Niefortunne spekulacje prezydenta Andrzeja Dudy na temat Krymu, które pojawiły się w wywiadzie dla Kanału Zero, mimo zalewu krytyki nie łamią żadnego dyplomatycznego tabu. Polityk nie powiedział niczego, co i tak nie krążyłoby w obiegu. Również wśród polityków ukraińskich.
W zeszłym roku, w rozmowie z „Financial Times” wiceszef administracji Wołodymyra Zełenskiego wypowiadał się o półwyspie w o wiele bardziej kontrowersyjnych słowach. Tuż przed rozpoczęciem czerwcowej kontrofensywy w kierunku Melitopola Andrij Sybiha zapewniał, że władze w Kijowie nie wykluczają rozpoczęcia rozmów o statusie półwyspu, gdy tylko wojska ukraińskie dotrą do „granic administracyjnych” Krymu. Zaraz dodał, że nie oznacza to porzucenia planu siłowego odbicia tego terenu. Sybiha nie stracił z tego powodu stanowiska. Jego słowa odebrano jako próbę złagodzenia wywieranej wówczas przez Chiny i Francję presji, aby Ukraina zasiadła do stołu rozmów z Rosją.
Nieoficjalnie ukraińscy dyplomaci niuansowali i niuansują stanowisko wobec spornego półwyspu. W wariancie maksimum – wiosną ub.r., gdy na Ukrainę płynął sprzęt wojskowy z państw NATO i gdy panował optymizm w sprawie kontrofensywy – rozważano izolację Krymu, by w ten sposób skompromitować Władimira Putina. Wariant ten miał polegać na zniszczeniu mostu Kerczeńskiego i przeprawy w rejonie Czonharu oraz uderzeniach na szlaki komunikacyjne w okolicach Armiańska. Na most w Czonharze spadły nawet pociski manewrujące, powodując uszkodzenia. Szybko się jednak okazało, że Zachód, który je przekazał, nie jest gotowy na eskalację, i kolejnych incydentów nie było. Te obawy osiągnęły pułap krytyczny po wysadzeniu w czerwcu ub.r. przez wojska okupacyjne tamy w Nowej Kachowce, co miało uniemożliwić Ukraińcom przeprawę przez Dniepr w rejonie Chersonia i marsz najkrótszą drogą w kierunku Krymu. Równolegle Kreml lansował w międzynarodowej opinii publicznej możliwość zniszczenia Zaporoskiej Elektrowni Atomowej.
W bitwie o mosty i izolację Kijów musiał polegać na swoich zasobach. Zachód nie chciał pójść z agresorem na całość. Nie dał zgody na użycie pocisków Storm Shadow.
Jeśli Ukraina zdecyduje się na jakimś etapie wojny na rozmowy z Rosjanami, to kwestia Krymu będzie ich pierwszym punktem. Przyznanie, że aneksja jest trwała, nie wchodzi raczej w grę. Ale pomiędzy tym stanowiskiem a wariantem zawieszenia rozmów o statusie półwyspu np. na 99 lat jest jednak pewna przestrzeń. Wypełniona odcieniami szarości, których ukraińscy dyplomaci nie traktują jak tematów tabu.
W tym sensie wypowiedź polskiego prezydenta nie jest czymś nadzwyczajnym. Fakt, jest niefortunna. Bo Andrzej Duda od początku swojej prezydentury słusznie wszedł w narrację o supremacji prawa międzynarodowego w relacjach między państwami. Suflował ją od 2015 r. jego minister ds. zagranicznych Krzysztof Szczerski, a następnie przejął ją jego następca Jakub Kumoch. To wygodne narzędzie wykluczania Rosji z grona państw cywilizowanych i przedstawiania jej jako barbarii, która dokonuje rewizji granic, łamiąc prawo, a wojnę traktując jak zwykłe narzędzie uprawiania polityki. Spekulacje krymskie zrelatywizowały to podejście. Nawet jeśli nie były przekroczeniem norm w dyskusji, wprowadziły zamęt.
Propaństwowo w tym wszystkim zachował się szef polskiej dyplomacji Radosław Sikorski, który po doprecyzowaniu przez prezydenta pewnych kwestii po prostu zamknął dyskusję. Zamieszanie pokazuje jednak schyłek tej prezydentury w sprawach międzynarodowych. Wprawdzie Andrzej Duda tuż po aferze krymskiej udał się z obiektywnie ważną wizytą do Kenii, Rwandy i Tanzanii, jednak nie jest ona w sprawach międzynarodowych żadną ucieczką do przodu. Pałac po prostu nie ma pomysłu na zagranicę. I nie ma kim tej zagranicy robić. W tej chwili w otoczeniu prezydenta jest jedna – dosłownie jedna – osoba zawodowo zajmująca się sprawami międzynarodowymi. To szef Biura Polityki Międzynarodowej Mieszko Pawlak. Utalentowany urzędnik z wiedzą i dużym potencjałem, ale bez doświadczenia w MSZ czy na placówkach. Jego poprzednicy odpowiedzialni za analogiczną tematykę – Krzysztof Szczerski, Jakub Kumoch i Marcin Przydacz – byli sekretarzami stanu. Powierzając tę funkcję Pawlakowi, prezydent obniżył rangę szefa BPM do podsekretarza stanu. Efekt jest taki, że cele wizyty prezydenta w Afryce omawiała w mediach odpowiedzialna za kwestie prawne i ustrojowe Małgorzata Paprocka, a nie osoba, która operacyjnie ją organizowała i która powinna ją reklamować.
Deficytów w kwestiach międzynarodowych nie wypełnia również szef BBN Jacek Siewiera. To bez wątpienia wybitny lekarz, ale niekoniecznie dobry dyplomata. Do tej pory dał się poznać przede wszystkim z tego, że skutecznie wymiksował się z afery z rosyjskimi pranksterami. Mimo że to właśnie w BBN – czyli na jego terenie i w jego obecności – miał miejsce incydent z fałszywym Macronem. Siewiera zimą 2023 r. był przeciw koalicji leopardowej – ostatniemu akordowi „projektu przyjaźń” między Andrzejem Dudą a Wołodymyrem Zełenskim – która z punktu widzenia dozbrajania Kijowa przed planowaną kontrofensywą miała głęboki sens. Nieoficjalnie jest on również gorącym zwolennikiem układu, w którym BPM jest przybudówką do BBN, a nie niezależnym ośrodkiem kreowania pomysłów w polityce zagranicznej.
Jeśli przyjąć do wiadomości, że zagranicą w otoczeniu prezydenta zajmuje się tak naprawdę jedna osoba, to trudno oczekiwać na tym polu wielkich sukcesów. O ile w pierwszym roku wojny Andrzej Duda budował ośrodek kreujący myślenie o Ukrainie czy szerzej: polityce bezpieczeństwa, o tyle dzisiaj jego znaczenie jest minimalne. Kto jeszcze pamięta, że dzień przed inwazją prezydent był w Kijowie, a kilka dni po wyparciu Rosjan spod ukraińskiej stolicy pojechał do Buczy? Po karnawale przyjaźni z Zełenskim trudno już wskazać wyraźny sukces głowy państwa w dyplomacji. Prezydent odpuścił. Znudził się. Zostały tylko kombatanckie wspomnienia i dywagacje o Krymie, którymi przez kilka dni żyje portal X. Nic więcej. ©Ⓟ