Akcja pod Arsenałem – tak jak inne próby uwalniania więźniów podczas okupacji – miała dwa wymiary. Pierwszy był praktyczny – ratowano człowieka oraz chroniono organizację przed kolejnymi aresztowaniami. Drugi – kto wie, czy nie ważniejszy – był symboliczny.

Marzec 1943 r. w Warszawie długo nie wyróżniał się specjalnie na tle zbrodni okupantów, odwetów podziemia, prób zbudowania wojennej rzeczywistości. Zaczęło się od podania wyników spisu ludności. Okazało się, że w mieście żyje 938 tys. osób. Niepokój wzbudziły plany wysłania młodzieży na roboty do Niemiec, wrażenie zrobiło dostarczenie do siedziby gubernatora dystryktu warszawskiego paczki z bombą, z Pawiaka odjechały do Auschwitz dwa transporty więźniów, a sowieckie samoloty kilkukrotnie wywoływały alarmy lotnicze. W końcu nadszedł 26 marca.

Zbliżała się godzina 17.30. Ruchliwa okolica zbiegu ulic Długiej, Bielańskiej i Nalewek pulsowała codziennym rytmem. W tłumie przechodniów znajdowała się grupa, której emocje sięgały zenitu. Mieli uratować przyjaciela, Jana Bytnara „Rudego”. Czekała ich walka, z której nie wszyscy przecież musieli wyjść cało. Rozglądali się, czekali, rozmawiali, wymieniając ostatnie uwagi. Miesiąc później kierujący akcją Tadeusz Zawadzki „Zośka” przyzna w swojej relacji, że drażnił go jeden z podwładnych. Zamiast obserwować miejsce, z którego nadjedzie niemiecka karetka więzienna, wpatrywał się w wystawę sklepową. Później się okaże, że dzięki temu widział w szybie, co działo się za nim.

„Nareszcie dzikie machanie rękami Kuby [Okolskiego – S.P.]. Po chwili gwizd Stefana [Broniewskiego – S.P.] z Bielańskiej. Ukazuje się sylwetka samochodu. Biegnę środkiem ulicy do butelkarzy [oddział uzbrojony w butelki zapalające – S.P.], wyjmując z kieszeni pistolety. Na rogu policjant. Zdziwiona, przerażona twarz. Sięga za broń. Strzał. Policjant łamie się i pada. Broń zacina się, repetuję. W tym momencie trzask butelek, słup ognia z szoferki”.

Strzały trwały przez kolejny kwadrans, aby później przenieść się w uliczki, którymi wycofywali się uczestnicy akcji. Jak na warunki dywersyjnych walk w mieście trwało to za długo. Atutem konspiratorów było zaskoczenie, w regularnej wymianie ognia nie mieli szans. Zdecydowana reakcja ze strony Niemców mogła doprowadzić do klęski. Ale się udało. Kilkanaście dni później podziemny „Biuletyn Informacyjny” napisze, że „stolica wciąż jeszcze pozostaje pod wielkim wrażeniem brawurowej akcji oddziału bojowego Sił Zbrojnych w Kraju”. Legenda już rosła, jednak żeby przetrwała, koniecznych było kilka elementów.

Element pierwszy: dramat

Musiało się zacząć jak u Hitchcocka – od trzęsienia ziemi. Tak jedno z trzech najsłynniejszych aresztowań okupowanej Polski – rzeczywisty punkt zawiązania akcji – opisał autor „Kamieni na szaniec” Aleksander Kamiński: „23 marca o godzinie czwartej minut trzydzieści rano do mieszkania Rudego weszło sześciu ludzi. Sześciu Niemców umundurowanych i po cywilnemu, czterech innych pozostało na zewnątrz. Ci, co weszli, trzymali w pogotowiu maszynowe pistolety. Jakakolwiek próba oporu lub ucieczki była niemożliwa. Po krótkiej rewizji zabrano Rudego i jego ojca na Pawiak. W mieszkaniu pozostało jeszcze paru i dokładnie przeglądali każdy pokój, a potem strych i piwnicę”.

Więcej szczegółów znajdujemy w relacji „Zośki”, na której oparł się Kamiński. Dzięki niej wiemy, że wchodząc do mieszkania, Niemcy wołali „Janek, Janeczek”, że „Rudego” i ojca odwieźli osobnymi samochodami, że w piwnicy znaleźli lont prochowy i wybuchowy, zapalnik naciskowy signal, archiwum małego sabotażu, ulotki, nalepki, afisze, stemple drewniane z kotwicami, szablony, niemieckie flagi, prasę podziemną, a do tego różne zdjęcia i kartę rowerową jednego z kolegów młodego Bytnara. „Kamyk” tych detali nie potrzebował, skwitował jednym zdaniem: „Znaleziono rzeczy, których przeznaczenie nie budziło żadnych wątpliwości”.

