W niemieckiej polityce obserwujemy dziś wyraźne przesunięcie w stronę prawej strony sceny politycznej. Główne partie, zwłaszcza chadecja, starają się odzyskać wyborców, którzy coraz częściej skłaniają się ku poglądom narodowym i antysystemowym. Ten ruch ma na celu przede wszystkim zahamowanie wzrostu poparcia dla AfD, która zyskuje na sile i coraz częściej wychodzi na prowadzenie w sondażach.
W tym procesie radykalizacji politycznego centrum pojawia się tendencja do przyjmowania twardszych postaw wobec sąsiadów, w tym Polski, co może budzić niepokój z perspektywy wschodnioeuropejskiej. Z drugiej strony, dotychczas krytyczna wobec Polski i zainteresowana współpracą z Rosją AfD zaczyna teraz wysyłać bardziej przyjazne sygnały.
AfD łagodnieje?
W miarę, jak chadecja szuka drogi do serc wyborców konserwatywnych, AfD stara się znaleźć drogę do centrum. Chce pokazać, że „twarda prawica” potrafi być stanowcza wobec Rosji, co ma osłabić argument, iż „głos na AfD to głos na Putina”. Trzy tygodnie temu Alice Weidel dokonała nagłego zwrotu, pozwalając sobie wręcz na krytykę partyjnych kolegów. Co znamienne, wprost sugerowała, że jej inspiracją są działania Donalda Trumpa. „Putin musi się też w końcu wykonać jakiś gest, a tego, niestety, dotąd za bardzo nie widać. Nie należy wystawiać cierpliwości Trumpa na próbę ani kompromitować go w jego wysiłkach pokojowych” – powiedziała Weidel w Bundestagu. Najwyraźniej AfD wciąż liczy, iż uniesie ją fala eurotrumpizmu i podobnie jak polska prawica stara się w wielu kwestiach maszerować razem z Waszyngtonem.
Zaproszenie prof. Andrzeja Nowaka – historyka związanego z polskim środowiskiem konserwatywnym – na współorganizowaną przez AfD konferencję poświęconą projektowi Domu Polsko-Niemieckiego także nie jest przypadkowym gestem. To sygnał, że partia, która dotąd budowała swój kapitał polityczny głównie na negacji dotychczasowego porządku europejskiego i antyunijnej retoryce, próbuje poszerzyć swoją narrację o bardziej konstruktywne kulturowe i historyczne elementy. To jeszcze może nie „nowa polityka historyczna”, ale bez wątpienia próba zbudowania sobie przestrzeni do mówienia o przeszłości inaczej niż tacy ludzie jak europoseł Maximilian Krah, który na łamach włoskiej „La Republiki” rok temu starał się wybielać SS. Dziś partia odcina się od Kraha również dlatego, że jego współpracownika oskarżono o współpracę z chińskim wywiadem.
Teraz frakcja AfD w hamburskim parlamencie miejskim wykluczyła posła Ulricha Rischa i wszczęła wobec niego postępowanie dyscyplinarne. Zarzuca mu się, że bez zgody kierownictwa udał się do Petersburga na ultraprawicową konferencję pod hasłem „Międzynarodowa Liga Antyglobalistów”. W spotkaniu uczestniczyli politycy z kilku krajów, wśród nich zamieszkała dziś w Rosji była polityk AfD Olga Petersen. Trupów w szafie jest więc wiele, ale mimo to AfD stara się jednak oczyszczać swoje szeregi, by mieć w przyszłości szansę na wejście do rządu.
W AfD nadal silna jest jednak frakcja ultrasów, którą reprezentuje Tino Chrupalla, współprzewodniczący ugrupowania. Weidel ma normalizować wizerunek partii, Chrupalla kontaktować się z bazą, trochę jak Krzysztof Bosak i Sławomir Mentzen w Konfederacji. Dlatego nie dziwi, że to właśnie Chrupalla otwarcie oskarża Polskę o współudział w sabotażu gazociągu Nord Stream, mówi o potrzebie jego odbudowy i ostro krytykuje Sławomira Cenckiewicza za słowa, że oskarżony o atak na gazociąg nie może być Niemcom wydany.
