewencyjnego zestrzeliwania tego, co mogłoby wlecieć na teren Polski.

Zapis na ten temat w podpisanym w poniedziałek w Warszawie porozumieniu brzmi następująco: „Uczestnicy zgadzają się, że konieczna jest kontynuacja dialogu dwustronnego oraz z innymi partnerami w celu oceny zasadności i wykonalności ewentualnego przechwytywania w przestrzeni powietrznej Ukrainy pocisków rakietowych i bezzałogowych statków powietrznych wystrzelonych w kierunku terytorium Polski, z zachowaniem niezbędnych procedur uzgodnionych przez zaangażowane państwa i organizacje”.

Jest on w sumie jednoznaczny. Chodzi o sprzęt, który leci „w kierunku terytorium Polski”, a nie o obronę ukraińskiego nieba nad zachodnią Ukrainą. Może dlatego jeszcze przed wypowiedzią Kirby’ego nieco łagodniej wypowiadał się o tym rzecznik Departamentu Stanu Matthew Miller: „Zestrzeliwanie rosyjskich rakiet lecących w kierunku Polski jeszcze nad terytorium Ukrainy to potencjalny temat do dyskusji podczas szczytu NATO (w Waszyngtonie – red.)”.

To, na co wskazuje Warszawa, to również konieczność umiędzynarodowienia pomysłu. Jak przekonywał na poniedziałkowej konferencji Donald Tusk, musi on mieć pieczątkę całego NATO. Nie ma mowy o działaniu w pojedynkę czy w porozumieniu jedynie z Ukrainą. Jeszcze precyzyjniej mówił o tym podczas szczytu w Waszyngtonie szef polskiego MSZ. – Rosyjskie rakiety naruszają naszą przestrzeń powietrzną i giną ludzie. Gdy one znajdują się nad naszym terytorium, to zestrzeliwanie ich nie jest bez ryzyka dla naszych obywateli. Więc uważam, że byłoby zarówno prawnie, jak i zdroworozsądkowo zestrzeliwać rakiety, które zagrażają naszemu terytorium. Działalibyśmy w obronie własnej. Ale Polska nie chce tutaj podejmować decyzji indywidualnych. To by wymagało wzmocnienia patrolowania nad Polską w kręgu sojuszniczym – powiedział podczas wizyty w Waszyngtonie Radosław Sikorski. Sugerując przy tym, że chodzi o zwiększenie misji NATO-wskiej tak, by mogła ona bronić polskie niebo z wykorzystaniem przestrzeni ukraińskiej.

Mogłoby wobec tego chodzić o dodatkowe zestawy przeciwlotnicze rozmieszczone w Polsce lub o więcej samolotów NATO w naszym kraju. Najlepiej, gdyby państwem ramowym odpowiedzialnym za takie wzmocnienie były Stany Zjednoczone. Bo to USA mają dostęp do najprecyzyjniejszych informacji wywiadowczych na temat tego, co się dzieje w powietrzu, i największe zasoby do niszczenia niebezpiecznego żelastwa z oznaczeniami w cyrylicy.

Część z tych zasobów już w Polsce jest. Zestawy Patriot chronią hub logistyczny w Jasionce, gdzie stacjonują żołnierze z amerykańskiej 82 Dywizji Powietrznodesantowej. Na dniach Amerykanie sfinalizują również ochronę swojej jedynej stałej instalacji w Polsce – bazy tarczy antyrakietowej w Redzikowie. Jak przyznał podczas szczytu NATO ustępujący sekretarz generalny Sojuszu Jens Stoltenberg, osiągnęła ona gotowość operacyjną. Co oznacza, że gotowa jest również jej ochrona.

Kijowowi od początku wojny zależy nie tylko na wsparciu w obronie własnego nieba. Wołodymyr Zełenski nie obraziłby się, gdyby w ramach obrony przestrzeni powietrznej NATO weszło na kurs kolizyjny z Rosją. Oto jak to tłumaczył w 2023 r., już po sporze o Przewodów, jeden z polskich ministrów: – Ukraina postępuje logicznie. Chce skupienia jak największej uwagi na obronie swojego kraju. I niewykluczone, że nie obraziłaby się, gdyby została ona umiędzynarodowiona w jakimś zakresie. Gdybym był ministrem państwa spoza NATO, które prowadzi wojnę z Rosją, również dążyłbym do zaangażowania w nią jak największej liczby poważnych graczy. To naturalne. Naszym zadaniem jest jednak dbanie o to, by sytuacja nie wymknęła się spod kontroli. Dyskusja o wykorzystaniu ukraińskiej przestrzeni powietrznej do zestrzeliwania rosyjskich pocisków kończy się tam, gdzie kończą się polskie interesy w dziedzinie bezpieczeństwa.

Rozmówca DGP sam był zwolennikiem rozwijania tej koncepcji, ale na zasadach sojuszniczych. Rząd Tuska kontynuuje tamten proces.

20 maja tego roku w wywiadzie dla Reutersa o szczegółach takiej współpracy mówił z kolei Zełenski. Przekonywał, że Rosja ma zaangażowanych w wojnę do 300 samolotów. Aby je niszczyć, Ukraina – zdaniem prezydenta – potrzebuje ok. 130 maszyn. A jeśli ich nie dostanie, potrzebuje wsparcia ze strony NATO-wskiej obrony powietrznej. W tej samej rozmowie zasugerował, że dowodem na realistyczny charakter takiego pomysłu jest gotowość Sojuszu do zezwolenia na używanie broni z dostaw NATO do niszczenia celów w Rosji.

Zwaszyngtońskiego szczytu NATO ukraińska delegacja wyjeżdża nie tylko bez konkluzji w sprawie członkostwa w Sojuszu (co było do przewidzenia), lecz także bez pogłębienia tematu ochrony nieba nad zachodnią Ukrainą przez NATO. Przywozi za to obietnicę zwiększenia liczby zestawów przeciwlotniczych i zapowiedź przekazania do końca lata samolotów w standardzie NATO.

Najpewniej na początek nie będzie ich zaskakująco dużo, bo – jak wynika z informacji DGP – w tej chwili w pełni wyszkolonych do latania F-16 jest zaledwie sześciu pilotów. W kwestii zestawów takich jak Patriot też nie można mówić o przełomie. Choć Joe Biden podczas szczytu mówił o „historycznych decyzjach” i zapewniał, że „USA, Niemcy, Holandia, Rumunia i Włochy przekażą Ukrainie pięć dodatkowych zestawów strategicznej obrony przeciwlotniczej”, to tak naprawdę jedynie pompował temat. Pięć dodatkowych zestawów to raptem o jeden więcej, niż obiecywano na kilka tygodni przed szczytem w Waszyngtonie. I na długo przed tym, nim Rosjanie zbombardowali szpital dziecięcy w Kijowie.

Jeśli patrzeć na urobek Ukrainy w kwestii obrony powietrznej czy przez pryzmat umowy z Polską, która swoją drogą nie musi nawet zostać ratyfikowana i może zostać wypowiedziana przez rząd z sześciomiesięcznym wyprzedzeniem, czy przez pryzmat szczytu NATO – to jest on więcej niż skromny. ©Ⓟ