Później oba opisy są bardziej zgodne. Zaczęło się bicie w trzech postawach, czyli na stojąco, po głowie i po twarzy, na siedząco kijem, pejczem i pięścią oraz na leżąco – kopanie po całym ciele. Porównanie tekstów przynosi ważną z punktu budowania legendy różnicę. „Rudy” miał na udzie bliznę po ranie postrzałowej (na początku lutego brał udział w starciu z niemiecką policją) i bał się, że gestapowcy ją odkryją. Dlatego też, według Zawadzkiego, „zrobił w spodnie, umazawszy sobie dokładnie uda; wzbudziło to śmiech i bicie, ale zakryło ranę”. Kamiński zmienił ten fragment. Nie pasował do obrazu bohatera. Czytelnik „Kamieni na szaniec” dowiedział się więc, że Bytnar „tak się kręcił i wystawiał na razy, by uderzenia spadały właśnie na tę bliznę”.

Opisy aresztowań i przeżyć bohatera w więzieniu stanowiły naturalny, ale istotny element każdej historii o odbijaniu. Im bogatsze w szczegóły i dramatyczne opisy, tym lepiej. Doskonale widać to w opowieści o akcji odbicia więźniów w Pińsku 18 stycznia 1943 r. Ta historia zaczyna się pechowo. W listopadzie poprzedniego roku, idąc na akcję wysadzenia mostu w Dawidgródku, jeden z wykonawców – cichociemny Alfred Paczkowski „Wania” – złamał nogę. Jego dwaj towarzysze schowali go w pobliskiej szopie, a sami ruszyli do miasta po wóz. Tam zostali zatrzymani przez Niemców i gdy odkryto przy nich broń, aresztowani. Jednego zastrzelono. Złapano jeszcze innego konspiratora zaangażowanego w akcję – „Rysia”. Paczkowskiego pochwycił patrol policji szukający po lasach Żydów.

Tu narracja nabiera cech, które w innych okolicznościach nazwalibyśmy humorystycznymi. „Wania” próbował przekonać wroga, że jest Włochem, podchodzi z Wenecji, nazywa się Alfredo Pazzoto i za zasługi dla III Rzeszy otrzymał ziemię w tej okolicy. Miał nawet sfałszowany dokument, rzekomo podpisany przez Ericha Kocha, komisarza Rzeszy na Ukrainę. Żeby wzmocnić siłę bajki, zagroził Niemcom, że jeśli go nie wypuszczą, to pojadą na front wschodni. Ci jednak nie dali się oszukać. Całą trójkę zawieźli najpierw do pobliskiego Stolina, a w końcu do Pińska. W ten sposób akt pierwszy dobiegł końca.

Element drugi: wspólnota

Kolejny etap budowania legendy wymaga zdjęcia aresztowanych ze sceny. Muszą ustąpić miejsca tym, którzy zostali po drugiej stronie krat. Kamiński pisał: „Rudy został aresztowany o świcie, a już około godziny siódmej alarmowo zwoływali się jego przyjaciele. Byli poruszeni w najwyższym stopniu. Los uderzył w kogoś specjalnie im bliskiego. Czuli wzburzenie i pustkę, jakby się coś urwało, skończyło, uleciało. W oczach niejednego z tych młodych mężczyzn, które w ciągu ostatnich miesięcy i lat widziały już wiele groźnych obrazów – błyszczały łzy”.

I ponownie opisy „Kamyka” oraz „Zośki” się różnią. Drugi jest bardziej konkretny, podaje więcej szczegółów, mniej w nim emocji. A przecież Zawadzki opisywał to, co sam przeżył. Relacja była formą terapii po ostatnich tygodniach. Do napisania jej namówili go ojciec oraz przyjaciele. Jednak to Kamiński opakował swój tekst emocjami, to u niego mocniej wybija się poczucie wspólnoty. Dla „Zośki” było to naturalne, dla autora „Kamieni…” stało się sposobem na wzmocnienie przekazu. Czytelnik dowiaduje się więc, że „uczucie rozpaczy i pustki pod wpływem jednej myśli zmieniło się nagle w uczucie nadziei. Jeszcze nie koniec! Jeszcze jest szansa, przecież można odbić Rudego! Odbić można – odbić trzeba! Zośka głośno wypowiada to, co czują wszyscy. – Odbijemy! Odbijemy jeszcze dziś!”.

