Słynne babciowe było jedną z najgłośniejszych obietnic złożonych przez Koalicję Obywatelską podczas kampanii wyborczej. Pomysł spotkał się ze sceptycyzmem nie tylko z powodu niefortunnej nazwy roboczej. Ważniejsze, że powielał istniejący program – mniej hojny rodzinny kapitał opiekuńczy. W dodatku dotychczasowe prorodzinne transfery pieniężne okazały się niezbyt skuteczne. Mimo to główna siła w koalicji rządzącej nie zrezygnowała z realizacji jednego ze swoich sztandarowych programów. Na szczęście zmieniła jego nazwę. Teraz nazywa się „Aktywny rodzic”.

Projekt zakłada transfery w wysokości 1,5 tys. zł miesięcznie na dziecko między pierwszym a trzecim rokiem życia, jeśli oboje rodziców prowadzi działalność zarobkową. Kwotę tę będzie można przeznaczyć na opłacenie opieki nad dzieckiem przez nianię lub kogoś z rodziny, lecz prawdopodobnie warunkiem będzie podpisanie z tą osobą umowy cywilnoprawnej. Będzie ona również przysługiwać pracującym rodzicom, którzy oddadzą dziecko do żłobka. Wtedy jednak będzie się w niej zawierać 400 zł dofinansowania do miejsca w żłobku. Jeśli jedno z rodziców zdecyduje się nie pracować, wtedy będzie przysługiwać obecne 500 zł z rodzinnego kapitału opiekuńczego, który najpewniej zostanie rozszerzony także na pierwsze dziecko (na razie przysługuje dopiero od drugiego).

Aktywny rodzic będzie więc w równym stopniu programem polityki prorodzinnej, co rynku pracy. Jego główne zadanie to aktywizacja zawodowa młodych matek, które i tak by urodziły, ale miały w planach pozostanie w domu aż do wysłania potomstwa do przedszkola. Może też skłonić część aktywnych zawodowo kobiet do prokreacji, gdyż niemożność pogodzenia opieki nad małym dzieckiem z pracą jest wymieniana jako jedna z głównych przyczyn rezygnacji z posiadania potomstwa. Zresztą właśnie na kwestie demograficzne zwróciła uwagę Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, minister rodziny, pracy i polityki społecznej, w rozmowie pt. „Chcemy zbudować system wokół aktywnego rodzica” (DGP nr 56 z 19 marca 2024 r.).

„Jest faktem, że przejmując władzę po PiS, zastaliśmy Polskę pustych kołysek. Mamy ogromny kryzys demograficzny i naszym głównym wyzwaniem jest powstrzymanie pogłębiania się tego kryzysu” – stwierdziła Agnieszka Dziemianowicz-Bąk. Dodała, że poza Aktywnym rodzicem resort chce również rozwijać sieć żłobków i poprawiać stabilność zatrudnienia.

Mówimy o relatywnie niewielkim programie, którego koszt dla budżetu sięgnie ok. 1,5 mld zł. Tymczasem warte 40 mld zł 500+ zwiększyło dzietność jedynie na kilka lat, co zapewniło nam co prawda bonusową górkę urodzeń, ale w długim terminie nie będzie ona zbyt odczuwalna. Polska dzietność szybko wróciła do poziomu sprzed 2016 r., gdy wprowadzono pierwszą wersję 500+. Według Eurostatu w 2022 r. wskaźnik dzietności w Polsce wyniósł 1,29, czyli nawet troszkę mniej niż w roku 2015 (1,32). W 2022 r. znaleźliśmy się na piątym miejscu od końca w UE.

Od stycznia powszechne świadczenie na dzieci wzrosło do 800 zł (co łącznie kosztuje rocznie ok. 65 mld zł), ale i tak mało kto wierzy, że ta podwyżka przyniesie Polsce więcej przyszłych obywateli. Program jest traktowany bardziej jak świadczenie socjalne, podnoszące poziom życia rodzin, a nie rozwiązanie problemu spadku liczby urodzin. Nieprzypadkowo zresztą podwyżka była uzasadniana niemal wyłącznie kwestiami ekonomicznymi, czyli wzrostem kosztów życia oraz ogólną inflacją.