Dwugłos w chadecji
Nie da się jednak ukryć: niemieckie elity – zwłaszcza gospodarcze – wciąż są przywiązane do idei robienia interesów energetycznych z Rosją. W efekcie Berlin prowadzi politykę strategicznego wyczekiwania – pozostaje ostrożny i powściągliwy, licząc, że w przyszłości uda mu się odbudować relacje, gdy tylko zmienią się warunki geopolityczne.
Uderzającym przykładem są niedawne wypowiedzi Angeli Merkel. Wciąż wpływowa w CDU polityczka w niedawnym wywiadzie dla „Bilda” sugerowała, że do konfliktu na Ukrainie mogłoby w ogóle nie dojść, gdyby nie mało elastyczna postawa krajów bałtyckich i Polski. Tym samym nawiązała poniekąd do wcześniejszych słów Viktora Orbána, który twierdził, że gdyby to Merkel pozostała u steru, wojny by nie było. W Polsce słowa Merkel wywołały burzę. W Niemczech – zwłaszcza na prawicy – mogą być jednak odbierane zupełnie inaczej.
Wypowiedzi byłej niemieckiej liderki kontrastują, na szczęście, z twierdzeniami kanclerza. Pod koniec września Friedrich Merz stwierdził, że „Europa nie jest już w stanie pokoju z Rosją” i nie widzi możliwości „powrotu do status quo sprzed roku 2022”. Podkreślił też, że „Rosja musi wycofać się z okupowanych terytoriów Ukrainy”, a Nord Stream „pozostaje zamkniętą kartą”. Ponownie wezwał wreszcie do wykorzystania zamrożonych aktywów rosyjskich na rzecz Ukrainy. Słowa te – wypowiedziane przez polityka, za którym Merkel, delikatnie mówiąc, nie przepada, można odczytać nie tylko jako osobistą polemikę z AfD, lecz także jako element gry na wielu fortepianach całej formacji.
Co z tym Nord Streamem?
Dwuznaczność niemieckiego stosunku do Rosji symbolizuje niejako powrót do formatu tzw. Dialogu Petersburskiego. Chodzi o platformę utworzoną w 2001 roku przez ówczesnego kanclerza Niemiec Gerharda Schrödera i prezydenta Rosji Władimira Putina. W spotkaniach uczestniczyli politycy, przedstawiciele biznesu i środowisk kulturalnych. W 2022 r. z oczywistych względów je zawieszono, jednak zgodnie z doniesieniami medialnymi w kwietniu w Baku odbyło się kolejne nieformalne spotkanie tego typu. Mieli w nim uczestniczyć m.in. poseł SPD Ralf Stegner, były szef Urzędu Kanclerskiego Ronald Pofalla (CDU), były przewodniczący SPD i premier Brandenburgii Matthias Platzeck oraz szwajcarski dyplomata Thomas Greminger. Z rosyjskiej strony obecni byli zaś m.in. Wiktor Subkow, przewodniczący rady nadzorczej Gazpromu, oraz Walerij Fadejew, szef działającej przy prezydencie Rosji Rady Praw Człowieka.
Niemcy – pomimo publicznych deklaracji o solidarności europejskiej – w wielu kwestiach zachowują więc pragmatyzm graniczący z oportunizmem. Widać to również w dochodzeniu dotyczącym sabotażu Nord Stream 2 i ingerencję niemieckich służb w polskie śledztwo w sprawie Wołodymyra Ż. (podejrzanego o ów sabotaż). Berlin wyraźnie jest rozchwiany i nie potrafi się zdecydować, czy chce złożyć swoje relacje energetyczno-polityczne z Rosją do trumny i wreszcie nad nią trochę pomilczeć, czy wręcz przeciwnie, woli już teraz zbudować dogodne warunki do powrotu do „business as usual”.
Również wewnętrzny kontekst polityki niemieckiej nie sprzyja stabilności i zdecydowaniu.
W Berlinie narasta zmęczenie koalicjami z rozsądku. Coraz częściej, choć na razie po cichu, mówi się na chadecji o rządzie mniejszościowym, który musiałby w niektórych kwestiach współpracować z AfD. Jeszcze dekadę temu taki scenariusz był tymczasem zupełnie nie do pomyślenia.
Zmiany mają również wymiar gospodarczy. Prawica w Niemczech jest tradycyjnie bardziej liberalna gospodarczo, poszukuje partnerów do deregulacji i prorozwojowych projektów. W tej roli AfD bywa zaś postrzegana jako bardziej wiarygodna niż socjaldemokraci.
