Na szczycie w Waszyngtonie nie było nowości w sprawie Ukrainy i powstrzymywania Rosji. Były za to sygnały, że przeciwnikami Sojuszu stają się komunistyczne Chiny.

Zakończony właśnie szczyt Sojuszu Północnoatlantyckiego nie przejdzie do historii jako przełomowy. I chyba nie mogło być inaczej, gdy najważniejsze i najpotężniejsze państwo członkowskie – Stany Zjednoczone – zajmuje się głównie swoją kampanią prezydencką, a do tego nie ma pewności co do zdrowia i dalszych losów urzędującego lokatora Białego Domu oraz faktycznych planów strategicznych jego rywala. Obserwowane przed szczytem kunktatorstwo demokratycznej administracji (choćby w kwestii zgody USA na atakowanie przez Ukraińców celów w głębi Rosji) ewidentnie było dowodem, że Joe Biden i spółka nie chcą zbytnio drażnić tej części elektoratu, która nastawia ucha na retorykę Donalda Trumpa o rychłym „zakończeniu wojny” poprzez wymuszenie negocjacji Moskwy i Kijowa. Nawet jeśli obecny prezydent i jego ludzie mają świadomość, że to droga donikąd (a po doświadczeniach ostatnich miesięcy zapewne mają), że szybkie zakończenie wojny jest możliwe tylko pod warunkiem coraz silniejszej presji na Rosję i jej sojuszników (politycznej i ekonomicznej, ale również czysto wojskowej), to po prostu uznali, że opłaci im się schlebiać emocjom i nadziejom wyborców.

Celebra i sukcesy

W tej sytuacji można było już zawczasu stwierdzić, że istotnym zadaniem szczytu było godne uczczenie 75. rocznicy podpisania Traktatu północnoatlantyckiego, a także pożegnanie Jensa Stoltenberga po 10 latach piastowania przez niego funkcji sekretarza generalnego NATO. Najpotężniejszy w historii sojusz wojskowo-polityczny mógł zresztą oddawać się tej celebrze ze względnym spokojem, bo lista dobrych wiadomości z ostatnich miesięcy prezentowała się całkiem nieźle.

Przede wszystkim udało się przełamać wieloletni imposybilizm w sprawie wydatków wojskowych krajów członkowskich. Jakkolwiek niepoprawnie politycznie to zabrzmi, spora w tym zasługa Władimira Putina (który uzmysłowił Europejczykom, że twarde zdolności wojskowe jednak się przydają) oraz Donalda Trumpa (który podczas swojej prezydentury przekonał elity Starego Kontynentu, że USA nie żartują w kwestii bardziej sprawiedliwego rozłożenia kosztów bezpieczeństwa). Mimo postpandemicznego spowolnienia gospodarczego oraz licznych problemów budżetowych nawet najbardziej oporni szefowie rządów musieli głębiej sięgnąć do kieszeni. W efekcie Stoltenberg mógł kilkanaście dni temu z satysfakcją ogłosić, że już 23 z 32 państw członkowskich NATO osiągnęły minimalny standard wydatków na obronność, czyli 2 proc. swojego PKB. Co cieszy, choć struktura i sensowność części tych wydatków pozostawiają sporo do życzenia.

Możliwe, że jesteśmy świadkami konsolidacji nowego bloku wschodniego, trochę podobnego do tego, który pamiętamy z czasów zimnej wojny. Tyle że teraz centrala jest nie w Moskwie, lecz w Pekinie

Bezpośrednio Putinowi NATO zawdzięcza też swój kolejny sukces. W obliczu nowej sytuacji geostrategicznej, po długich dekadach neutralności do Sojuszu postanowiły przystąpić Szwecja i Finlandia, co znacząco podniosło potencjał wschodniej flanki. Miało też znaczenie polityczne – pokazało atrakcyjność Sojuszu w sytuacji realnego zagrożenia, jego odporność na naciski i sprzeciwy zewnętrzne w kwestii rozszerzenia, a nawet (względnie dobrą mimo wiadomych perturbacji) zdolność do dyplomatycznego radzenia sobie z oporami wewnętrznymi. I wreszcie kluczowe państwa członkowskie i struktury NATO zasadniczo zdały egzamin z solidarności i skuteczności we wspieraniu walczącej Ukrainy. Można narzekać, że broni i pieniędzy jest wciąż za mało, dostawy zbyt późne, a ograniczenia ofensywnego użycia niektórych rodzajów uzbrojenia przez Ukraińców zbyt daleko idące, ale pozostaje poza dyskusją, że bez tej (bardzo niedoskonałej!) pomocy Kijów już dawno by upadł, a Putin mógłby świętować sukces i planować dalsze podboje.