Nic więc dziwnego, że kolejni komentatorzy zaczynają wątpić w skuteczność jakiejkolwiek polityki prorodzinnej. Według dra Marcina Kędzierskiego z Polskiej Sieci Ekonomii dzietność w Polsce „zacznie spadać jeszcze szybciej z powodu zmian społecznych wywołanych pandemią, mediami społecznościowymi i «kulturą terapii», które nałożą się na «stare» czynniki”. W innym wpisie na portalu X Kędzierski przytoczył dane z Korei Południowej, gdzie wskaźnik dzietności pod koniec zeszłego roku spadł już do poziomu zaledwie 0,65. „Tu mamy podłogę, do której (wcale nie tak powoli) schodzimy. Bo na jakimś poziomie jesteśmy podobni do Koreańczyków” – napisał Kędzierski, dodając, że według niego do 2030 r. dzietność w Polsce także spadnie poniżej jednego dziecka na kobietę w wieku rozrodczym.

W czym Polska ma być podobna do Korei? W obu krajach postęp technologiczny wywołuje alienację społeczną, a przemiany kulturowe powodują rozdzielenie kobiet i mężczyzn – geograficzne (nadwyżka młodych mężczyzn na prowincji, a kobiet w miastach), lecz także mentalne. Obie płcie coraz częściej żyją w swoich światach, kierują się innymi standardami relacji, dokonują zupełnie innych wyborów politycznych. I są na siebie obrażone. W Korei Południowej przybrało to już ekstremalną formę, czego symbolem jest popularny serial Netfliksa „Chwała”. Motyw młodej kobiety mszczącej się na mężczyznach za krzywdy doznane w przeszłości od jakiegoś czasu przewija się w dziełach japońskiej i koreańskiej kultury.

Inaczej mówiąc, zmiany kulturowe zaczęły odgrywać kluczową rolę w demografii, co potencjalnie może nas skazać na powolne wymieranie, choć jeszcze tego nie widać. W badaniu CBOS „Bariery zamierzeń prokreacyjnych” z lipca 2023 r. tylko 8 proc. respondentów w wieku 18–40 lat stwierdziło, że nie chce mieć dzieci. Dwójkę preferowało aż 47 proc., a trójkę 18 proc. Równocześnie aż 57 proc. respondentów w tym wieku deklaruje, że ma mniej dzieci, niżby chciało. Wśród tych ostatnich dominowali najmłodsi badani (18–24 lata), którzy jeszcze nie zdążyli zrealizować swoich planów, ale także w grupie 35-, 40-latków ponad jedna trzecia zadeklarowała chęć posiadania większej liczby dzieci. Nie jest więc tak, że Polakom i Polkom zupełnie odechciało się dzieci.

W nieco bardziej szczegółowych danych widać już jednak, że zmiany kulturowe faktycznie zachodzą. Po pierwsze, to kobiety wyraźnie chcą mieć mniej dzieci. Wśród mężczyzn w wieku 18–40 lat aż dwie trzecie zadeklarowało, że ma ich mniej, niżby chcieli. W analogicznej grupie kobiet tylko połowa. W ogóle nie chce mieć potomstwa 6 proc. mężczyzn i 10 proc. kobiet. Równocześnie czwórkę lub „tyle, ile się zdarzy” chciałby mieć dwukrotnie większy odsetek mężczyzn niż kobiet.

Wśród osób, które nie chcą mieć dzieci, czynniki z kategorii „sytuacja osobista” przywołało 55 proc. respondentów, co nie zaskakuje, gdyż tak definitywna odpowiedź zwykle odzwierciedla własne przemyślenia, a nie wpływ czynników zewnętrznych. Więcej pokazuje to, że wśród osób, które deklarują zbyt małą liczbę dzieci w stosunku do własnych oczekiwań, ale obecnie ich nie planują, sytuację osobistą zaznaczyło aż 65 proc. respondentów. Sytuację materialną zaledwie 18 proc. W tej pierwszej kategorii najczęściej były wymieniane: „zbyt późno” (przypomnijmy, że mowa o grupie wiekowej do 40 lat) oraz sytuacja zdrowotna. Po 6 proc. pytanych zaznaczyło „za wcześnie na dziecko”, „brak stałego związku” i „brak zgody partnera lub partnerki”.