Niemcy nie mają oferty dla Polski
Aktualny niemiecki rząd wykazuje niestety ograniczone zainteresowanie współpracą z Polską. Berlin skupia się na własnych problemach – spowolnieniu gospodarki, napięciach społecznych i poszukiwaniu nowego ładu politycznego. Polska, jak zauważył prof. Andrzej Nowak podczas swego wykładu, jest tymczasem traktowana jako kraj peryferyjny, mimo że odgrywa kluczową rolę w niemieckiej gospodarce.
Istotnie, w miarę jak relacje w ramach UE stają się coraz bardziej napięte, trudno dostrzec w niemieckiej polityce chęć realnego wspierania rządów czy środowisk politycznych przyjaznych Berlinowi – co z pewnością jest niemiłym zaskoczeniem dla Donalda Tuska i wielu działaczy KO. A przecież jeszcze rok temu wydawało się, że powrót liberalno-centrowej koalicji w Warszawie automatycznie otworzy okno możliwości dla wspólnych inicjatyw w ramach Unii. Liczono też zapewne na jakieś politycznie sensowne porozumienie w sprawie zadośćuczynienia Polsce za straty wojenne i synchronizację stanowiska wobec Rosji, a wreszcie – realny wspólny blok „nowoczesnych” w UE przeciwko południowemu etatyzmowi.
Tymczasem kanclerz Merz koncentruje się na łagodzeniu nastrojów własnego elektoratu z prawej strony, a kluczowe resorty – finansowe, gospodarcze i rolnicze – traktują Polskę przede wszystkim przez pryzmat taniej siły roboczej i „dumpingu” regulacyjnego w energetyce.
W rezultacie nawet deklaratywnie propolskie gesty (np. poparcie dla wspólnych zakupów amunicji dla Kijowa) są uzależniane od natychmiastowego offsetu – niemieckich kontraktów na modernizację Bundeswehry czy przyspieszenia przerobienia gazociągu OPAL na kanał wodorowy.
Dla Platformy Obywatelskiej oznacza to koniec wygodnej narracji, że wystarczy być dobrym Europejczykiem, a Berlin się odwdzięczy. Coraz wyraźniej widać, że niemieccy politycy traktują Polskę głównie jako bufor bezpieczeństwa, rynek zbytu i – w razie potrzeby – kartę przetargową w rozmowach z Moskwą, Paryżem czy Waszyngtonem. To dość bolesne przejście od romantycznej wizji „Weimaru 2.0” do realnej gry o interesy, w której Berlin nie zamierza rozdawać prezentów.
W poszukiwaniu roli
Z perspektywy obserwatora można więc stwierdzić, że niemiecka scena polityczna znajduje się w momencie głębokiego przeobrażenia. Przesunięcie w prawo, złożony stosunek do Rosji, napięcia w relacjach europejskich i niepewność co do przyszłego składu Bundestagu tworzą obraz państwa szukającego nowej równowagi. Niemcy, choć pozostają jednym z filarów Unii Europejskiej, borykają się bowiem z kryzysem własnej tożsamości politycznej i społecznej – z wizją samych siebie rozpiętą między „dużą Szwajcarią” w ramach UE i wspólnoty transatlantyckiej a neoimperialnym hegemonem, co najmniej gospodarzem UE, jeśli nie jej panem. W tym kontekście ich relacje z sąsiadami, w tym z Polską, stają się jednym z obszarów, na których rozgrywa się walka o nowy kształt niemieckiej polityki w XXI w.
Całość splata niepewność, czy kolejny rząd nie będzie musiał sięgać po głosy jeszcze dalej na prawo. W tej układance relacje z Polską są swego rodzaju testem, mogą bowiem pomóc odpowiedzieć na pytanie, czy Niemcy potrafią pogodzić własny komfort gospodarczy, atlantyckie zobowiązania i coraz głośniejsze nastroje nacjonalistyczne. Wynik tej próby zadecyduje nie tylko o kształcie relacji Berlina z Warszawą, lecz także o tym, jaka odmiana europejskiego ładu wyłoni się z niemieckiego hamletyzowania – bardziej solidarna czy bardziej imperialna. ©Ⓟ