I o tym wszystkim warto pamiętać, żeby nie popaść w łatwy pesymizm co do stanu i perspektyw NATO. Nad jego rozpowszechnieniem usilnie pracuje propaganda – i rosyjska, i chińska – przy pomocy licznych, udających niezależnych ekspertów agentów wpływu na Zachodzie.

Wszystkie wojny Kijowa

„Ukraina i bezpieczeństwo transatlantyckie” – tak oficjalnie zatytułowano szczyt. I rzeczywiście, na pierwszy rzut oka to właśnie temat toczącej się we wschodniej Europie wojny zdominował obrady. Prezydent Wołodymyr Zełenski opuścił wprawdzie Waszyngton bez obietnicy członkostwa, ale za to z niepozbawionymi podstaw nadziejami na konkretniejszą mapę drogową, na nowe pakiety lepiej koordynowanej i długofalowo pewniejszej pomocy, a przede wszystkim na rychłe przekroczenie przez NATO kolejnych czerwonych linii, choćby w zakresie ochrony ukraińskiej przestrzeni powietrznej. To szczególnie ważne w obliczu intensywnej akcji ostrzału cywilnej infrastruktury Ukrainy. Im bliżej będzie zimy, tym te uderzenia – szczególnie w system energetyczny – będą groźniejsze, więc czasu na odważne kroki nie pozostało zbyt wiele.

Więcej nie było możliwe, i to nawet nie dlatego, że liderzy paktu boją się Putina oraz hipotetycznej „eskalacji” działań wojennych, którą uparcie straszy stugębna propaganda Kremla. Raczej z powodu obaw, że przedwczesne otwarcie dla Kijowa drogi do pełnego członkostwa oznacza kłopoty w czasach powojennych. Nikt nie da dziś przecież gwarancji co do jakości ukraińskiego państwa i jego instytucji w perspektywie co najmniej kilkunastu lat. Potencjał populizmu jest nad Dnieprem wciąż zbyt wielki, wpływy oligarchiczne zbyt znaczące, systemowa korupcja nadal obecna, podobnie jak ryzyko infiltracji świata polityki przez rosyjskie służby.

Na razie ekipa Zełenskiego wykazuje się reformatorską determinacją na tyle, na ile z jednej strony wymusza, a z drugiej – pozwala sytuacja wojenna. Ale czy tak samo będzie po zakończeniu wojny, tego nie wie nikt. Krótko mówiąc, jeśli Ukraińcy na serio myślą o staniu się członkiem NATO (Unii Europejskiej zresztą też), to muszą wygrać dwie wojny. Najpierw z putinowską Rosją, a potem z własnymi, historycznymi demonami, z postsowiecką mentalnością i kulturą polityczną, z niewydolnością instytucji oraz brakiem transparentności w życiu społecznym i gospodarczym. Zachód (a raczej pewna jego część) chce pomóc w obu bataliach, ale zwłaszcza tej drugiej nie wygra za Ukraińców. Jeśli się nie uda, to Zachód jakoś to przeżyje. Odżałuje wpompowane w naddnieprzański eksperyment pieniądze, przewartościuje pewne strategie i będzie sobie żyć dalej. Z ukraińskiego punktu widzenia wariant „nie udało się” wygląda dużo gorzej, wręcz makabrycznie. A pewne okołoszczytowe sygnały świadczą o tym, że przynajmniej niektórzy liderzy krajów NATO-wskich postanowili o tym Zełenskiemu przypomnieć.

Przebieg i postanowienia szczytu można podsumować następująco: „nie pozwalamy Rosji wygrać, Ukrainie upaść, czekamy, co będzie dalej, a w międzyczasie zabezpieczamy własne terytoria przed ewentualnymi zwrotami akcji”. To ostatnie oznacza nie tylko zwiększenie skali i lepszą koordynację produkcji amunicji artyleryjskiej (kilkanaście standardów pocisków kalibru 155 mm to jednak przesada, mocno kłopotliwa dla logistyków i dowódców w polu). Również: przyspieszenie rozbudowy zdolności do walki w cyberprzestrzeni i Kosmosie oraz zdolności wywiadowczych i kontrwywiadowczych (w tym skutecznego przeciwstawienia się dywersji różnego rodzaju, począwszy od oddziaływań propagandowo-informacyjnych, aż po terroryzm i bezpośrednie ataki na kluczową infrastrukturę).