Niestety mało jest badań pokazujących kompleksowy wpływ współczesnych przemian kulturowych na dzietność. Te dostępne odnoszą się zwykle do procesów, które rozpoczęły się co najmniej kilka dekad temu, a często jeszcze wcześniej, czyli do wzrostu aktywności zawodowej i poziomu wykształcenia kobiet czy spadku śmiertelności niemowląt oraz wzrostu urbanizacji. W 2015 r. Christine Bachrach ze stanowego Uniwersytetu Maryland opublikowała nawet pracę „Culture and Demography: From Reluctant Bedfellows to Committed Partners”, w której apeluje o dokładniejszą analizę przemian kulturowych przez demografów i – przede wszystkim – zwrócenie uwagi na poznawczy, a nie materialny, wymiar kultury. Czyli, jak to określiła, na „schematy, które ludzie mają w głowach”. Według Bachrach problemem jest nawet nie tyle ich zmierzenie, ile skłonienie badanych do ich ujawnienia. Zapytani wprost ludzie odpowiadają na to, z czym się dobrze czują lub co uznają za mile widziane. Prawdziwe motywy niektórych decyzji lub działań są zwykle zakorzenione znacznie głębiej, często poza świadomością. Badanych trzeba więc sprytnie podejść. „Przykładowo test ukrytego skojarzenia, który bywa już stosowany w badaniach internetowych, dostarczył dowodów na to, że rasizm kształtuje reakcje poznawcze Amerykanów, nawet jeśli są oni zupełnie nieświadomi swoich rasistowskich odczuć” – pisała Bachrach.

W sprawie dzietności na razie musimy się opierać na poszlakach. Według prawicy głównymi przyczynami jej spadku są odejście od tradycyjnych wartości oraz laicyzacja. Tezy te znajdują potwierdzenie w niektórych publikacjach, szczególnie z USA. Przykładowo Evelyn Lehrer z Uniwersytetu Illinois w pracy „The Role of Religion in Economic and Demographic Behavior in the United States: A Review of the Recent Literature” (2008) dowodziła, że wysoka religijność pozytywnie wpływa na całą sytuację demograficzną, gdyż poprawia dzietność oraz sprzyja większej dbałości o zdrowie. Wskazała, że w pierwszej dekadzie XXI w. w Hiszpanii wierzące pary miały przeciętnie więcej potomstwa niż zlaicyzowane, a wśród bardziej religijnych Amerykanów notowano wyższą preferowaną liczbę dzieci. W jednej z wymienionych przez Lehrer prac wykazano również, że gdy UE miała podobne wskaźniki religijności co USA, europejska dzietność była o 13–14 proc. wyższa niż w 2008 r.

Problem w tym, że z niską dzietnością borykają się też bardzo konserwatywne i religijne państwa. Na przykład Iran, w którym wskaźnik dzietności w 2021 r. wyniósł 1,69, czyli mniej niż we Francji i minimalnie więcej niż w Szwecji. W 2017 r. na łamach „Journal of Reproduction & Infertility” pojawiła się praca „Sociological Study on the Transformation of Fertility and Childbearing Concept in Iran” (dostępna po angielsku na stronie amerykańskiej National Library of Medicine). Autorzy załamują w niej ręce nad problemami demograficznymi, a przywoływane przyczyny to emancypacja kobiet i urbanizacja. Autorzy wskazują, że w 2011 r. 35 proc. rodzin w Teheranie nie miało dzieci. „W ostatnich latach rodziny irańskie opóźniają zajście w ciążę lub pozostają bezdzietne przez resztę życia. (…) Prokreacja jest obecnie systematyczna, zaplanowana i racjonalna, a pary ustalają odpowiedni termin i liczbę dzieci” – czytamy.