Ta część niemal każdej opowieści o odbijaniu złapanych budowała poczucie wspólnoty, przekonanie, że jeśli ktoś dostanie się w ręce nieprzyjaciela, to będzie mógł liczyć na wsparcie z zewnątrz. Że jeśli nawet nie zostanie wyciągnięty na wolność, to ktoś zaopiekuje się jego bliskimi i dostarczy paczkę do więzienia. Konspiracja, w której dbano o siebie nawzajem, tworzyła więzi międzyludzkie, które okupacja tak wytrwale niszczyła.

Z tej potrzeby wspólnoty wyrosło wiele dramatycznych historii, w których ludzie próbowali zorganizować akcję ratowania aresztowanych przyjaciół, a ostatecznie z różnych powodów – śmierci złapanego, wywiezienia go w nieznane miejsce, braku zgody dowództwa – nie dochodziły one do skutku. Niejednokrotnie wywoływało to głębokie wśród kolegów złapanego poczucie straty, wręcz przeświadczenie, że zawiodło się kogoś bliskiego.

Te więzi istniały na każdym poziomie struktur konspiracyjnych. Informację o aresztowaniu „Wani” i jego dwóch towarzyszy dostarczyła do Komendy Głównej Armii Krajowej żona jednego z nich. Decyzję o akcji podjął zaś sam Stefan Rowecki „Grot”.

Ten wspólnotowy element posiadały również pozostałe dwa z trzech najsłynniejszych aresztowań z czasów okupacji, czyli zatrzymanie Stefana Starzyńskiego w październiku 1939 r. i Roweckiego w czerwcu 1943 r. Bo choć kluczowe było tu znaczenie ich uwolnienia – chodziło przecież o prezydenta Warszawy i dowódcę AK – to wymiar symboliczny był nie do przecenienia. Utrata takich postaci była dla społeczeństwa ciosem. Ci, którzy chcieli ich wydostać, o tym wiedzieli. W obu przypadkach zabrakło jednak części kluczowej dla opowieści o ratowaniu.

Element trzeci: akcja

Ta część wciąga na scenę wszystkich aktorów. Niezbędna jest w niej duża dawka dramatyzmu. Wróćmy więc do 26 marca, pod Arsenał. Butelki zapalające uderzyły w szoferkę ciężarówki, pojazd płonie. „Gestapowcy – pisał Kamiński – którzy wyskoczyli z auta, zaczynają nerwowo i chaotycznie strzelać; odpowiadają im polskie strzały. Z pobliskich ruin wyrywa się ostra seria pistoletu maszynowego. Po paru minutach na jezdni tuż koło więźniarki, leżą trzy postacie w mundurach niemieckich, jeden z leżących pali się”.

Strzelanina trwała, a czas płynął. Jeszcze nie nadjechało żadne wsparcie dla załogi ciężarówki, ale to mogło się stać w każdej chwili, zmieniając położenie konspiratorów z niewygodnego w dramatyczne. Sytuację utrudniał jeden z Niemców, który skutecznym ostrzałem uniemożliwiał atakującym doskoczenie do auta i uratowanie więźniów. W końcu „Zośka” podjął decyzję. I znowu jego opis jest prosty, konkretny. Ale to nie relacja głównego bohatera stworzyła legendę, tylko jej literacka przeróbka: „Naprzód! – woła jakimś nienaturalnym głosem. Jak rzuceni prądem elektrycznym wyskakują teraz za Zośką jego towarzysze. Słoń [Jerzy Gawin – S.P.] dopędza Zośkę. Zaciął mu się sten. Zośka wyrywa zacięty pistolet, repetuje. Inni strzelają w biegu. Niemiec nie wytrzymuje psychicznie, zrywa się i chowa za samochód, gdzie dosięga go kula jednego z nadbiegających”.

Również opisy akcji w Pińsku tworzą atmosferę jak z kina akcji. Oto do więzienia ulokowanego w samym środku miasta garnizonowego przyjeżdża grupa doskonale wyszkolonych dywersantów. Każdy z nich jest mistrzem w swoim fachu, niemal każdy stanie się postacią legendarną, choć wszystkich przyćmi dowódca, Jan Piwnik „Ponury”, cichociemny. Ich akcja również będzie trwać kilkanaście minut, ale przebiegnie zgodnie z planem. Odcięli miasto od łączności telefonicznej, a następnie – krótko przed wieczorem, gdy było już ciemno – przystąpili do działania.

Wykorzystując moment zmiany wart, wpadli podstępem do środka, unieszkodliwili załogę, a następnie (dla zmylenia Niemców) rozmawiając po rosyjsku i niemiecku, zaczęli uwalniać wszystkich więźniów.