Nowa „oś zła”

Podejmując takie wysiłki, NATO jako przeciwnika postrzega nie tylko Rosję. I słusznie, bo przecież Kreml działa w ramach o wiele szerszej układanki i bynajmniej nie jest jej najważniejszym klockiem. Irańskie drony na niedawnej paradzie w Moskwie mają znaczenie symboliczne, podobnie jak układ o kooperacji w dziedzinie bezpieczeństwa zawarty między Putinem i Kim Dzong Unem. Trudno już przegapić to, że oto na świecie formuje się nowa „oś zła”. A jej patronem i sponsorem, od którego woli i potencjału zależy przyszła sprawczość tego sojuszu, jest Pekin. To dlatego honorowymi (i bardzo aktywnymi) gośćmi szczytu NATO w Waszyngtonie byli kluczowi politycy z Japonii, Korei Południowej oraz Australii i Nowej Zelandii. Oficjalnie przybyli powodowani obawami o agresywną politykę reżimu północnokoreańskiego i jego zacieśniającą się kooperację z Rosją, ale w tle jest coraz wyraźniejsze zagrożenie chińskie. Deklaracja liderów NATO wprost stwierdza, że „Pekin stwarza systemowe wyzwania dla bezpieczeństwa euroatlantyckiego”, i wskazuje na kluczową rolę ChRL w podtrzymaniu rosyjskich zdolności bojowych i ekonomicznych, ale także na obawy o charakter chińskiego programu kosmicznego i szybką rozbudowę arsenału nuklearnego.

Nie powinniśmy przegapić – i to ważne bezpośrednio dla nas – że akurat tuż przed rozpoczęciem szczytu gruchnęła wieść o przybyciu na Białoruś kontyngentu żołnierzy chińskich. Owszem, niewielkiego, ale wystarczającego, by odegrać rolę sygnału politycznego. Oficjalnie to ćwiczenia antyterrorystyczne, ale na politycznym Wschodzie definicja terroryzmu jest szalenie rozciągliwa i w razie potrzeby obejmuje każdego, kto z jakichś względów podpadł władzy. A wedle komunikatu Białorusinów program obejmuje m.in. nocne desanty, pokonywanie przeszkód wodnych i prowadzenie operacji na terenach zaludnionych. Równie dobrze może to sugerować przygotowanie zarówno do pacyfikacji ewentualnych problemów wewnętrznych, jak i do ofensywnych działań na terytorium NATO. Ten manewr Pekinu i Mińska można więc wstępnie interpretować na przynajmniej parę sposobów.

Wariant pierwszy: oto Xi Jinping i Alaksandr Łukaszenka wspólnie dają do zrozumienia Putinowi, że nie ma wyłączności na tę część postradzieckiego świata. To nie musiałoby być najgorsze z punktu widzenia Polski (i chyba reszty Zachodu również). Na razie Chińczycy są jednak bardziej racjonalni od Rosjan, mniej skłonni do rozwiązań opartych na brutalnej przemocy, bardziej pragmatycznie podchodzą do kwestii współpracy ekonomicznej, a więc dużo więcej da się z nimi załatwić klasyczną dyplomacją. Słowo klucz w tej układance to „na razie”.

Wariant drugi, pod pewnymi względami rozszerzenie pierwszego: Chiny nie mają zaufania do Moskwy (lub są sceptyczne co do długofalowych skutków jej polityki na styku z Europą), więc zwiększają swoją siłę bezpośredniego oddziaływania w regionie, aby lepiej zadbać o strategiczne dla siebie szlaki handlowe. Na pozór to ma sens, bo rzeczywiście Pekin mógł się poczuć zaniepokojony polskimi groźbami zablokowania tranzytu przez Białoruś w konsekwencji prowadzenia przez Mińsk i Moskwę operacji destabilizacyjno-migracyjnej. Rzecz w tym, że nie musiał demonstracyjnie wysyłać garstki żołnierzy do bazy w Baranowiczach i na poligon pod Brześciem. Skuteczniejsze byłoby po prostu wykonanie paru telefonów i solidne zruganie ważnych ludzi w wymienionych stolicach, poparte groźbą przykręcenia kurka z pomocą. Nadzieje na to, że Pekin w imię interesów gospodarczych postanowił choć trochę powściągnąć agresywne zapędy Putina i Łukaszenki wyglądają więc na myślenie życzeniowe.