Najniższą dzietność w UE notują kraje uznawane za mocno katolickie. Za nami znalazły się Litwa, Włochy, Hiszpania i Malta (z ekstremalnie niskim współczynnikiem 1,08). Najwyraźniej zmiany kulturowe zachodzą i są chyba nie do zatrzymania. Można jednak nimi zarządzać, a nawet je… przyspieszyć. Tak, w państwach naszego kręgu cywilizacyjnego mężczyźni i instytucje publiczne nie nadążają za wzrostem oczekiwań kobiet, które w rezultacie stają się mniej skłonne do prokreacji.

„Ekonomia płodności wkroczyła w nową erę, a pewniki z poprzedniej nie mają już zastosowania. W krajach o wysokich dochodach zależność między dochodami a dzietnością spłaszczyła się, w niektórych przypadkach wręcz odwróciła, a zależność między udziałem kobiet w rynku pracy a dzietnością jest obecnie pozytywna” – piszą Matthias Doepke, Anne Hannusch, Fabian Kindermann i Michèle Tertilt w pracy „The Economics of Fertility: A New Era” z 2022 r. Autorzy wskazują m.in. na występującą w OECD bardzo wyraźną korelację między dzietnością a udziałem mężczyzn w wykonywaniu obowiązków domowych i opiece nad dziećmi. „Trzy państwa z najwyższą dzietnością to kraje, w których ojcowie w największym stopniu dokładają się do opieki nad dziećmi, tymczasem w państwach o niskiej dzietności udział kobiet w opiece nad dziećmi to przynajmniej dwie trzecie” – piszą. Polska w obu wskaźnikach znalazła się blisko dna. Pod względem podziału obowiązków wyprzedziliśmy minimalnie tylko Koreę Pd. (w obu państwach mężczyźni partycypowali w czynnościach domowych w ok. 20 proc.). Autorzy zwracają uwagę, że w państwach o niskiej partycypacji mężczyzn kobiety częściej sprzeciwiają się kontynuowaniu prokreacji mimo chęci wyrażanej przez partnerów.

Trudno oczekiwać powrotu wskaźnika dzietności do poziomu pozwalającego na pełną zastępowalność pokoleń (2,1), ale proces starzenia się i wymierania społeczeństwa można spowolnić, by dać czas systemowi na dostosowanie się do sytuacji. Rząd może ułatwiać powrót kobiet do pracy i niwelować tzw. karę za dziecko (brak awansów czy podwyżek), a po drugie promować pozytywny wizerunek aktywnego partnera i ojca, by mniej mężczyzn czuło się nieswojo, kupując pieluchy albo pchając wózek.

Można więc stworzyć zachęty dla ojców, by częściej korzystali z urlopu rodzicielskiego. To działa. Przed wprowadzeniem unijnej dyrektywy blokującej możliwość przeniesienia dwóch miesięcy na drugie z rodziców ojcowie stanowili 1,6 proc. korzystających z takiego urlopu. Po wprowadzeniu dyrektywy ich odsetek skoczył do 8,4 proc. w III kw. 2023 r. Trzeba też aktywnie zmniejszać nierówności płacowe między płciami – to one często odpowiadają za to, że kobiety ograniczają pracę zawodową dla opieki nad domem (bo korzystniej jest zrezygnować z części niższej pensji). Tu może pomóc chociażby dostęp pracowników do dokładnych danych płacowych w ich przedsiębiorstwie. Z tego punktu widzenia Aktywny rodzic może przynieść pozytywne zaskoczenie, gdyż niewątpliwie ułatwi młodym matkom szybszy powrót do pracy. Byłoby lepiej, gdyby państwo zapewniło każdemu dziecku bezpłatne miejsce w publicznym żłobku, ale skoro nie jest sobie w stanie z tym poradzić, to niech przynajmniej dopłaci do prywatnego. Nowy program może więc się przyczynić do poprawy sytuacji demograficznej bardziej niż podniesienie świadczeń na dzieci o 300 zł. A będzie kosztować kilkanaście razy mniej. ©Ⓟ