Specjalną opieką otaczali swoich, czyli „Wanię”, Mariana Czarneckiego „Rysia” i Piotra Downara „Azora”. Pakują ich do samochodu i odjeżdżają. W drodze powrotnej ciężarówka, w której ukryli uratowaną trójkę, musiała zatrzymać się na noc. Kierowca nie chciał ryzykować jazdy po ciemku. Żeby nic się nie stało, przy aucie postawił wartę. Rosyjskich żołnierzy na niemieckiej służbie. Zapłacił im za to czterema butelkami wódki.

Kluczowym elementem tego aktu przedstawienia jest za każdym razem scena odnalezienia ludzi, których chce się uratować. Opisujący akcję w Pińsku Cezary Chlebowski opowiadał: „Biegną po korytarzach, wołając: Kapitan «Wania»! Porucznik «Ryś»! Odpowiadają im krzyki z cel oraz łomotanie pięści. «Ponury» przekręca klucz w celi nr 2 i «Wania» pada mu w ramiona”. Z kolei Kamiński pisał – i tu szedł niemal słowo w słowo za opisem Zawadzkiego: „Jest! Jest! – wrzeszczy ucieszony głos. – Jest Rudy! Szalona radość ludzi, połączona z rozgorączkowaniem bitewnym, nie dostrzega zielonożółtego koloru twarzy Rudego, zapadniętych policzków, olbrzymiego sińca pod okiem, sinych uszu i patrzących na nich nieruchomo wielkich, otwartych oczu”.

Element czwarty: opowieść

Trudno ustalić, ile dokładnie takich akcji doszło do skutku. W samej Warszawie było ich co najmniej kilkanaście. Do tego należy doliczyć organizowane późną jesienią uderzenia na budy, czyli ciężarówki, którymi żandarmi jeździli po mieście, przeprowadzając łapanki. Podczas jednej z nich żołnierze Kedywu Okręgu Warszawskiego uwolnili grupę dopiero co złapanych osób. Takie akcje budowały więź między konspiracją a społeczeństwem, które czuło, że nie jest pozostawione samo sobie.

Ostatecznie w zbiorowej pamięci pozostały dwie, trzy, może cztery opowieści. Wszystkie były skonstruowane niczym przedstawienie. Ale miały coś jeszcze – szczęście do kronikarzy. Akcja pod Arsenałem stała się słynna dzięki Kamińskiemu oraz Stanisławowi Broniewskiemu „Orszy”. Pińsk rozsławił Chlebowski. Obie historie urosły do miana legendy już podczas wojny. Pierwsza za sprawą „Kamieni na szaniec”, druga m.in. dzięki opisom w prasie. „Biuletyn Informacyjny” donosił 28 stycznia 1943 r., że „18 stycznia br. z więzienia w Pińsku grupa bojowa uwolniła ponad stu więźniów politycznych. Jest to już trzeci podobny wypadek po uwolnieniu więźniów polit. w Końskich i w Kielcach. Fakty te wskazują na wzrastającą aktywność bojową społeczeństwa, przejawiającą się w lekceważeniu okupanta”. Obie akcje opisano również w wydanym podczas wojny tomiku reportaży o Polskim Państwie Podziemnym zatytułowanym „Polska karząca”.

Wszystkie elementy razem składały się na budowanie opowieści, których społeczeństwo potrzebowało do przetrwania. A może te historie i tak zachowałyby się w pamięci ludzi? 28 marca 1943 r. Aurelia Wyleżyńska zapisała w dzienniku krótką notkę o akcji. I choć swój opis zbudowała na częściowo błędnych informacjach, nie przeszkodziło jej to w wysunięciu właściwego – jak pokazała przyszłość – wniosku: „szli z odchyloną przyłbicą, chłopaki młode, jakiś – którego [imię] będzie sławne w historii, legendzie i poezji – 18-letni walił z karabinu maszynowego”. ©Ⓟ

Zadbać o swoich ludzi

Nawet coraz trudniejsze warunki kontynuowania walki w podziemiu nie powstrzymały AK od dbania o żołnierzy. Jeszcze w styczniu 1945 r. odbywały się posiedzenia komisji lekarskich orzekających o inwalidztwie. Na jednej z nich badano m.in. nieznaną z imienia i nazwiska „Wiesławę”. Przyznano jej „zaopatrzenie inwalidzkie” w wysokości 2,7 tys. zł miesięcznie. Decyzja była ważna przez rok. Po tym czasie miało się odbyć kolejne badanie, ale już 19 stycznia ostatni dowódca AK, gen. Leopold Okulicki, wydał rozkaz rozwiązania organizacji. Nie wiadomo, czy „Wiesława” oraz tysiące innych otrzymywali renty.

Na edgp.gazetaprawna.pl • Sebastian Pawlina „Urlop dla konspiratora”, DGP nr 145 z 28 lipca 2023 r.