Ku zwarciu

I tu wjeżdża na stół wariant trzeci, niestety dla nas mało optymistyczny, ale zgodnie z zasadą brzytwy Ockhama bardzo realny. Jesteśmy świadkami konsolidacji nowego bloku wschodniego, trochę podobnego do tego, który pamiętamy z czasów zimnej wojny. Tyle że teraz centrala jest nie w Moskwie, lecz w Pekinie, a cała reszta, czyli Koreańczycy z Północy, Rosjanie i Irańczycy plus jeszcze trochę drobniejszych państw i organizacji pozapaństwowych coraz bardziej podporządkowują swoje działania nowemu hegemonowi. I wspólnemu – antyzachodniemu – interesowi.

Chińczycy na Białorusi stają się w tym wariancie logicznym uzupełnieniem obserwowanych ostatnio ruchów: zacieśniania strategicznej współpracy Moskwy z Pjongjangiem, śmielszego pojawiania się chińskich, rosyjskich i północnokoreańskich „doradców”, specjalistów i po prostu szpiegów w całej Azji i Oceanii, Afryce, a nawet w Ameryce Łacińskiej. To już jest gra na skalę globalną, Europa jest tylko jednym z pól starcia, więc trudno się dziwić, że Pekin sygnalizuje nam swoją obecność już nie wyłącznie dyplomatyczną i gospodarczą, lecz także militarną.

To bardzo zła wiadomość dla całego Zachodu, oznacza bowiem, że Chiny już całkiem otwarcie idą kursem kolizyjnym, a w przypadku otwartego konfliktu w południowo-wschodniej Azji (o Tajwan czy Filipiny) nie zawahają się zrobić nam porządnej dywersji na wschodniej flance NATO, by odciągnąć w ten sposób uwagę i przynajmniej część potencjału Amerykanów i Brytyjczyków od kluczowego dla siebie teatru działań wojennych.

W tej sytuacji na pierwszy plan wysuwają się dwie kwestie. Pierwsza – to walka o przeciąganie na naszą stronę możliwie dużej liczby ważnych aktorów z globalnego Południa, bo to jest teraz gra o sumie zerowej. Bardzo cieszy z tego punktu widzenia np. prozachodnia wolta Argentyny pod przywództwem Javiera Mileia, martwi świeży sprzeciw Arabii Saudyjskiej wobec planów przejmowania rosyjskich aktywów zamrożonych w zachodnich bankach. Na szczęście raczej możemy być spokojni o Indie – premier Narendra Modi owszem, zafundował Putinowi propagandowy prezent w postaci oficjalnej wizyty, ale jednocześnie skorzystał z okazji, by wbić mu szpilę publicznym potępieniem dla mordowania dzieci w szpitalach. New Delhi ma oczywiste interesy związane z podtrzymywaniem dialogu i handlu z Kremlem, ale ma też strategiczne rozbieżności interesów z Pekinem (najnowszy sygnał to decyzja o przyspieszeniu rozbudowy systemu elektrowni wodnych w spornym pasie w Himalajach). Wie też, na której półce stoi więcej handlowych, inwestycyjnych i technologicznych konfitur. Wciąż na zachodniej.

Druga kwestia, pilna z punktu widzenia zachodniej strategii, to przyszła architektura instytucjonalna na rzecz wspólnego bezpieczeństwa. Wybór jest między nieco anarchicznym i rozproszonym systemem sojuszy dwu- i wielostronnych, wiążących USA z poszczególnymi partnerami w różnych częściach świata (czyli NATO skupiającym się jednak na tradycyjnym obszarze północnoatlantyckim, zaś Indo-Pacyfikiem pilnowanym np. przez AUKUS i inne tego typu inicjatywy regionalne), a wizją „globalnego NATO”, sprawującego funkcję głównego kontrolera i koordynatora działań wojskowych i wywiadowczych na wszystkich arenach starcia z ChRL.

Oba te warianty mają swoje wady i zalety. Tak zwane operacje out of area, czyli poza własnymi terytoriami państw członkowskich, mają już historyczne precedensy, ale ich rezultaty w Iraku czy Afganistanie nie kojarzą się najlepiej zachodniej opinii publicznej (oraz części polityków i ekspertów). Zarazem mnożenie bytów to z góry przewidywalne kłopoty ze standardami komunikacji, z procedurami alarmowymi, procesami decyzyjnymi, a wreszcie – last, but not least – wymiennością amunicji różnych producentów.

Coraz goręcej w Azji

Ważny sygnał co do preferencji azjatyckich partnerów sformułował jeszcze w drodze na waszyngtoński szczyt premier Japonii Fumio Kishida, mówiąc: „bezpieczeństwo euroatlantyckie i indo-pacyficzne jest nierozłączne (…), a wolny świat nie powinien tolerować prób niektórych krajów, by zakłócić ustalony porządek międzynarodowy”. Powtórzył ostrzeżenie, że „dziś Ukraina, jutro Azja Wschodnia” i dodał, że w tej sytuacji „Japonia jest zdecydowana zacieśnić współpracę z NATO i jego partnerami”. Podobnie wypowiadali się ostatnio także premierzy Australii i Nowej Zelandii oraz prezydent Korei Południowej. Wszyscy akcentowali przy tym rolę paktu w stawianiu czoła nowym zagrożeniom bezpieczeństwa, które wykraczają poza tradycyjne granice geograficzne, takim jak cyberataki i konflikty w Kosmosie.

Dla równowagi – warto pamiętać, że ubiegłoroczny pomysł bardzo drobnego kroku w kierunku integracji polityki bezpieczeństwa Japonii i NATO – w postaci utworzenia w Tokio biura łącznikowego paktu – został ostro skrytykowany przez Pekin jako „akt wrogi”, a w rezultacie otwarcie zablokowany m.in. przez Francję (i po cichu przez kilka innych państw liczących wciąż na „business as usual” z Chinami). Realia ewoluują jednak bardzo szybko, więc kto wie, czy za moment nie trzeba będzie zdobyć się na odwagę i pójść o wiele dalej.

Warto odnotować choćby ćwiczenia Arctic Defender, z rozmachem zaplanowane i przeprowadzone w tym tygodniu w rejonie bazy w Fairbanks na Alasce, pod flagą NATO i niemieckim (!) dowództwem, z udziałem samolotów i śmigłowców oraz komandosów i oficerów wywiadu z USA, Kanady, Niemiec, Hiszpanii i Francji. Ćwiczono, wedle oficjalnego komunikatu, „zwalczanie obrony powietrznej wroga w pobliżu arktycznej granicy między USA i Rosją, a scenariusz obejmował ratowanie zakładników przez siły specjalne, a także niszczenie infrastruktury wojskowej wroga”. W nadchodzących tygodniach europejscy członkowie NATO zamierzają zademonstrować swoją obecność i możliwości bojowe również w Japonii (co jeszcze da się podciągnąć pod „odstraszanie Rosji i KRLD” i nie wiązać wprost z zagrożeniem chińskim), ale także na Hawajach, w Australii i w Indiach. A jednocześnie „Rezkij” i „Gromkij”, nowe korwety rosyjskiej Floty Pacyfiku, właśnie ćwiczą na otwartych wodach międzynarodowych operacje przeciwko wrogim okrętom podwodnym i aparatom powietrznym. „W porozumieniu i współpracy z naszymi dalekowschodnimi sojusznikami”, jak oświadczyło rosyjskie dowództwo.

Tymczasem w Chinach w poniedziałek zacznie się III plenum Komitetu Centralnego KPCh. Z jego rezultatów będziemy w stanie wnioskować nieco więcej o faktycznych zamiarach i determinacji Chin co do rzucenia otwartego wyzwania szeroko pojętemu Zachodowi. A przede wszystkim o tym, czy władze w Pekinie mają realistyczny pomysł na to, jak przełamać swoje wewnętrzne ograniczenia i kryzysy, czyli wypracować sobie materialne podstawy do jeszcze bardziej agresywnej polityki zewnętrznej. Na razie bowiem smoka stać głównie na pomruki i gesty. Ale i one wystarczą, by budzić zaniepokojenie Zachodu. ©Ⓟ

Czytaj też

NATO w końcu przejrzało na oczy

Sojusz właśnie ogłosił szacunki dotyczące wydatków na obronność w 2024 r.: w tym roku najpewniej aż 23 z 32 państw osiągną pułap co najmniej 2 proc. PKB. Skok jest radykalny – w 2023 r. było to zaledwie 10 krajów. Widoczny jest przy tym podział geograficzny. Wschodnia flanka – Polska, Litwa, Łotwa, Estonia, Finlandia i Rumunia – zdecydowanie przekracza minimum. Z kolei gapowiczami, którzy nie ponoszą solidarnych wydatków, są: Portugalia, Hiszpania i Włochy. Ale też Kanada i jedno z najbogatszych państw świata – Luksemburg.

Na edgp.gazetaprawna.pl • „NATO w końcu zmieniło kurs”, DGP nr 125 z 28 czerwca 2024 r.